Samolot wylądował w Chicago o piątej po południu, Keshia miała więc niecałą godzinę do wystąpienia Johnsa. Dzięki Simpsonowi oddano jej do dyspozycji eleganckie mieszkanie przy Lakę Shore Drive. Jego właścicielka, wdowa po szkolnym koledze Simpsona, spędzała zimę w Portugalii.
Siedząc w mknącej brzegiem jeziora taksówce, Keshia zaczęła odczuwać podniecenie. Nareszcie dokonała wyboruj zrobiła pierwszy krok, lecz co będzie, jeśli okaże się, że był to krok fałszywy? Co innego pracować przy własnym biurku pod pseudonimem K. S. Miller, a zupełnie co innego brać byka za rogi. Rzecz jasna, Mark również nie wiedział, kim naprawdę jest, ale Mark świata nie widział poza swoimi sztalugami, a nawet gdyby poznał jej tożsamość, co najwyżej uśmiałby się serdecznie. Lucas Johns mógł być inny. Mógł próbować posłużyć się nią dla własnych celów.
Wysiadła z taksówki przed domem, którego adres podał jej Simpson, próbując otrząsnąć z siebie te obawy. Wielkiej dwupoziomowe mieszkanie znajdowało się na dziewiętnastymi piętrze nowoczesnego budynku położonego tuż nad jeziorem! Stuk jej obcasów na parkiecie budził w holu głośne echo. Nad głową miała olbrzymi kryształowy żyrandol. U stóp schodów majaczył widmowy kształt osłoniętego przed kurzem wielkiego fortepianu. Długi, wyłożony lustrami korytarz prowadził do salonu. Znalazła w nim masywne, owinięte w białe płachty meble oraz różowy marmurowy kominek w stylu Ludwika XV, połyskujący lekko w padającym z korytarza świetle. Przechodziła z pokoju do pokoju, z zaciekawieniem otwierając kolejne drzwi. Spiralne schody prowadziły na wyższe piętro. Keshia rozsunęła story w sypialni i podciągnęła kremowe jedwabne żaluzje. W dole rozciągało się jezioro skąpane w miękkim blasku zachodzącego słońca. Widać było żagle jachtów wracających leniwie do przystani. Nagle zapragnęła pospacerować, lecz miała przecież inne sprawy na głowie. Między innymi to, jakim człowiekiem okaże się Lucas Johns.
Przeczytała jego książkę i ku własnemu zaskoczeniu stwierdziła, że to fascynująca lektura. Johns zręcznie posługiwał się słowem, potrafił dobitnie obrazować swoje tezy, tu i ówdzie błyskał poczuciem humoru, które nasuwało myśl, że autor, z pasją zaangażowany w temat, siebie traktuje z lekkim przymrużeniem oka. Styl ten w dziwny sposób kłócił się z jego przeszłością; trudno było uwierzyć, że człowiek, który praktycznie całą młodość spędził w sądach dla nieletnich, poprawczakach i więzieniach, dysponuje taką ogładą. Od czasu do czasu świadomie używał więziennego żargonu, jak również slangu kalifornijskich miast. Prezentował dziwaczną kombinację dogmatów i wierzeń, nadziei i cynizmu ubarwionych wrodzoną pogodą ducha oraz wyraźną dozą arogancji. Mieszkało w nim kilku różnych ludzi, przy czym dawnego Johnsa bezlitośnie trzymał w ryzach obecny, do którego przede wszystkim on sam żywił szacunek. Keshia szczerze mu pozazdrościła. W pewnym sensie Jack Simpson miał rację. Pośrednio książka ta traktowała również o niej. Więzieniem może być każdy rodzaj uzależnienia – nawet obiady w „La Grenouille”.
Jej wyobrażenie o Johnsie zaczęło nabierać wyraźniejszych konturów. Niewielkie oczka, rozdygotane ręce, przygarbione ramiona i cienkie pasma włosów zaczesane w poprzek łysiejącej czaszki. Przygotowywała się na to, że poczuje do niego niechęć – już choćby dlatego, że sprawa wywiadu wprowadziła napięcie pomiędzy nią, Simpsona i Edwarda. Czytając, miała jednak wrażenie, że już go zna, że siedzi przed nim i słucha jego słów.
Słowo wstępne wygłaszał potężnie zbudowany brunet po trzydziestce. Jego zadaniem było przygotować scenę i określić tempo. W ogólnych zarysach nakreślił problemy związków zawodowych w zakładach karnych, poziom zarobków (od pięciu do dwudziestu pięciu centów za godzinę), przestarzały system szkolenia dający więźniom bezużyteczne kwalifikacje, a także nędzne warunki bytowe. Mówił spokojnie, rzeczowo, bez ognia, lecz jego słowa budziły potężny oddźwięk. Być może właśnie beznamiętny ton, jakim opisywał więzienne okropności, zrobił na Keshii największe wrażenie. Dziwiła się, że temu właśnie człowiekowi pozwolono zabrać glos przed Johnsem. Skupienie na sobie uwagi po jego wystąpieniu, przebicie go, będzie bardzo niewdzięcznym zadaniem. Choć może właśnie nerwowy dynamizm Johnsa doskonale skontrastuje się ze stylem jego przedmówcy – swobodnym, jednak poddanym ścisłej kontroli. Zasłuchana Keshia zapomniała o wszystkim – nawet o obawach, że ktoś ją rozpozna.
Po pewnym czasie wyjęła notes i poczyniła w nim kilka zapisków, następnie zaczęła się rozglądać po audytorium. Zauważyła trzech znanych czarnych radykałów, a także dwóch doświadczonych przywódców związków zawodowych, którzy służyli swoją wiedzą Johnsowi, gdy był u progu kariery. W pierwszym rzędzie siedział słynny obrońca w sprawach karnych, którego nazwisko często gościło na pierwszych stronach gazet. Kilka kobiet, grupa dziennikarzy zorientowanych w temacie i jeden już zaangażowany w ruch na rzecz reformy więziennictwa. Obserwując ich twarze i słuchając mówcy, który właśnie kończył wprowadzenie, Keshia stwierdziła, że jest zaskoczona tak dużą frekwencją.
Nagle w sali zapadła zdumiewająca cisza. Nie było słychać szurania krzesłami, hałaśliwego sięgania po papierosy. Nikt jakoś się nie kwapił do opuszczenia miejsca. Wszystkie oczy utkwione były w mężczyźnie na podium. Miała rację: Lucas Johns musiał podjąć trudne wyzwanie, przemawiając po tym człowieku.
Przyjrzała mu się ponownie. W kolorycie podobny był do jej ojca. Miał kruczoczarne włosy i płonące zielone oczy, które zdawały się przygważdżać ludzi. Patrzył im w twarze, wyszukując znajome i mówiąc tylko do nich, a zaraz potem ogarniając wzrokiem całą salę. Głos miał cichy, twarz ściągniętą, mimo to jakiś rys ust sugerował, że lubi się śmiać. Potężne dłonie, nieruchomo złożone na kolanach, przywodziły myśl o brutalnej sile. Był przystojny na swój przygniatający, nieomal groźny sposób i bardzo jej się spodobał. Przyłapała się na tym, iż łowi szczegóły – szerokie ramiona wbite w starą tweedową marynarkę, leniwie wyciągnięte długie nogi, gęstą czuprynę i te oczy, które błądziły i nagle zatrzymywały się na upatrzonym obiekcie.
Ją także na długą, trudną do zniesienia chwilę uwięził spojrzeniem, potem nagle wypuścił i przeniósł wzrok na kogoś innego. Doświadczyła dziwnego uczucia, jakiego mógłby doznać ktoś przyparty do muru przez człowieka, który jedną ręką ściska go za gardło, a drugą głaszcze po policzku: chce ci się wyć ze strachu, lecz równocześnie rozpływasz się z zadowolenia. Zrobiło jej się gorąco. Rozejrzała się znów po sali, zastanawiając się, dlaczego mówca rozwodzi się tak długo – zupełnie jakby chciał przyćmić samego Johnsa. Trudno było to nazwać krótkim wprowadzeniem. W tym wszakże momencie doznała objawienia – tak nagłego, że z trudem powstrzymała śmiech: to wcale nie było słowo wstępne. Mężczyzną, który przed chwilą tak twardo patrzył jej w oczy, był Lucas Johns.