Na środowym wieczorku muzycznym u Smythe-Smithów Colin Bridgerton otoczony był młodymi damami, rozczulającymi się nad jego zranioną dłonią.
Autorka nie wie, w jaki sposób rana ta została odniesiona – w istocie pan Bridgerton był bardzo oszczędny w słowach, jeśli chodzi o udzielanie wyjaśnień. Nasz drogi młodzieniec wydawał się raczej zirytowany okazywanym zainteresowaniem. W istocie Autorka słyszała nawet, jak zwierzał się swemu bratu Anthony'emu, że żałuje, iż nie zostawił tego (słowo nie do powtórzenia) bandaża w domu.
Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 16 kwietnia 1824.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego skazuje się na takie męczarnie?
Każdego roku posłaniec przynosił zaproszenie i każdego roku Penelope obiecywała sobie, że Bóg jej świadkiem, ale nigdy więcej nie pojawi się na żadnym z wieczorków muzycznych u Smythe-Smithów.
Mijał rok, a ona znów zasiadała w pokoju muzycznym Smythe-Smithów, desperacko walcząc z grymasami wykrzywiającymi jej twarz, kiedy kolejne pokolenie gospodarzy bez litości szlachtowało muzykę pana Mozarta.
Bolesne. Potwornie, straszliwie, niewyobrażalnie bolesne. Nie ma słów, aby to opisać.
W dodatku jakimś cudem zawsze lądowała w jednym z pierwszych rzędów, a to było już nie do zniesienia. I to nie tylko dla uszu. Do grona wykonawczyń dołączały kolejne córy rodu i co jakiś czas pojawiała się taka, która zdawała się rozumieć, że bierze udział w zbiorowej zbrodni przeciwko wszelkim prawom estetyki. O ile inne panny atakowały skrzypce i fortepiany z wyraźnym zacięciem, ta jedna zawsze miała na twarzy wyraz bezgranicznego cierpienia – wyraz, jaki Penelope doskonale znała.
Była to mina osoby pragnącej znaleźć się wszędzie, byle nie tutaj. Można starać się ją ukryć, ale zawsze zdradzało ją zaciśnięcie ust. I naturalnie oczy, które błądziły albo po podłodze, albo po suficie.
Bóg jeden wie, ile razy Penelope musiała walczyć z podobnymi objawami znudzenia u siebie.
Może właśnie dlatego nigdy nie zdobyła się na to, aby pozostać w domu. Ktoś przecież powinien zachęcająco się uśmiechać i udawać, że mu się podoba.
Poza tym nikt jej nie zmuszał do uczestnictwa w koncercie częściej niż raz w roku.
Za wszelką cenę powinna sobie sprawić dyskretne zatyczki do uszu.
Kwartet właśnie się stroił – dochodząca kakofonia nie była czymś gorszym niż to, co miało po niej nastąpić. Ku przerażeniu Felicity Penelope zajęła miejsce pośrodku drugiego rzędu.
– Z tyłu, w rogu, są dwa naprawdę wygodne miejsca – syknęła jej do ucha.
– Teraz już za późno – odparła Penelope, siadając na twardym, choć wyściełanym krześle.
– Boże, dopomóż – jęknęła Felicity.
Penelope otworzyła program i zaczęła go przeglądać.
– Jeśli my tu nie usiądziemy, zrobi to ktoś inny – rzekła.
– Właśnie o tym marzę.
Penelope pochyliła się ku siostrze tak, aby tylko ona mogła słyszeć wyszeptane przez nią słowa.
– Na nas można liczyć, że będziemy się uśmiechać i grzecznie zachowywać. Wyobraź sobie, co by było, gdyby usiadł tu ktoś taki, jak Cressida Twombley, i zaczął się krzywić.
Młodsza panna Featherington rozejrzała się wokoło.
– Nie sądzę, aby Cressida Twombley dała się tu uwięzić.
Penelope uznała, że nie ma sensu tego komentować.
– Naprawdę nie potrzeba im kogoś, kto siedziałby naprzeciwko i rzucał nieprzyjemne uwagi. Biedne dziewczęta byłyby zrozpaczone.
– I tak będą – zgrzytnęła zębami Felicity.
– Nie, nie będą – zaprzeczyła Penelope. – A przynajmniej nie ta, ta i ta. – Pokazała na dwie skrzypaczki i pianistkę. – Za to ta – wskazała na dziewczynę siedzącą z wiolonczelą wspartą na kolanie – już jest nieszczęśliwa. Nie można dopuścić, żeby usiadł tu ktoś podły i złośliwy.
– I tak lady Whistledown wypruje z niej żyły – mruknęła Felicity.
Penelope już miała coś odpowiedzieć, kiedy na krześle obok usiadła Eloise.
– Eloise! – zawoła radośnie. – Myślałam, że planowałaś spędzić wieczór w domu.
Panna Bridgerton skrzywiła się, a jej skóra przybrała zdecydowanie zielonkawy odcień.
– Nie potrafię tego wyjaśnić, ale nie mogłam. To coś takiego jak wypadek powozu. Po prostu nie możesz nie spojrzeć.
– Ani nie słuchać – dodała Felicity. – Zależnie od sytuacji.
Penelope uśmiechnęła się. Nie mogła się powstrzymać.
– Czy dobrze słyszałam, że rozmawiałyście przed chwilą o lady Whistledown? – zapytała Eloise.
– Powiedziałam Penelope – wyjaśniła Felicity – że lady W. je zniszczy.
– No, nie wiem… – w zadumie odparła Eloise. – Zdaje się, że nigdy nie znęca się nad pannami Smythe-Smith i właściwie nie wiem dlaczego.
– A ja wiem – zaskrzeczał jakiś głos za ich plecami.
Eloise, Penelope i Felicity jak na komendę obróciły się na swoich krzesłach i natychmiast odchyliły się, kiedy laska lady Danbury znalazła się niebezpiecznie blisko ich twarzy.
– Lady Danbury. – Penelope przełknęła ślinę i odruchowo dotknęła nosa, żeby sprawdzić, czy wciąż jest na swoim miejscu.
– Już rozpracowałam tę lady Whistledown – oznajmiła starsza pani.
– Naprawdę? – zdziwiła się Felicity.
– Ona ma miękkie serce – ciągnęła lady Danbury. – Widzicie tę tutaj? – Wskazała laseczką wiolonczelistkę, po drodze omal nie przebijając ucha Eloise. – O, tamtą?
– Tak – odparła panna Bridgerton, chwytając się za ucho – ale zaraz nie będę w stanie jej usłyszeć.
– Pewnie nic nie stracisz – zauważyła lady Danbury. – Podziękujesz mi później.
– Mówiła pani coś na temat wiolonczelistki? – wtrąciła się Penelope, zanim jej przyjaciółka zdążyła powiedzieć coś całkiem niewłaściwego.
– Oczywiście, że tak. Popatrz tylko na nią – rzekła lady Danbury. – Jest zrozpaczona. I powinna być. Widocznie tylko ona zdaje sobie sprawę z tego, jak to brzmi. Pozostałe nie mają słuchu muzycznego za grosz.
Penelope rzuciła młodszej siostrze triumfujące spojrzenie.
– Wspomnisz moje słowa – dodała lady Danbury. – Lady Whistledown nie napisze o tym wieczorku ani linijki. Nie będzie chciała zranić uczuć tej małej. A reszta… – Felicity, Penelope i Eloise schyliły głowy, aby uniknąć kontaktu z nisko przelatującą laską. – Ba. Reszta jej nie obchodzi.
– Interesująca teoria – zauważyła Penelope.
Lady Danbury z zadowoleniem rozparła się na krześle.
– Prawda?
Panna Featherington skinęła głową.
– Myślę, że ma pani rację.
– Hmm, zwykle ją mam.
Wciąż odwrócona w swoim krześle, Penelope spojrzała najpierw na siostrę, a potem na przyjaciółkę.
– Dlatego ja co roku przychodzę na te piekielne wieczorki.
– Żeby zobaczyć się z lady Danbury? – zapytała Eloise, mrugając oczami ze zdumienia.
– Nie, z powodu takich dziewczyn jak ona. – Penelope wskazała małą wiolonczelistkę. – Wiem doskonale, co ona czuje.
– Nie bądź niemądra – wtrąciła się Felicity. – Nigdy nie zagrałaś publicznie na pianinie, a kiedy już grałaś, to całkiem nieźle.
Penelope spojrzała na siostrę.
– Nie chodzi o muzykę, Felicity.
I wtedy coś dziwnego stało się lady Danbury. Wyraz jej twarzy uległ zmianie. Całkowitej, nieprawdopodobnej, zdumiewającej. Jej oczy zamgliły się tęsknie. Usta, zwykle lekko zaciśnięte i sarkastycznie wykrzywione, zmiękły.
– Ja też byłam tą dziewczyną, panno Featherington – rzekła tak cicho, że Felicity i Eloise musiały pochylić się, aby usłyszeć jej słowa.
– Słucham? – zawołała Eloise.
– Co? – zapytała Felicity o wiele mniej uprzejmie.
Ale lady Danbury rozmawiała wyłącznie z Penelope.
– Dlatego tu przychodzę co roku – powiedziała. – Tak samo jak ty.
Penelope poczuła, że z tą starszą kobietą wiąże ją coś dziwnego. Szaleństwo, gdyż nie miały ze sobą nic wspólnego oprócz płci. A jednak wydawało się, że hrabina wybrała ją… dla jakich celów. Mogła się ich jedynie domyślać. Wydawało się, że staruszka zamierza wzniecić pożar w doskonale uporządkowanym i często nudnym życiu Penelope.
A Penelope czuła, że może się jej to udać.
Czy to nie przyjemne odkryć, że nie jest się dokładnie tym, za kogo się ma?
Słowa hrabiny wciąż brzmiały jej w uszach. Prawie jak litania.
Prawie jak wyzwanie.
– Wiesz, co sobie myślę, panno Featherington? – zagadnęła lady Danbury podejrzanie słodkim tonem.
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparła Penelope uczciwie, ale z szacunkiem.
– Sądzę, że ty mogłabyś być lady Whistledown.
Felicity i Eloise jęknęły.
Penelope otwarła usta z zaskoczenia. Nikomu do tej pory nie przyszło do głowy, żeby ją oskarżyć o coś takiego. To było niewiarygodne, nie do pomyślenia i… właściwie pochlebne.
Poczuła, że jej usta same układają się w przebiegły uśmieszek. Pochyliła się w przód, jakby chciała powiedzieć coś naprawdę ważnego.
Lady Danbury również się pochyliła.
Felicity i Eloise poszły w jej ślady.
– A wie pani, co ja myślę? – zapytała Penelope słodkim i cichym głosem.
– No cóż – odparła starsza dama ze złośliwym błyskiem w oku – cała drżę z emocji, ale już kiedyś mi powiedziałaś, że sądzisz, iż to ja jestem lady Whistledown.
– A jest pani?
Lady Danbury uśmiechnęła się wyniośle.
– Może i jestem.
Felicity i Eloise znów jęknęły, tym razem głośniej. Penelope poczuła ucisk w żołądku.
– Przyznaje to pani? – spytała Eloise.
– Oczywiście, że nie przyznaję – warknęła lady Danbury, prostując plecy i stukając laseczką w podłogę tak głośno, że strojące instrumenty dziewczęta ucichły na chwilę. – Nawet, gdyby tak było… a nie mówię, czy jest, czy nie, czy byłabym tak głupia, żeby się do tego przyznać?
– Więc dlaczego pani powiedziała…?
– Bo, głuptasie, chcę coś udowodnić.
Zamilkła, aż Penelope zmuszona była zapytać:
– To znaczy…?
Hrabina obrzuciła ją spojrzeniem pełnym rozpaczy.
– Że każdy może być lady Whistledown – wykrzyknęła, łupiąc laską o podłogę ze zdwojoną energią. – Po prostu każdy.
– Z wyjątkiem mnie – wtrąciła Felicity. – Jestem całkiem pewna, że to nie ja.
Lady Danbury nie zaszczyciła jej nawet jednym spojrzeniem.
– Pozwól, że coś ci powiem – rzekła.
– Jakbym mogła panią powstrzymać – odparła Penelope tak słodko, że zabrzmiało to jak komplement. W istocie miał to być komplement. Naprawdę podziwiała hrabinę. Podziwiała każdego, kto umiał wyrazić publicznie swoje zdanie.
Lady Danbury zachichotała.
– Penelope Featherington, coś w tobie jest…
– To prawda – potwierdziła Felicity z uśmiechem. – Potrafi być okrutna. Nikt by nie uwierzył, ale kiedy byłyśmy młode…
Penelope dźgnęła ją łokciem w żebra.
– Widzicie? – zaśmiała się Felicity.
– Chciałam powiedzieć – ciągnęła lady Danbury – że "towarzystwo" zabrało się do mojego wyzwania w całkiem niewłaściwy sposób.
– A co pani wobec tego sugeruje? – zapytała Eloise.
Starsza dama niedbale machnęła jej ręką tuż przed twarzą.
– Najpierw muszę wyjaśnić, co robią źle – rzekła. – Obserwują oczywiste kandydatury. Ludzi takich jak wasza matka – wyjaśniła, zwracając się do sióstr Featherington.
– Mama? – zawołały obie.
– Och, proszę! – prychnęła lady Danbury. – Większej plotkary nie widziało to miasto od lat. Jest dokładnie taką osobą, jakiej wszyscy oczekują.
Penelope nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Jej matka była istotnie znaną plotkarką, ale trudno było wyobrazić ją sobie jako lady Whistledown.
– Dlatego właśnie – ciągnęła hrabina z przebiegłym błyskiem w oku – nie może to być ona.
– A, jeśli o to chodzi – rzekła Penelope z cieniem sarkazmu w głosie – to Felicity i ja również możemy potwierdzić, że to nie ona.
– Phi, gdyby wasza matka była lady Whistledown, umiałaby to przed wami ukryć.
– Moja matka? – wyraziła powątpiewanie Felicity. – Nie sądzę.
– Usiłuję powiedzieć – wycedziła lady Danbury – chociaż nie bardzo mi dają…
Penelope usłyszała wyraźnie prychnięcie Eloise.
– …że gdyby lady Whistledown był ktoś oczywisty, do tej pory zostałby już zdemaskowany, nieprawdaż?
– Musi to być ktoś, kogo nikt nie podejrzewa – zgodziła się lady Danbury. – Musi tak być.
Penelope znów przytaknęła. Lady Danbury mówiła dziwnie, ale zupełnie logicznie.
– Dlatego właśnie – zakończyła starsza pani tryumfalnie – ja nie jestem dobrą kandydatką.
Penelope zamrugała, nie całkiem pojmując sens wywodu.
– Słucham?
– Och, daj spokój! – Lady Danbury obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. – Myślisz, że ty jako pierwsza mnie podejrzewałaś?
Panna Featherington pokręciła głową.
– I tak myślę, że to pani.
Widać było, że jej słowa wzbudziły szacunek u starszej damy. Skinęła nawet głową z aprobatą.
– Jesteś bardziej pyskata, niż na to wyglądasz.
Felicity pochyliła się do niej i konspiracyjnym szeptem podsumowała:
– To prawda.
Penelope trzepnęła siostrę po ręce.
– Felicity!
– Chyba koncert się już zaczyna – zauważyła Eloise.
– Niebiosa, ratunku! – zawołała lady Danbury. – Nie wiem, po co… Pan Bridgerton!
Penelope odwróciła się już ku niewielkiej zaimprowizowanej scenie, ale w tej samej chwili obejrzała się i dostrzegła Colina, który przeciskał się pomiędzy rzędami w kierunku pustego miejsca obok lady Danbury. Po drodze przepraszał wszystkich, o których kolana zawadził. Przeprosinom towarzyszył oczywiście zabójczy uśmiech, który sprawił, że co najmniej trzy damy omal nie zemdlały na swoich krzesłach.
Penelope zmarszczyła czoło. Obrzydlistwo.
– Czy mi się zdaje, czy warknęłaś? – zagadnęła ją Felicity.
– Colin! – zawołała Eloise. – Nie wiedziałam, że się zjawisz!
Jej brat wzruszył ramionami, uśmiechając się kącikiem ust.
– Zmieniłem zdanie w ostatniej chwili. Zawsze kochałem muzykę.
– To doprawdy wyjaśnia twoją obecność tutaj – odparła jego siostra dziwnie oschłym tonem.
Colin przyjął jej stwierdzenie lekkim drgnieniem brwi, po czym przeniósł wzrok na panny Featherington.
– Dobry wieczór.
Penelope potrzebowała dłuższej chwili, żeby odzyskać zdolność mówienia. Dziś po południu rozstali się w dość niezręcznej atmosferze, a teraz on przyglądał jej się z przyjaznym uśmiechem.
– Dobry wieczór, panie Bridgerton – wykrztusiła wreszcie.
– Czy ktokolwiek wie, co jest dzisiaj w programie? – zapytał z ogromnym zainteresowaniem.
Penelope podziwiała w Colinie umiejętność spoglądania na rozmówcę w taki sposób, jakby nie było dla niego na świecie nic ważniejszego od jego kolejnej wypowiedzi. Można to było uznać za prawdziwy talent. Zwłaszcza teraz, kiedy wszyscy wiedzieli, że doprawdy niewiele go obchodzi, co dziewczęta Smythe-Smith wybrały na dzisiejszy wieczór.
– Sądzę, że Mozart – poinformowała Felicity. – Prawie zawsze wybierają Mozarta.
– Cudnie – odparł Colin, rozpierając się w fotelu, jakby właśnie spożył doskonały posiłek. – Uwielbiam pana Mozarta.
– W takim razie – zaskrzeczała lady Danbury – pewnie będziesz pan chciał zwiać, póki jeszcze pora.
– Proszę nie mówić głupstw – odrzekł. – Dziewczęta na pewno dadzą z siebie wszystko.
– O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości – wyraziła swoje zdanie Eloise.
– Pssst! – syknęła Penelope. – Chyba są już gotowe.
Sama przed sobą musiała przyznać, że wcale nie kwapi się do wysłuchania Smythe-Smithowskiej wersji "Eine Kleine Nachtmusik". W obecności Colina czuła się jednak dość dziwnie. Nie wiedziała, co mu powiedzieć… zwłaszcza że to, co miała do powiedzenia, wykluczało obecność Eloise, Felicity, a już z pewnością lady Danbury.
Jeden z kamerdynerów podszedł i zdmuchnął kilka świec na znak, że koncert zaraz się zacznie. Penelope zacisnęła zęby i przełknęła ślinę, żeby zablokować kanaliki słuchowe (nie pomogło), zanim zaczną się tortury.
A te trwały… trwały… trwały…
Penelope nie wiedziała, co jest dla niej gorsze – muzyka czy świadomość, że Bridgerton siedzi tuż za nią. Czuła mrowienie na karku, nie wiedziała, co zrobić z dłońmi, wybijała rytm palcami na ciemnoniebieskim aksamicie sukni.
Nadszedł wreszcie moment, kiedy kwartet Smythe-Smithów zakończył występ. Trzy panny z promiennymi minami przyjmowały uprzejme oklaski. Czwarta – wiolonczelistka – wyglądała tak, jakby chciała się zapaść pod ziemię.
Penelope westchnęła. Ona przynajmniej nie musiała demonstrować swoich wad i nieudolności, jak te dziewczęta. Zawsze wolno jej było wtopić się w cień, cicho snuć się pod podcieniami sali balowej, obserwować, jak inne panny zmieniają się na parkiecie. O, tak, matka próbowała ją ciągnąć za sobą tu czy tam, podstawiając pod nos kawalerom do wzięcia, ale w niczym – w niczym! nie przypominało to upokorzenia, jakiego doświadczyły panny Smythe-Smith.
Uczciwie trzeba przyznać jednak, że trzy panny z kwartetu wydawały się rozkosznie nieświadome swego braku talentu. Penelope uśmiechała się zatem i klaskała, aby nie rozwiać ich słodkich złudzeń.
Jeśli lady Danbury miała rację, lady Whistledown nie napisze ani słowa o koncercie.
Aplauz zamarł dziwnie szybko i wkrótce wszyscy zaczęli wstawać z miejsc, wymieniając uprzejme uwagi i co chwila zezując na skromny poczęstunek, wystawiony na stołach w głębi sali.
– Lemoniada – mruknęła Penelope. Świetnie. Było jej koszmarnie gorąco – skąd jej przyszło do głowy wkładać aksamitną suknię w taki ciepły wieczór? – i chłodny napój na pewno dobrze jej zrobi. Colin pogrążony był w rozmowie z lady Danbury, uznała więc, że to doskonały moment, żeby się usunąć.
Zaledwie jednak chwyciła w dłoń szklankę, usłyszała za plecami boleśnie znajomy głos Bridgertona, wymawiający jej imię.
Obejrzała się i zanim sama zdała sobie sprawę z tego, co mówi, z jej ust padły słowa "przykro mi".
– Przykro?
– Tak – zapewniła go. – A przynajmniej tak sądzę.
Jego powieki zwęziły się odrobinę.
– Ta rozmowa z każdą chwilą robi się coraz bardziej intrygująca.
– Colinie…
Podał jej ramię.
– Może przejdziemy się po sali?
– Nie sądzę…
Podsunął ramię bliżej – niewiele, może o cal, ale jego intencje były oczywiste.
– Proszę – rzekł.
Skinęła głową i odstawiła lemoniadę.
– Doskonale.
Spacerowali w milczeniu przez prawie minutę. Wreszcie Colin przemówił pierwszy.
– Chciałem cię przeprosić.
– Przecież to ja wypadłam z pokoju jak burza – zauważyła Penelope.
Lekko przekrzywił głowę. Na ustach błąkał mu się pobłażliwy uśmieszek.
– Nie powiedziałbym, że "jak burza".
Penelope zmarszczyła brwi. Nie powinna była wychodzić w takim pośpiechu, ale gdy już tak się stało, była z tego dziwnie dumna. Niecodziennie taka kobieta jak ona tak dramatycznie opuszcza scenę.
– Nie powinnam była zachować się tak grubiańsko – mruknęła, teraz nie całkiem szczerze.
Bridgerton uniósł brwi, ale postanowił widocznie nie drążyć tej materii.
– Chciałem przeprosić – powtórzył. – Zachowałem się jak rozpuszczony dzieciak.
Penelope potknęła się o własne stopy.
Pomógł jej odzyskać równowagę, po czym rzekł:
– Wiem, że w moim życiu jest wiele, wiele rzeczy, za które powinienem być wdzięczny. Za które jestem wdzięczny – poprawił. Nie uśmiechał się, w oczach miał zakłopotanie. – Byłem niewybaczalnie nieuprzejmy, skarżąc się do ciebie.
– Nie – odparła. – Spędziłam cały wieczór na rozmyślaniu o tym, co powiedziałeś, a kiedy… – Przełknęła ślinę i oblizała usta, które nagle stały się suche. Cały dzień szukała odpowiednich słów, wydawało jej się nawet, że je znalazła, ale teraz, kiedy Colin stał u jej boku, nie mogła sobie przypomnieć ani jednego przeklętego zdania.
– Masz ochotę na jeszcze jedną szklankę lemoniady? – zapytał uprzejmie.
Potrząsnęła głową.
– Masz pełne prawo do swoich uczuć – wypaliła. – Może nie są to uczucia, które żywiłabym, gdybym znalazła się na twoim miejscu, lecz ty masz do nich wszelkie prawo. Ale… – Urwała, a Colin poczuł, że bardzo chce usłyszeć, co mu ma do powiedzenia.
– Ale co, Penelope? – zapytał.
– Nic takiego.
– Dla mnie to nie jest nic takiego. – Położył dłoń na jej ramieniu i uścisnął je lekko, aby dać jej do zrozumienia, że mówi szczerze.
Minęła długa, bardzo długa chwila ciszy. Już był pewien, że nie usłyszy odpowiedzi, a nawet, że zaraz dostanie skurczu mięśni twarzy od wymuszonego uśmiechu – ostatecznie byli w miejscu publicznym i nie chcieli prowokować komentarzy czy spekulacji niespokojnymi minami i nerwowymi gestami – gdy Penelope westchnęła.
Był to miły dla ucha dźwięk, dziwnie pocieszający, łagodny. Sprawił, że Colin uważnie przyjrzał się Penelope, jakby chciał zajrzeć w jej umysł, wsłuchać się w rytmy jej duszy.
– Colinie – cicho odezwała się Penelope – jeśli frustruje cię twoja obecna sytuacja, powinieneś uczynić coś, aby ją zmienić. To naprawdę proste,
– Zamierzam właśnie to zrobić – oznajmił z beztroskim wzruszeniem ramion. – Matka oskarża mnie, że nieustannie uciekam z kraju wyłącznie dla kaprysu, ale prawda jest taka, że…
– Wyjeżdżasz, kiedy czujesz się sfrustrowany – dokończyła za niego.
Skinął głową. Naprawdę go rozumiała. Nie był pewny, jak to możliwe, ani czy to w ogóle ma jakikolwiek sens, ale Penelope Featherington rozumiała go doskonale.
– Myślę, że powinieneś opublikować swoje dzienniki – dodała.
– Nie mógłbym.
– Dlaczego nie?
Puścił jej ramię. Nie znajdował odpowiedzi, ale czuł, że serce zaczyna mu mocniej bić.
– Kto chciałby je czytać? – zapytał wreszcie.
– Ja – odparła otwarcie. – Eloise, Felicyty… – odliczała imiona na palcach – twoja matka, lady Whistledown. Ona też, jestem pewna – dodała ze złośliwym uśmieszkiem. – Dość dużo o tobie pisze.
Jej dobry humor był zaraźliwy i Colin nie potrafił ukryć uśmiechu.
– Penelope, to się nie liczy, jeśli twoją książkę kupują jedynie znajomi.
– Dlaczego nie? – zapytała. – Znasz wielu ludzi. Nawet, jeśli policzysz tylko Bridgertonów…
Chwycił ją za rękę. Nie wiedział dlaczego, ale to uczynił.
– Penelope, przestań.
Zaśmiała się.
– Zdaje się, że to Eloise wspominała mi, że macie też całą armię kuzynów i kuzynek, i…
– Dosyć – zażądał, ale też się śmiał.
Penelope spojrzała na ich złączone dłonie i powiedziała:
– Wielu ludzi będzie chciało poczytać o twoich podróżach. Może z początku tylko dlatego, że jesteś w Londynie znaną postacią, ale nie potrwa długo, zanim wszyscy zrozumieją, że jesteś naprawdę dobrym pisarzem. A wtedy zażądają więcej.
– Nie chcę stać się sławny tylko z powodu nazwiska – odrzekł.
Puściła jego dłoń i podparła się pod boki.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Właśnie ci mówiłam, że…
– O czym rozmawiacie? – spytała Eloise z zaciekawioną miną.
– Nic takiego – mruknęli oboje niemal jednocześnie.
Panna Bridgerton prychnęła.
– Nie obrażajcie mnie. To nie może być nic. Penelope wygląda, jakby za chwilę miała zacząć ziać ogniem.
– Twój brat jest po prostu uparty – odparła Penelope.
– Cóż, to akurat nic nowego – zaśmiała się Eloise.
– Czekaj! – krzyknął Colin.
– Ale z czym on jest tak strasznie uparty? – indagowała Eloise.
– To prywatne sprawy – zgrzytnął zębami Colin.
– Przez co stają się jeszcze ciekawsze – mruknęła jego siostra i wyczekująco spojrzała na przyjaciółkę.
– Przykro mi – odparła Penelope. – Naprawdę nie mogę powiedzieć.
– Nie wierzę! – wykrzyknęła Eloise. – Mnie też nie powiesz?
– Nie – odrzekła zapytana, czując dziwną satysfakcję z tego powodu. – Nie mam zamiaru.
– Nie wierzę – jęknęła Eloise, spoglądając błagalnie na brata. – Po prostu nie wierzę.
Usta drgnęły mu w leciutkim uśmiechu.
– Lepiej uwierz.
– Macie przede mną tajemnice.
Jej brat uniósł brew.
– A myślałaś, że mówię ci wszystko?
– Oczywiście, że nie – skrzywiła się. – Lecz myślałam, że Penelope tak…
– Ale to nie moja tajemnica – wtrąciła Penelope. – Tylko Colina.
– Zdaje się, że ta planeta zmieniła oś obrotu – burknęła Eloise. – A może Anglia wpadła na Francję. Wiem tylko, że to nie ten sam świat, w którym obudziłam się dzisiaj rano.
Penelope nie mogła już wytrzymać. Zachichotała.
– I jeszcze śmiejesz się ze mnie – pożaliła się Eloise.
– Nie, nieprawda – ze śmiechem wykrztusiła jej przyjaciółka. – Nie z ciebie.
– Wiesz, co by ci się przydało? – zapytał Colin.
– Mnie? – upewniła się Eloise.
Skinął głową.
– Mąż.
– Jesteś taki sam jak mama!
– Mogę być znacznie gorszy, jeśli się postaram.
– O, co do tego nie mam wątpliwości – odparowała.
– Przestańcie, przestańcie! – wykrzyknęła Penelope, śmiejąc się serdecznie.
Spojrzeli na nią oboje z takimi minami, jakby chcieli zapytać "I co teraz?"
– Cieszę się bardzo, że dzisiaj tu przyszłam – wyrwało jej się. Nie miała zamiaru tego mówić. – Nie pamiętam, abym kiedyś tak miło spędziła tu wieczór. Naprawdę.
W kilka godzin później, kiedy Colin leżał już w łóżku i wpatrywał się w sufit sypialni swego nowego mieszkania w Bloomsbury, uświadomił sobie, że czuje się dokładnie tak samo.