Lucas odłożył słuchawkę z takim wyrazem twarzy, że Keshia od razu się domyśliła, iż coś jest nie tak.
– Kto to był? – zainteresowała się, choć właściwie nie musiała pytać. Zawsze miał taką minę, kiedy pojawiały się kłopoty w którymś z więzień. Niedługo święta, pomyślała. Co za pech!
– Mój znajomy z Chino.
– I?
– I… – Luke przejechał palcami po włosach, wziął leżące na biurku cygaro i odgryzł końcówkę. Dochodziła północ.
– Muszę jechać. Nie będziesz miała nic przeciw temu?
– Żeby jechać z tobą? – Nigdy dotąd jej nie zabierał.
– Nie, żebyś została sama. Wrócę przed świętami. Ale… wygląda na to, że beze mnie sobie nie poradzą. Przynajmniej tak twierdzą.
W głosie Luke’a brzmiało podniecenie, które na próżno usiłował ukryć. Lubił tę swoją męską „sprawę”, tajne spotkania, twardą walkę. Był to świat, w którym dla Keshii brakowało miejsca, świat mężczyzn, którzy żyli bez kobiet dość długo, aby odkryć, że potrafią się bez nich obejść. Wiedziała, że Luke się nie ugnie. Nie było mowy o tym, by wziął ją ze sobą – zwłaszcza po zabójstwie w San Francisco i niedawnym zamachu na niego. Nie miał zamiaru wystawiać jej na strzał. Szaleństwem było roić, że tym razem go namówi.
– Dam sobie radę – powiedziała – ale będę bardzo za tobą tęsknić. – Wzruszyła ramionami. – Wrócisz do domu na święta?
– Na pewno. Chłopcy boją się, że może dojść do zamieszek. Sądzę jednak, że do tego czasu zakończymy negocjacje. Przykro mi, staruszko – dodał, spostrzegłszy jej zasępioną minę.
Nie była w stu procentach pewna, czy naprawdę chce pokojowego rozwiązania, czy chętniej poigrałby z ogniem. Potem pomyślała, że nie jest wobec niego uczciwa.
– Mnie też jest przykro. – Podeszła bliżej, zarzuciła mu ręce na szyję i cmoknęła go w tył głowy. Znów wyruszał na „wojnę”. – Lucas… – zawahała się.
– Co, dziecino?
– To szaleństwo, zwłaszcza tuż przed rozprawą. Przecież wiesz… – bała się wypowiadać na głos wszystkie swe obawy. Luke i tak je znał. Jego również dotyczyły.
– Rany boskie, tylko nie zaczynaj od początku – warknął, uwolnił się z jej ramion i zaczął krążyć po pokoju, wypuszczając wielkie kłęby dymu. – Robię to, odkąd wyszedłem z pierdla. Sądzisz, że jeden raz mniej lub więcej zrobi im różnicę?
– Możliwe. – Stała nieruchomo, nie spuszczając z niego wzroku. – Może ten jeden raz zadecyduje o tym, czy pozostaniesz wolny. Albo żywy.
– Bzdury. Poza tym… muszę jechać, i tyle. Zamknął się w sypialni, zostawiając ją samą z czarnymi myślami. Nie miał prawa się narażać. Lekceważył zarówno własne życie, jak i jej cierpienie. A może wcale nie brał jej pod uwagę? Drań…
Poszła za nim do sypialni i stanęła w progu, patrząc, jak wkłada ubrania i najpotrzebniejsze drobiazgi do walizki. W sercu miała ołowiany ciężar.
– Lucas… – Nie odpowiedział. – Luke… proszę cię, nie jedź… Ze względu na własne dobro.
Spojrzał na nią bez słowa. Zrozumiała, że nie wygra.
Dopiero dwudziestego trzeciego grudnia otrzymała telefon, którego się obawiała. Luke nie wróci do domu na święta. Nie będzie go co najmniej do Nowego Roku. Strajk w Chino pochłonął już cztery ofiary śmiertelne, toteż sprawy ich dwojga zeszły na dalszy plan. Przez moment Keshia czuła pokusę, by wygarnąć mu, co o nim myśli, lecz zrezygnowała. Był sobą, ot i wszystko.
Nie powiedziała Edwardowi, że święta spędzi sama. Byłoby to przyznanie się do porażki. Edward zacząłby ją pocieszać i zapraszać do Palm Beach, a tego by nie zniosła. Chciała spędzić święta z Lucasem, nie z Edwardem czy Hilary. Rozważała nawet myśl, by sprawić mu niespodziankę i wybrać się do Kalifornii, wiedziała jednak, że Luke nie powita jej życzliwie. Kiedy pracował – zwłaszcza tak jak teraz – nie miał dla niej czasu.
Była więc sama. Sama ze stosem świątecznych kartek i tłoczonych kolorowych zaproszeń na „najlepsze” przyjęcia gwiazdkowe w mieście; zaproszeń, za jakie większość ludzi oddałaby dziesięć lat życia. Poncz, szampan, kawior, pasztet z gęsich wątróbek, zabawne drobne prezenty „w pończoszce” od Bendela lub Cardina. Huczne preludium karnawału – bale debiutantek, bale na cele dobroczynne, przyjęcie w operze i bal na łyżwach w Rockefeller Center dla uczczenia zaręczyn Halperna Medleya i Mariny Walters. „El Morocco” będzie tętnić świątecznym ożywieniem. Można też było jechać do Gstaad lub Chamonix, Courchevelles, Klosters, Aten, Rzymu, Palm Beach… Wszystkie te miejsca straciły jednak dla niej urok.
Przejrzawszy zaproszenia Keshia doszła do wniosku, iż mniej samotna będzie się czuła sama niźli wśród pustej wesołości. Nie była w nastroju do zabawy. Rozważała myśl, by zaprosić kogoś w pierwszy dzień świąt, nie miała jednak ochoty oglądać nikogo prócz Lucasa. Jej znajomych ogarnął świąteczny ferwor: kupowali krzykliwe szlafroki u Bergdorfa lub Saksa, opijali się rumem w Sali Dębowej hotelu Plaża lub wyjeżdżali do rodzin w Filadelfii, Bostonie albo Greenwich. Każdy miał kogoś – oprócz niej. Spędzi święta równie nieciekawie jak armia portierów i windziarzy, z których każdy otrzymał już kopertę ze świąteczną gratyfikacją. Około piętnastego grudnia zarządca dyskretnie dołączył do jej korespondencji odbitą na powielaczu listę nazwisk. Dwadzieścia dwie osoby czekały na napiwki. W zamian przesyłał życzenia wesołych świąt.
Po południu dwudziestego czwartego Keshia nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po mieszkaniu w satynowym szlafroku, uśmiechając się do siebie. Świat za oknami przy – ‹ prószony był cienką warstewką śniegu.
– Wesołych świąt, kochanie – wyszeptała pod adresem Lucasa. Dotrzymał słowa: dzwonił do niej codziennie i wiedziała, że dziś też zadzwoni. Wigilia przy telefonie – lepsze to niż nic. Na biurku piętrzył się stos pakunków owiniętych w srebrzysty papier. Wszystkie zawierały prezenty dla Luke’a – pasek do spodni, krawat, wodę kolońską, aktówkę i dwie pary butów. Kolekcja dóbr doczesnych, które miały dwie wspólne cechy – były bardzo drogie i śmieszyły go do łez. Zaraz na początku znajomości wyjaśniła mu znaczenie wszystkich tych fetyszy, sygnalizujących wyższy status. Był to język symboli – krawaty od Diora, buty od Gucciego, torebki i teczki od Vuittona z ohydnym inicjałem LV tłoczonym na musztardowej lub błotnisto-brunatnej skórze. Luke omal nie pękł z uciechy. „Chcesz powiedzieć, że ci goście noszą identyczne buty?” – spytał. Potwierdziła ze śmiechem, wyjaśniając, że noszą je także kobiety. Jeden fason dla panów, drugi dla pań. Różnorodność wprowadza zamęt, rodzi poczucie niepewności, więc lepiej z niej zrezygnować. Oczywiście do wyboru jest pełna gama kolorów. Ładnie z ich strony, nie sądzisz? Od tej pory żadne nie umiało już zachować powagi, widząc na ulicy parę butów od Gucciego lub sukienkę firmowaną przez kolekcję Pucci. Zestaw PucciGucci. Boki zrywać!
Prawdziwe prezenty – te, które miały dla niej znaczenie, schowane były w przegródce aktówki od Vuittona. Wiedziała, że Luke z pewnością je doceni. Był tam sygnet z ciemnoniebieskim kamieniem, na którego oprawie wygrawerowano drobnymi literkami ich inicjały i datę. Do tego owinięty starannie w bibułkę tomik poezji, będący ongiś własnością jej ojca. Leżał na jego biurku zawsze, odkąd Keshia sięgała pamięcią. Teraz miał należeć do Luke’a. To dobrze. Ów tomik wiele dla niej znaczył. Symbolizował tradycję.
Wypiła kubek gorącej czekolady, spoglądając przez okno. Było bardzo zimno – tak zimno, jak może być tylko na Północy. Mróz bije cię w twarz w chwili, gdy przekraczasz próg, lodowaty wiatr podcina ci nogi i trze policzki niczym wata szklana, okrywając szyby koronkowym deseniem.
W ciszy rozległ się dzwonek telefonu. Nie odważyła się go zignorować. To mógł być Luke.
– Halo?
– Keshia? – spytał obcy głos. – Co ty robisz w domu?
– Alejandro?
– A kogo się spodziewałaś? Świętego Mikołaja?
– W pewnym sensie. Myślałam, że to Luke. Alejandro uśmiechnął się na to porównanie. Tylko Keshia mogła coś takiego wymyślić.
– Czytałem w gazetach, co się dzieje w Chino, i od razu zacząłem podejrzewać, że ten drań zostawił cię samą. Co porabiasz? Codziennie nowy bal?
– Wręcz przeciwnie. Napawam się urokami domowego zacisza. Jak słusznie odgadłeś, Luke nie zabrał mnie ze sobą. Jest zbyt zajęty.
– Poza tym sceneria nie byłaby przyjemna – zauważył trzeźwo Alejandro.
– Dla niego również. Głupio zrobił, angażując się w to teraz, przed rozprawą. Dolewa tylko oliwy do ognia. Mówiłam mu, ale on nie słucha.
– Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?
– Och, chyba po prostu powieszę pończochę przy kominku, wystawię cukierki i mleko dla świętego Mikołaja, a potem…
– Mleko? Toż to zgroza!
– A czym ty byś go napoił?
– Jak to czym? Oczywiście tequilą! Jezu, jeśli ten biedny święty przemierza cały świat i wszędzie częstują go wyłącznie mlekiem, to bardzo się dziwię, że jeszcze nie zastrajkował.
Keshia roześmiała się i zapaliła lampę. Na dworze zapadał wczesny zimowy zmierzch.
– Jak myślisz, zdążę jeszcze kupić tequilę?
– Skarbie, na to nigdy nie jest za późno! – oświadczył Alejandro z przekonaniem.
– A ty? Masz zajęcie w ośrodku?
– Trochę. Lepsze to od siedzenia w domu. Przygnębia mnie odrobinę, że jestem tu sam, z dala od rodziny, więc pracuję, żeby o tym nie myśleć. Jak to możliwe, że nie wybrałaś się na żadne szpanerskie przyjęcie?
– Ponieważ mnie z kolei nic bardziej nie przygnębia niż szpanerskie przyjęcia. W tym roku wolę być sama.
Myślała o rozprawie, której termin wyznaczono na ósmego stycznia. W dziwny sposób zdołali się z tym pogodzić. Pierwszy szok osłabł, miecz wiszący im nad głowami wydawał się zgoła nierealny. Ot, zwykłe spotkanie, wizyta u dentysty, nic więcej. Nic nie mogło rozerwać magicznego kręgu chroniącego w swym wnętrzu Keshię i Lucasa, a już na pewno nie jakaś tam rozprawa.
– Więc siedzisz w domu samiutka jak palec?
– Mniej więcej.
– Mniej czy więcej?
– No dobra, siedzę sama. Co nie oznacza, że wypłakuję oczy. Po prostu korzystam z chwili spokoju.
– Jasne. Prezenty dla Luke’a poniewierają się po całym domu, drzewko nie ubrane, a ty nie odpowiadasz na telefony, chyba że uznasz, że to Luke. Znakomita recepta na święta! Mam rację?
– Tylko częściowo, ojcze Alejandro – zaśmiała się. – Prezenty dla Luke’a nigdzie się nie poniewierają, tylko są schludnie ułożone na biurku.
– A co z choinką?
– Nie kupiłam – w głosie Keshii zabrzmiała skrucha.
– Toż to świętokradztwo!
Wyśmiała go, ale w głębi duszy zrobiło jej się głupio.
– No dobra, zaraz pójdę kupić – rzekła pojednawczo. – Przewidziałeś dla mnie jeszcze jakieś instrukcje?
– Masz w domu kukurydzę do prażenia?
– Hm… tak, chyba mam. – Zostało jej trochę od ostatniego razu, kiedy to wraz z Lukiem prażyli ją na kominku o trzeciej nad ranem.
– Świetnie. Wobec tego nastaw ją, zrób kakao czy coś w tym rodzaju, a ja wsiadam w metro i już jadę. Jesteś pewna, że nie masz ochoty na bal?
– Wykluczone. Czekam na Mikołaja.
– Będzie u ciebie za godzinę.
– Mimo że w domu nie ma ani kropli tequili?
– Nie martw się, przyniesie własną. Coś podobnego: nie kupić choinki! – w głosie Alejandra dało się słyszeć święte oburzenie. – Do zobaczenia – dokończył pośpiesznie, odkładając słuchawkę.
Pojawił się w godzinę później, taszcząc na ramieniu olbrzymi szkocki świerk.
– W Harlemie są tańsze, zwłaszcza w samą Wigilię – wyjaśnił. – Tu musiałabyś zapłacić jakieś dwadzieścia dolców; ja dałem za nią sześć. – Alejandro był zmarznięty, podniecony i uradowany. Drzewko przewyższało go o głowę i pyszniło się wyjątkową krasą. Kiedy rozwiązał krępujący je sznurek, zielone gałęzie nastroszyły się buńczucznie. – Gdzie mam je postawić?
Keshia wskazała kąt pokoju i wiedziona nagłym impulsem cmoknęła go w policzek.
– Alejandro, jesteś najlepszym z ludzi – powiedziała, wieszając jego kurtkę w szafie. – Ta choinka to cudo. Przyniosłeś tequilę?
Nareszcie i ona poczuła, że są święta. Kiedy dowiedziała się, że będzie sama, zaniechała wszystkich świątecznych przygotowań, które co roku tworzyły właściwy nastrój i sprawiały jej tyle radości.
– O rany… – jęknął Alejandro. – Zapomniałem.
– Szkoda. Słuchaj, a czy może być koniak?
– Z braku laku ujdzie – orzekł wielkodusznie. Nalała mu kieliszek i zdjęła z pawlacza pudełko starych choinkowych ozdób, z których część należała jeszcze do jej dziadka. Wyjmowała je tkliwie i podnosiła w górę, żeby Alejandro mógł każdą obejrzeć.
– Wyglądają bardzo elegancko – przyznał.
– To autentyczne zabytki.
Zawiesili wszystkie na choince, racząc się koniakiem.
– Ślicznie, prawda? – Keshia cieszyła się jak dziecko. Usiedli na podłodze, stawiając między sobą koniak i ogromną kryształową wazę pełną prażonej kukurydzy.
– Wykonaliśmy kawał dobrej roboty. – W oczach Alejandra zapaliły się łagodne ogniki. Być może koniak zaczynał już działać…
– Trzeba zrobić stroik! – przypomniało się Keshii. Wróciły jej na myśl wszystkie gwiazdkowe zwyczaje z dzieciństwa.
– Zrobić? Z czego?
– Potrzebna będzie jedna świerkowa gałąź, trochę owoców i najlepiej drut.
Keshia zakrzątnęła się, czując nagły przypływ energii. Po chwili wróciła z kuchni uzbrojona w nóż i nożyczki.
– Utnij gałąź z dołu, żeby nie było widać. Ja zajmę się resztą.
– Tak jest, proszę pani. Wedle rozkazu.
Teraz oczy Keshii też lśniły, jak gdyby blask bijący z oczu Alejandra był zaraźliwy. Będą mieli prawdziwe święta! Podwinęła rękawy, otarła dłonie o dżinsy i wzięła się do roboty. Alejandro przyglądał się jej z rozbawieniem. Wyglądała o wiele lepiej niż przed godziną. Aby tu przyjść, odwołał randkę, proszoną kolację i dwa niezobowiązujące spotkania. Powtarzał sobie, że jest to winny Luke’owi. I Keshii. Przez telefon wyczuł w jej głosie tyle smutku! Istny absurd; milionerka, ozdoba towarzystwa spędza święta samotnie jak dziecko z sierocińca. Na to nie mógł pozwolić. Cieszył się, że zmienił plany.
– Przyrządzasz sałatkę owocową? – na kuchennym stole leżały jabłka, gruszki, orzechy i winogrona.
– Nie, głuptasie. Sam zobaczysz.
– Keshia, czy ty naprawdę wiesz, co robisz?
– Owszem… choć kto wie? W każdym razie wiem, jak się robi stroik. Kiedyś byłam w tym mistrzynią.
– Z OWOCÓW?
– Z owoców. Szczęka ci opadnie z zachwytu.
Tak też było. Zręcznymi palcami związała gałąź w wieniec i starannie przybrała ją owocami. Gotowe dzieło przypominało nieco renesansowe malowidła. Keshia pękała z dumy.
– Gotowe. Gdzie to położymy?
– Chyba jednak najlepsza byłaby salaterka…
– Barbarzyńca!
Alejandro roześmiał się i przyciągnął ją do siebie. W jego ramionach było ciepło i miękko.
– Tam, gdzie się wychowałem, twój stroik zostałby oskubany do czysta w przeciągu pół godziny. Ale muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nigdy nie widziałem, żeby sałatka tak ładnie udawała stroik.
– Idiota.
– Nie przeczę.
Keshia dostała ataku śmiechu.
– Co z kolacją? – Alejandro wykazał zmysł praktyczny. – Nie wiem, czy najemy się stroikiem.
– Tylko spróbuj go tknąć, a urwę ci głowę. Kiedyś zrobił to brat mojej koleżanki. Płakałam przez tydzień.
– Widocznie byłaś bardzo wrażliwym dzieckiem. Nie bój się, nie znoszę damskich łez. Lepiej chodźmy na pizzę.
– W Wigilię? – Keshia była zgorszona.
– Zaproponowałbym ci tacos, ale w tej części miasta ich nie przyrządzają. Potrafisz wymyślić coś lepszego?
– Z pewnością! – W lodówce miała szynkę z dziczyzny, którą przechowywała „na wszelki wypadek”. – Starczy na prawdziwą świąteczną kolację!
– Odłóżmy to do jutra. Chyba że jutro nie zechcesz już mnie widzieć.
– Nie pleć bzdur. Zawsze jesteś tu mile widziany. Chcesz już iść? – Keshii zrzedła mina. Tak miło się zaczęło… Próbowała pokryć rozczarowanie uśmiechem.
– Nie, ale mam pewien pomysł. Umiesz jeździć na łyżwach?
– Umiem.
– Znakomicie. Chodźmy na ślizgawkę.
Keshia włożyła ciepły sweter, grube wełniane skarpety, botki oraz krótkie futerko i puszystą czapę.
– Wyglądasz jak gwiazda filmowa – rzekł Alejandro z zachwytem. Jej typ urody zawsze na niego działał i w głębi duszy uważał Luke’a za wyjątkowego szczęściarza.
Keshia nagrała na taśmę wiadomość, kiedy wrócą -. na wypadek gdyby pod ich nieobecność dzwonił Luke – i razem wyszli na mróz, który kłuł w oczy i płuca.
Zaczęli od hamburgerów i gorącej herbaty. Przy jedzeniu Alejandro opowiadał, jakie zamieszanie panuje w czasie świąt w każdej meksykańskiej rodzinie: dzieci biegają po całym domu, kobiety szaleją w kuchni, ich mężowie spijają straszliwe ilości tequili, a wszędzie głośno gra muzyka. Keshia również wspominała święta swego dzieciństwa.
– Kiedy miałam sześć lat – mówiła – zobaczyłam w żurnalu złocistą sukienkę naszywaną purpurowymi cekinami. Napisałam do świętego Mikołaja, żeby mi taką przyniósł. I wiesz – dokończyła jakby ze zdziwieniem – nie dostałam jej!
– A co dostałaś w zamian? Futro z norek?
– Nie, skarbie. Rollsa – spojrzała na niego wyniośle – Z szoferem, ma się rozumieć?
– Nie. Szofera otrzymałam dopiero rok później. Razem z dwoma lokajami w liberii – zachichotała, naciągając czapkę jeszcze głębiej na uszy. – Wyobraź sobie, że byłam oczywiście wożona do szkoły, ale musiałam wysiadać trzy przecznice wcześniej i dalej iść pieszo. Obstawa szła za mną, w pewnym oddaleniu. Moi rodzice byli zdania, że nie wypada, aby siedmioletnia dziewczynka zajeżdżała przed szkołę limuzyną z szoferem.
– Zabawne. Moi mieli takie same poglądy. Też kazali mi chodzić pieszo. Istne bestialstwo, nie sądzisz? – wykrzywił się ironicznie.
– Och, zamilcz!
Alejandro odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Obłoczki pary unosiły mu się z ust i zniknęły na tle mroźnego nieba.
– Keshia, jesteś wspaniała. Chociaż trochę stuknięta.
– Możliwe – rzuciła z roztargnieniem.
– Szkoda jednak, że nie wziąłem tequili. Na lodowisku przedmucha nas na wylot.
Keshia zachichotała z tajemniczą miną.
– Miło mi, że się cieszysz. Co do mnie, nie posiadam futra, a jeśli się przewrócę, co jest pewne, odmrożę sobie zadek.
Keshia znów zachichotała, wyciągając z kieszeni płaską srebrną flaszkę.
– Co to?
– Natychmiastowa ochrona przed chłodem. Mam piersiówkę po dziadku – dodała tonem wyjaśnienia – wzięłam więc w niej koniak.
– Mądry facet był z tego twojego dziadka. Chryste, flaszka, którą można nosić w garniturze i nikt nie zauważy! Czego to ludzie nie wymyślą!
Pociągnęli po łyku i ruszyli dalej, śpiewając „Cichą noc”. Była to jedna z owych rzadkich w Nowym Jorku pór, gdzie miasto zdawało się kurczyć. Samochody znikały z ulic, autobusów było mniej i poruszały się ciszej, ludzie przestawali się spieszyć, a nawet skłonni byli poświęcić bliźniemu ułamek sekundy. Większość siedziała w ciepłym domowym zaciszu, ale tu i ówdzie widać było grupki kolędników lub pary, które również wybrały się na spacer. Przechodnie podchwytywali znane im pieśni. Nim Keshia i Alejandro dotarli do lodowiska, nieomal wyczerpali zarówno repertuar, jak i zawartość flaszki.
– To mi się podoba – mruczał Alejandro. – Piersiówka z koniakiem! Lubię kobiety, które wiedzą, co w pierwszym, rzędzie należy zabrać w podróż… – Minął ją płynnym łukiem i wykonał piruet, który zgodnie z przewidywaniami zakończył się upadkiem.
– Panie Vidal, jest pan zalany w pestkę – oświadczyła Keshia.
– To pani wina, madame. Jesteś hojnym barmanem – odparł dobrodusznie, otrzepując się.
– Chcesz jeszcze?
– Nie. Zostałem anonimowym abstynentem.
– Moczygęba.
– Deprawatorka nieletnich.
Zaśmiali się i zrobili parę kółek, trzymając się za ręce. Tafla lodowiska była prawie pusta, a nieliczni łyżwiarze również byli w świątecznym nastroju. Z głośników płynęły na przemian kolędy i walce. Piękna noc!
Około jedenastej zdecydowali, że mają już dość. Pomimo koniaku twarze skrzepły im z zimna.
– Chodźmy na pasterkę do Świętego Patryka – zaproponował Alejandro. – Czy masz coś przeciwko katolikom?
– Nie. Należę do kościoła episkopalnego, ale lubię katedrę Świętego Patryka. Poza tym nasze msze nie różnią się tak bardzo.
Zmartwiła się trochę na myśl, że w tym czasie może dzwonić Luke, Alejandro nie dał jej wszakże czasu do namysłu. Powrót do domu i oczekiwanie na telefon zniweczyłoby, wszystko, co dziś osiągnęli. Postanowił, iż nie dopuści, by ktokolwiek popsuł im zabawę; nawet Luke.
Przeszli Piątą Aleją, mijając rzęsiście oświetlone wystawy sklepowe i las świątecznych drzewek. W katedrze było tłoczno, gorąco i mocno pachniało kadzidłem. Nie dopchali się przed ołtarz; musieli stanąć z tyłu. Ludzie ściągnęli tu z całego miasta. Dla wielu pasterka u Świętego Patryka od pokoleń należała do tradycji.
Organy grzmiały majestatycznie, nawę zaś oświetlały tysiące świec. Uroczysta msza skończyła się dopiero o wpół do drugiej.
– Zmęczona? – Alejandro podał Keshii ramię, prowadząc ją w dół po schodach. Po wyjściu z dusznego wnętrza świeże powietrze zaparło im dech.
– Raczej senna. To od kadzidła.
– Taaak, koniak i łyżwy oczywiście nie mają z tym nic wspólnego – oświadczył ze śmiertelną powagą Alejandro, lecz oczy mu się śmiały.
Portier w domu Keshii poruszał się niezbyt pewnie.
– Głowę dam, że on też świetnie się bawił – zauważył Meksykanin.
– Nic dziwnego, zważywszy, że zgarnął dziś furę szmalu od wszystkich lokatorów. – Keshia wyobraziła sobie, jak spędzają święta podopieczni Alejandra, i skrzywiła się na samo porównanie. – Wejdziesz na drinka?
– Raczej nie… Na pewno jesteś już śpiąca.
– Nic podobnego. Nie rób ceregieli i wchodź.
– Dobrze, wstąpię na porcję sałatki owocowej.
– Spróbuj tylko, a gorzko pożałujesz! I żebyś nie mówił, że cię nie ostrzegałam! – zamierzyła się na niego opróżnioną piersiówką, lecz Alejandro uchylił się zręcznie.
W mieszkaniu było cicho i przytulnie, oświetlone lampkami drzewko skrzyło się w kącie salonu. Alejandro opadł na sofę, Keshia zaś zniknęła w kuchni.
– Hej! – zawołał za nią.
– Słucham?
– Zrób jeszcze czekolady! – Miał już dość koniaku. Po chwili Keshia wniosła dwa garnuszki gorącego napoju, nakryte białymi czapami bitej śmietany. Usiedli obok siebie na podłodze, wpatrując się w choinkę.
– Wesołych świąt, panie Vidal.
– Wesołych świąt, panno Saint Martin.
Milczeli, myśląc o minionych latach, o bliskich ludziach, i myśli obojga – każde swoim torem – skierowały się w stronę Luke’a. Alejandro leżał wyciągnięty na podłodze z zamkniętymi oczyma. W sercu czuł przyjemne ciepło, które zawdzięczał obecności Keshii. Polubił ją, może nawet więcej, niż polubił…
– Nie ma sensu, żebyś tłukł się po nocy do Harlemu – odezwała się nagle. – Dam ci poduszkę, koc i możesz spać na kanapie. Dzięki temu w świąteczny ranek nie obudzę się sama w pustym domu. Po śniadaniu możemy pójść do parku. Mówię ci, zostań.
– Nie będę przeszkadzać?
– Naturalnie, że nie!
Widział, że mówi szczerze. On sam miał nieokreślone wrażenie, że w pewnym sensie także jej potrzebuje.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście. I wiem, że Lucas nie miałby nic przeciwko temu.
Były święta. Boże Narodzenie – czas, który poświęca się bliskim. Czas dla dzieci i zwierząt; nawet wielkim psom wolno wtedy wejść do salonu i targać szeleszczące kolorowe papiery po gwiazdkowych prezentach. W tym roku Keshia przesłała kilka nijakich książek do biblioteki Edwarda. Dla ciotki Hil kupiła serwetki z Porthault, choć z góry wiedziała, że utoną wśród setek innych ułożonych w wielkim kredensie jej londyńskiego domu. Z kolei Hilary przysłała jej perfumy i apaszkę z kolekcji Hardy’ego Amesa, Edward bransoletę, która była za duża i zupełnie nie w jej stylu, Totie zaś – szydełkową czapeczkę odpowiednią dla pięcioletniego dziecka. Totie się starzała; wszyscy się starzeli. A ta pocztowa wymiana prezentów była tak bezduszna, tak wyzuta z serdecznych treści, jakie niesie dar od kogoś, kto rzeczywiście jest ci bliski! Keshia cieszyła się, że wraz z Alejandrem nie silili się na żadne prezenty. Dali sobie coś o wiele cenniejszego – swoją przyjaźń. Miała wrażenie, że poza Lucasem jest to jedyny człowiek, którego może nazwać przyjacielem.
– Zostaniesz? – przechyliła się, by na niego spojrzeć.
– Z przyjemnością – Alejandro otworzy! jedno oko i wyciągnął do niej rękę. – Jak na wariatkę jesteś bardzo miła.
– Dzięki za komplement – prychnęła, cmoknęła go w czoło i wyszła do holu, by wyjąć z szafy świeżą pościel.
Kilka minut później, zamykając drzwi do swojej sypialni, szepnęła:
– Wesołych świąt!
Miało to oznaczać: „Dziękuję”.