13

– Do diaska, a dlaczego nie?

Penelope wytrzeszczyła oczy i milczała przez kilkanaście sekund.

– Bo… bo… – Machnęła ręką, zastanawiając się, jak to wyjaśnić. Serce jej pękało. Jej najbardziej przerażający – i najbardziej ekscytujący – sekret wyszedł na jaw, a jemu się wydaje, że tak łatwo to wszystko wyjaśnić?

– Wiem, że prawdopodobnie to najgorsza suka, jaką zrodziła angielska ziemia…

Penelope jęknęła.

– …przynajmniej w ciągu ostatniego pokolenia, ale na litość boską, Penelope… – Bridgerton przeczesał palcami włosy i surowo spojrzał jej w twarz. -…chciała całą winę wziąć na siebie.

– Całą sławę – poprawiła go z lekką irytacją.

– Cała winę – powtórzył. – Czy masz pojęcie, co się stanie, kiedy ludzie się dowiedzą, kim jesteś naprawdę?

Zacisnęła wargi, mocno już zniecierpliwiona… i urażona tą jego pogardliwą postawą.

– Miałam dziesięć lat, żeby się nad tym zastanowić.

Zmrużył oczy.

– Czy mi się zdaje, czy silisz się na sarkazm?

– Wcale nie – odparowała. – Naprawdę sądzisz, że nie poświęciłam sporej części ostatnich dziesięciu lat na zastanawianie się, co będzie, jeśli ktoś mnie rozszyfruje? Byłabym ślepą idiotką, naprawdę.

Bridgerton chwycił ją za ramiona i ścisnął mocniej, gdy powóz podskoczył na nierównym bruku.

– Będziesz skompromitowana, Penelope. Skompromitowana! Czy ty rozumiesz, co mówię?

– Gdybym nawet jeszcze nie rozumiała – odparła – teraz zrozumiałabym na pewno. Zwłaszcza po tych przydługich przemowach, które wygłaszałeś, kiedy myślałeś, że to Eloise jest lady Whistledown.

Colin skrzywił się, wyraźnie zirytowany tym, że wytknęła mu błąd.

– Ludzie przestaną się do ciebie odzywać – ciągnął. – Odrzucą cię.

– Ludzie nigdy ze mną nie rozmawiali – zareplikowała. – W ogóle nie zdawali sobie sprawy z mojej obecności. Jak sądzisz, co mi pozwoliło tak długo ciągnąć tę grę? Byłam niewidzialna, Colinie. Nikt mnie nie widział, nikt ze mną nie rozmawiał. Stałam i słuchałam, a nikt nic nie widział.

– To nieprawda – odrzekł, ale odwrócił wzrok.

– Och, to prawda i ty dobrze o tym wiesz. Próbujesz zaprzeczyć – dźgnęła go palcem w ramię – bo czujesz się winny.

– Nieprawda!

– Och, proszę – jęknęła. – Wszystko, co robisz, robisz z poczucia winy.

– Pen…

– Przynajmniej jeśli chodzi o mnie – poprawiła się. Oddychała szybko, po skórze przebiegały jej ciarki, a dusza po raz pierwszy w życiu płonęła. – Myślisz, że nie wiem, jak twoja rodzina lituje się nade mną? Myślisz, że umyka mojej uwadze, że kiedy ty lub twoi bracia przypadkiem znajdziecie się na tym samym balu, co ja, zawsze prosicie mnie do tańca?

– Jesteśmy uprzejmi – wycedził – i lubimy cię.

– I żal wam. Lubicie Felicity, a jakoś nie widzę, żebyście tańczyli z nią za każdym razem, kiedy ją zobaczycie.

Bridgerton puścił ją nagle i skrzyżował ramiona na piersi.

– Hm, nie lubię jej tak bardzo, jak ciebie.

Penelope zamrugała, nagle zbita z pantałyku. Chyba tylko Colin potrafi prawić komplementy w samym środku awantury. Rozbroił ją zupełnie.

– A ty – przypomniał z dość wyniosłą miną – do tej pory nie odpowiedziałaś na moje pierwotne zarzuty.

– To znaczy?

– Ze lady Whistledown cię zniszczy.

– Na Boga – jęknęła – mówisz o niej tak, jakby była kimś rzeczywistym.

– No cóż, wybacz, jeśli wciąż nie potrafię połączyć kobiety, na którą patrzę, z tą jędzą piszącą swoje paszkwile.

– Colinie!

– Urażona? – zadrwił.

– Tak! Ciężko pracowałam nad tą gazetką. – Zacisnęła pięści na cienkiej tkaninie seledynowej sukni, nie dbając o to, że ją mnie bez litości. Musiała coś zrobić z rękami, inaczej strach i gniew, jakie się w niej nagromadziły, już hy eksplodowały. Mogła jeszcze skrzyżować ramiona, ale nie chciała okazać irytacji. Przynajmniej jedno z nich powinno zachowywać się dojrzalej niż przeciętny sześciolatek.

– Nie śmiałbym pomniejszać wartości tego, co robiłaś – rzekł pobłażliwie.

– Oczywiście, że tak – przerwała.

– Nieprawda.

– No to co teraz robisz?

– Staram się być dorosły! – odparł z niejakim zniecierpliwieniem, podnosząc głos. – Ktoś musi.

– Nie mów mi o dorosłym zachowaniu! – wykrzyknęła. – Ty, który uciekasz na samą myśl o odpowiedzialności!

– A co to ma, u diabła, znaczyć? – syknął.

– To chyba dość oczywiste.

Bridgerton cofnął się lekko.

– Nie mogę uwierzyć, że mówisz do mnie w ten sposób.

– Nie możesz uwierzyć, że mówię – zaśmiała się – czy że mam odwagę ci to powiedzieć?

Wytrzeszczył oczy, wyraźnie zaskoczony jej pytaniem.

– Jest we mnie coś więcej, niż myślisz, Colinie – odrzekła. A potem, już znacznie cichszym tonem dodała: – Jest we mnie coś więcej, niż ja sama myślałam.

Bridgerton milczał przez dłuższą chwilę, a potem, jakby nie mógł przełknąć krytyki, spytał przez zaciśnięte zęby:

– Co miałaś na myśli, mówiąc, że uciekam przed odpowiedzialnością?

Panna Featherington wydęła wargi, wypuszczając z płuc powietrze, co miało ją uspokoić.

– Jak sądzisz, dlaczego tyle podróżujesz?

– Bo lubię – odparł oschle.

– I dlatego, że tu w Anglii nudzisz się śmiertelnie.

– A to czyni ze mnie dziecko, ponieważ…?

– Ponieważ nie chcesz dorosnąć i zrobić coś dojrzałego, co utrzymałoby cię w jednym miejscu.

– Na przykład?

Podniosła ręce, jakby chciała powiedzieć: "Przecież to oczywiste".

– Na przykład ożenić się.

– Czy to oświadczyny? – zadrwił, unosząc kącik ust w dość bezczelnym uśmiechu.

Penelope poczuła, jak jej policzki zalewa gorący rumieniec, ale zmusiła się, aby brnąć dalej.

– Wiesz, że nie, i nie próbuj rozmyślnym okrucieństwem zmieniać tematu. – Czekała, że on coś powie, może przeprosi. Jego milczenie było obelgą, więc tylko prychnęła i rzekła: – Na litość boską, masz trzydzieści trzy lata!

– A ty dwadzieścia osiem – odparował, nie siląc się na uprzejmy ton.

Poczuła się tak, jakby ktoś pięścią uderzył ją w brzuch, ale była zbyt wściekła, żeby się wycofać do znajomej skorupy.

– W przeciwieństwie do ciebie – syknęła, nie dbając już o konwenanse – nie mogę sobie pozwolić na luksus oświadczyn. I w przeciwieństwie do ciebie – dodała, w nadziei, że obudzi w nim poczucie winy – nie otacza mnie tłum potencjalnych zalotników, więc nigdy nie mogłam sobie pozwolić na luksus odmowy.

Bridgerton zacisnął zęby.

– I sądzisz, że ujawnienie się jako lady Whistledown zwiększy liczbę twoich zalotników?

– Próbujesz mnie obrazić? – zgrzytnęła zębami.

– Próbuję być realistą. Chyba całkiem zapomniałaś, co to znaczy!

– Nigdy nie powiedziałam, że zamierzam ujawnić się jako lady Whistledown.

Colin chwycił kopertę z ostatnim artykułem i podsunął jej pod nos.

– A to? Co to jest?

Wyrwała mu ją i wyszarpnęła artykuł ze środka.

– Przepraszam pokornie – odparła, cedząc każde słowo. – Chyba przeoczyłam zdanie, w którym zdradzam moją tożsamość.

– Myślisz, że ten twój łabędzi śpiew w najmniejszym bodaj stopniu stłumi zainteresowanie tożsamością lady Whistledown? Och, wybacz – teatralnym gestem położył dłoń na sercu – powinienem powiedzieć "twoją tożsamością". W końcu nie chcę odmówić ci chwały…

– Teraz jesteś po prostu obrzydliwy – zauważyła, a jakiś głosik w jej mózgu zastanawiał się cicho, czemu jeszcze nie zalała się łzami. To przecież był Colin, człowiek, którego kochała od zawsze, a który teraz zachowywał się tak, jakby jej nienawidził. Czy było na świecie coś bardziej godnego łez?

A może nie o to chodziło. Może powodem tego smutku, który w niej narastał, była śmierć marzeń. Jej marzeń o nim. Stworzyła sobie doskonały obraz jego osoby, tymczasem z każdym słowem, jakie rzucał jej w twarz, stawało się coraz bardziej oczywiste, że jej marzenia były tylko mrzonką.

– Staram się coś wyjaśnić – rzekł, wyrywając jej z rąk kartkę. – Spójrz na to. Przecież to jak zaproszenie do dalszego śledztwa. Drwisz sobie z ludzi, wyzywasz ich, aby cię rozszyfrowali.

– Wcale nie to jest moim zamiarem!

– Może nie jest zamiarem, jednak tak to właśnie wygląda.

Z pewnością miał trochę racji, ale była na niego zbyt zła, aby mu ją przyznać.

– To ryzyko, które muszę podjąć – odparła, krzyżując ramiona na piersi i znacząco odwracając wzrok. – Przez jedenaście lat udawało mi się uniknąć wykrycia. Nie sądzę, abym musiała się tym przejmować teraz.

Bridgerton westchnął z rezygnacją.

– Masz w ogóle jakieś pojęcie o pieniądzach? Masz pojęcie, ilu ludzi chciałoby dostać do ręki tysiąc funtów lady Danbury?

– Myślę, że mam lepsze pojęcie o pieniądzach niż ty – odparła, jeżąc się z urazy. – A poza tym nagroda lady Danbury w najmniejszym stopniu nie naraża mojej tajemnicy.

– Sprawia jednak, że ludzie są bardziej zdeterminowani, a to stwarza zagrożenie. Nie wspominając już – dodał z ponurym uśmieszkiem na ustach – o sławie.

– Hyacinth? – zapytała.

Posępnie pokiwał głową, odkładając kartkę na siedzenie obok.

– A jeśli Hyacinth uważa, że sława, jaka stanie się udziałem osoby, która odkryje tożsamość lady Whistledown, jest godna pożądania, to możesz być pewna, że nie jest w tym osamotniona. Niewykluczone, że właśnie dlatego Cressida zdecydowała się na to głupie oszustwo.

– Cressida robi to dla pieniędzy – burknęła Penelope. – Jestem tego pewna.

– Doskonale, nie ma znaczenia, po co to robi. Ważne, że jest, a kiedy się jej pozbędziesz tym idiotycznym listem – uderzył dłonią w papier, aż Penelope podskoczyła – ktoś inny zajmie jej miejsce.

– Nie mówisz mi niczego nowego – odparła, głównie dlatego, że nie chciała, aby do niego należało ostatnie słowo.

– Więc, na litość Boga, kobieto, pozwól Cressidzie robić, co zechce – wybuchnął. – To odpowiedź na twoje modlitwy.

Penelope wpiła się w niego wzrokiem.

– Nie wiesz, o co się modlę.

Coś w jej tonie sprawiło, że Colin poczuł ucisk w piersi. Nie zmieniła zamiaru, nie zamierzała ustąpić, a on nie umiał znaleźć właściwych słów, aby wypełnić to milczenie. Spojrzał na nią, potem w okno, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w kopułę katedry św. Pawła.

– Naprawdę jedziemy do domu dłuższą drogą – mruknął.

Nie odpowiedziała. Nie winił jej o to. Próbował jedynie przerwać dręczącą ciszę. Nic więcej.

– Gdybyś pozwoliła Cressidzie… – zaczął.

– Przestań – poprosiła. – Proszę, nie mów już nic więcej. Nie mogę jej na to pozwolić.

– Czy naprawdę przemyślałaś sobie, co zyskasz?

Spojrzała na niego bystro.

– Myślisz, że przez ostatnie kilka dni jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym?

Postanowił zmienić taktykę.

– Czy to naprawdę takie ważne, ażeby ludzie wiedzieli, iż jesteś lady Whistledown? Ty sama wiesz, jaka byłaś sprytna i jak nas wszystkich przechytrzyłaś. Czy to nie wystarczy?

– Nie słuchasz mnie wcale! – Jej usta pozostały rozchylone w grymasie niedowierzania, jakby nie mogła pogodzić się z tym, że nie dotarł do niego sens jej słów. – Ludzie wcale nie muszą wiedzieć, że to ja. Chcę tylko, aby wiedzieli, że to nie ona.

– Ale przecież nie przeszkadza ci, kiedy ludzie myślą, że to ktoś inny jest lady Whistledown – upierał się. – Przecież od paru tygodni oskarżasz o to lady Danbury.

– Musiałam, oskarżyć kogokolwiek – wyjaśniła. – Lady Danbury spytała mnie wprost, czy mam kogoś na myśli, a nie mogłam przecież powiedzieć, że ja to ja… Poza tym pomyślałam, że nie ma w tym nic złego, jeśli ludzie sądzą, że to lady Danbury. Przynajmniej ja ją lubię.

– Penelope…

– Jak poczułbyś się, gdyby twoje dzienniki zostały opublikowane pod nazwiskiem Nigela Berbrooke'a? – zapytała.

– Nigel Berbrooke nie potrafi sklecić do kupy dwóch zdań – odparł z pogardliwym prychnięciem. – Nie sądzę, aby ktokolwiek uwierzył, że to on napisał moje dzienniki.

Po krótkiej chwili skłonił lekko głowę w geście przeprosin, ponieważ Berbrooke był jednak mężem jej siostry.

– Spróbuj to sobie wyobrazić – syknęła. – Albo podstaw kogokolwiek, kto jest podobny do Cressidy.

– Penelope – westchnął. – Nie jestem tobą. Nie możesz tego porównywać. Gdybym to ja opublikował swoje dzienniki, nie skompromitowałyby mnie one w oczach "towarzystwa".

Oparła się o poduszki siedzenia i westchnęła głęboko, a Brid-gerton zrozumiał, że tym razem użył właściwego argumentu.

– Dobrze – oznajmił. – Więc postanowione. Zniszczymy to. – Sięgnął po arkusik.

– Nie! – wrzasnęła, zrywając się z siedzenia. – Nie rób tego!

– Powiedziałaś przecież…

– Nic nie mówiłam – zaprotestowała piskliwie. – Westchnęłam tylko.

– Och, Penelope, na litość boską! – odparł zirytowany. – Przecież się zgodziłaś…

Wytrzeszczyła, oczy, zdumiona jego śmiałością.

– Kiedy udzieliłam ci pozwolenia na interpretowanie moich westchnień?

Colin spojrzał na niebezpieczny list, który wciąż trzymał w dłoniach, zastanawiając się, co, u diabła, ma z nim teraz zrobić.

– A poza tym – ciągnęła z takim gniewem i ogniem w oczach, że wydawała się niemal piękna – nie myśl sobie, że nie zapamiętałam tekstu słowo po słowie. Możesz zniszczyć papier, ale nie mnie.

– A szkoda – wymamrotał.

– Coś ty powiedział?

– Whistledown – syknął. – Chciałbym zniszczyć Whistledown. Ciebie oszczędzę z radością.

– Ale Whistledown to ja.

– Niech nas Bóg chroni.

Wtedy coś w niej pękło. Cała jej wściekłość i frustracja, każde negatywne uczucie, które tak starannie ukrywała przez tyle lat – wszystko to nagle runęło niczym lawina, kierując się przeciwko Colinowi, choć może on jeden w całym "towarzystwie" na to nie zasługiwał.

– Dlaczego tak się na mnie wściekasz? – wybuchnęła. – Co takiego odrażającego uczyniłam? Że byłam sprytniejsza od ciebie? Że dotrzymałam tajemnicy? Że śmiałam się w kułak kosztem "towarzystwa"?

– Penelope, ale…

– Nie – przerwała mu z wysiłkiem. – Milcz. Teraz ja mówię.

Bridgerton otworzył usta i wytrzeszczył oczy, wstrząśnięty i pełen niedowierzania.

– Jestem dumna z tego, co zrobiłam – wykrztusiła drżącym ze wzruszenia głosem. – Nie obchodzi mnie, co o tym sądzisz. Nikt mi tego nie zabierze.

– Nie próbuję…

– Nie potrzebuję, aby ludzie znali prawdę – odparła, pomijając milczeniem jego niewczesny protest. – Ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli pozwolę Cressidzie Twombłey, tej samej osobie, która… która… – Dygotała teraz na całym ciele, wspomnienia zalewały ją kolejnymi falami, jedno gorsze od drugiego.

Cressida, znana z wdzięku i zręczności, potyka się nagle, oblewając ponczem suknię Penelope – jedyną w pierwszym roku jej obecności na salonach, która nie była żółta lub pomarańczowa.

Cressida błaga słodko młodych kawalerów, aby zapraszali pannę Featherington do tańca, a czyni to tak głośno i ostentacyjnie, że Penelope ma ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię.

Cressida głośno użala się nad wyglądem Penelope, dbając, aby wszyscy dobrze słyszeli jej słowa.

– To po prostu niezdrowe, kochanie, żeby w tym wieku tyle ważyć.

Penelope nie wiedziała, czy Cressida uśmiechnęła się wtedy ironicznie, czy nie. Uciekła z sali, oślepiona łzami, czując, jak jej biodra podskakują w rytm kroków.

Cressida zawsze doskonale wiedziała, gdzie ma uderzyć i jak skręcić ostrze, żeby zadać najwięcej bólu. Nieważne, że Eloise dzielnie broniła przyjaciółki, a lady Bridgerton starała się ją wesprzeć psychicznie. Penelope częściej zasypiała zmęczona płaczem, niż sama chciałaby pamiętać, a przyczyną łez była zawsze szpila, zręcznie wbita przez Cressidę Twombley.

Pozwoliła Cressidzie Twombley w przeszłości na tak wiele, ponieważ nie miała odwagi się przeciwstawić. Nie mogła jednak pozwolić, aby dostało jej się i to. Nie jej drugie życie, nie ten maleńki kącik duszy, który pozostawał silny, dumny i nieulękły.

Penelope nie wiedziała, jak się obronić, ale, na Boga, lady Whistledown potrafiła to doskonale.

– Penelope? – ostrożnie zagadnął ją Colin.

Spojrzała na niego pustym wzrokiem. Potrzebowała kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie, że to rok 1824, a nie 1814, a ona siedzi w powozie z Colinem Bridgertonem, a nie kuli się w kącie sali balowej, usiłując uciec przed Cressidą Cowper.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

Skinęła głową. Chciała, żeby tak było.

Colin zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Przez dłuższą chwilę nie zamykał ust. Wreszcie położył rękę na jej dłoni i rzekł:

– Porozmawiamy o tym później?

Tym razem zdołała skinąć głową. Rzeczywiście, marzyła jedynie o tym, aby to potworne popołudnie dobiegło końca. Musiała wyjaśnić tylko jeszcze jedną sprawę.

– Cressida nie została skompromitowana – wyszeptała.

Bridgerton odwrócił się ku niej z wyrazem lekkiego zmieszania w oczach.

– Słucham?

Podniosła nieco głos.

– Cressida powiedziała, że to ona jest lady Whistledown, a jakoś nie jest skompromitowana.

– Dlatego, że nikt jej nie uwierzył – odparł. – A poza tym – dodał bez namysłu – ona jest… inna.

Powoli, bardzo powoli Penelope zwróciła ku niemu twarz. Oczy miała dziwnie nieruchome.

– W jakim sensie jest inna?

Colina ogarnęło uczucie zbliżone do paniki. Wiedział, że to nie są właściwe słowa, zanim jeszcze skończył je wymawiać. Jak jedno malutkie zdanie, kilka słów, może mieć tak niszczycielską moc?

Ona jest inna.

Wiedzieli oboje, co to oznacza. Cressidą była popularna. Cressidą była piękna. Cressidą wszystko potrafiła znieść z imponującą godnością.

Penelope zaś…

Była Penelope. Penelope Featherington. I nie miała ani powiązań, ani siły ducha, które uchroniłyby ją przed kompromitacją. Bridgertonowie mogli stanąć za nią murem, ofiarować pomoc, ale nawet oni nie byliby w stanie powstrzymać jej upadku. Każdy inny skandal zapewne udałoby się opanować, ale lady Whistledown przez te jedenaście lat zdążyła obrazić prawie każdą ważną osobę na Wyspach Brytyjskich. Kiedy ludzie ochłoną z zaskoczenia, przyjdzie czas na nieprzyjemne uwagi.

Penelope nie będzie chwalona za spryt i inteligencję ani za odwagę.

Będzie nazywana złośliwą, podłą i zazdrosną.

Colin dobrze znał "towarzystwo". Wiedział, jak się zachowują jego znajomi. Z osobna arystokratów stać było na pojedyncze akty wspaniałomyślności, ale w grupie przejawiali skłonność do schodzenia do najniższego poziomu. A ten poziom był doprawdy bardzo, bardzo niski.

– Rozumiem – Penelope przerwała ciszę.

– Nie – zaprzeczył szybko. – Nie rozumiesz. Mnie…

– Nie, Colinie – odparła z bolesną niemal powagą. – Wiem. Po prostu chyba miałam nadzieję, że ty jesteś inny.

Pochwycił jej spojrzenie i nagle jego dłonie znów znalazły się na jej ramionach, ściskał ją z taką siłą, że nie mogła się odwrócić. Milczał, pozwolił, żeby to jego oczy zadawały pytania.

– Myślałam, że we mnie wierzysz – szepnęła. – Że widzisz coś poza brzydkim kaczątkiem.

Jej twarz była mu tak dobrze znana. Widział ją tysiące razy, a jednak do niedawna nie mógł powiedzieć, że przyjrzał jej się uważniej. Czy pamiętał, że ma mały pieprzyk za lewym uchem? Czy kiedykolwiek dostrzegł ciepły blask jej skóry? Czy odkrył maleńkie złote plamki wokół jej brązowych źrenic?

Jak to możliwe, że tyle razy z nim tańczyła, a on nigdy nie zauważył jej pełnych, kształtnych ust, jakby stworzonych do pocałunków?

Oblizywała wargi, kiedy była zdenerwowana. Widział, jak to robiła tamtego dnia. Z pewnością nieraz powtarzała ten gest przez dwanaście lat ich znajomości, ale dopiero dziś widok jej języka sprawił, że serce boleśnie ścisnęło mu się tęsknotą.

– Nie jesteś brzydka – zapewnił niskim, rozgorączkowanym tonem.

Wytrzeszczyła oczy.

– Jesteś piękna – wyszeptał.

– Nie – odparła tak cicho, że ledwie słyszalnie. – Nie mów rzeczy, w które sam nie wierzysz.

Wbił palce w jej ramiona.

– Jesteś piękna – powtórzył. – Nie wiem jak… nie wiem, kiedy… – Dotknął jej ust, czując na koniuszkach palców jej gorący oddech. -…ale jesteś – dokończył.

Pochylił się i pocałował ją, powoli, z czcią niemal, już bez zaskoczenia, że tego pragnie, że jej całej pragnie tak bardzo. Wstrząs minął, pozostała prosta, pierwotna potrzeba naznaczenia jej, napiętnowania jako swoją własność.

Własność?

Cofnął się i spojrzał na Penelope, uważnie badając wzrokiem jej twarz.

Dlaczego nie?

– Co się stało? – szepnęła.

– Jesteś piękna – odrzekł, potrząsając głową w zmieszaniu. – Nie rozumiem, dlaczego nikt inny tego nie dostrzega.

W piersi Penelope rozkwitło nagle coś ciepłego. Nie potrafiła tego nazwać, ale czuła się tak, jakby ktoś rozgrzał jej krew. Ciepło promieniowało od jej serca, powoli rozprzestrzeniając się wzdłuż ramion, na brzuch, aż po koniuszki palców stóp.

Upoiło ją. Sprawiło, że odetchnęła.

Nagle stała się kompletną ludzką istotą.

Nie była piękna. Wiedziała, że nie jest, wiedziała, że może uchodzić najwyżej za dość ładną i to w lepszych dniach. Ale Colin uważał, że jest piękna, a kiedy na nią spoglądał… Czuła się piękna. Czuła się tak po raz pierwszy w życiu.

Pocałował ją znowu, tym razem jego usta były natarczywe, zgłodniałe, pieszczotliwe. Budziły jej ciało i zmysły. Miała wrażenie, jakby w jej żołądku fruwały motyle, a w miejscach, gdzie jego dłonie spoczywały na zielonym materiale sukni, skóra zaczęła ją piec pożądaniem.

Nie pomyślała ani przez chwilę, że źle czyni. Ten pocałunek był wszystkim, czego uczono ją unikać i obawiać się, ale ona wiedziała całą sobą, że nigdy w życiu nic nie było bardziej właściwe. Urodziła się dla tego mężczyzny i tyle lat próbowała zaakceptować bolesną prawdę, że on urodził się dla kogo innego.

Przyznanie się do błędu sprawiło jej niewyobrażalną rozkosz.

Pragnęła jego, pragnęła tych pocałunków, tego szaleństwa. Chciała być piękna, choćby tylko w oczach tego jednego mężczyzny.

A kiedy Colin delikatnie ułożył ją na pluszowych poduszkach powozu, sennie pomyślała, że to jedyne oczy, które się liczą na tym świecie.

Kochała go. Zawsze go kochała. Nawet teraz, kiedy był na nią taki wściekły, że z trudem go rozpoznawała, kiedy tak się na nią gniewał, że nawet nie była pewna, czy go lubi… nawet teraz go kochała.

Chciała należeć do niego.

Kiedy pocałował ją po raz pierwszy, przyjęła jego awanse z pasywną przyjemnością, tym razem postanowiła, że będzie aktywną partnerką. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jest tutaj, z nim, a z pewnością nie pozwoliłaby sobie nawet zamarzyć, że kiedykolwiek Colin pocałuje ją jeszcze raz.

To może się już nigdy więcej nie wydarzyć. Może już nigdy nie poczuje przygniatającego ją rozkosznego ciężaru jego ciała, nieprzyzwoitego łaskotania jego języka na ustach.

Miała tę jedną jedyną szansę. Jedyną, aby przeżyć chwilę, której wspomnienie towarzyszyć jej będzie do grobu. Jedyną szansę, aby sięgnąć po niebiańską rozkosz.

Jutro będzie straszne, bo przyniesie świadomość, że znajdzie się inna kobieta, z którą będzie żartował, śmiał się, którą poślubi, ale dzisiaj…

Dziś należało do niej.

I na Boga, sprawi, że Colin będzie pamiętał jej pocałunek.

Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. Początkowo z wahaniem – to, że chciała być aktywną, chętną partnerką nie oznaczało, że wiedziała, co robić. Jego usta powoli wysysały z niej cały rozum, rozsądek i inteligencję, ale i tak stwierdziła ze zdumieniem, że jego włosy w dotyku przypominały włosy Eloise, które czesała niezliczoną ilość razy. I nieba…

Zachichotała.

Colin znieruchomiał, podniósł głowę. Jego usta wygięły się w lekkim uśmieszku.

– Słucham? – zapytał.

Pokręciła głową, usiłując opanować śmiech, ale już czuła, że przegrywa tę walkę.

– O nie, musisz mi powiedzieć – upierał się. – Nie mogę ciągnąć tego dalej, dopóki nie poznam powodu twojej wesołości.

Poczuła, że policzki jej płoną, i stwierdziła, że to cokolwiek nie w porę. Leżała na poduszkach powozu, zachowując się co najmniej nieprzyzwoicie i dopiero teraz się zarumieniła?

– Powiedz mi – mruknął, skubiąc wargami jej ucho.

Pokręciła głową.

Jego wargi spoczęły dokładnie w tym miejscu, gdzie pod cienką skórą jej szyi pulsowała żyła.

– Mów.

Ale ona tylko wygięła się z cichym jękiem.

Jej sukienka była już częściowo rozpięta, a teraz zsunęła się, odsłaniając obojczyk. Penelope obserwowała zafascynowana, jak usta Colina zaczynają powoli zsuwać się niżej, coraz niżej, aż znalazły się przerażająco blisko jej piersi.

– Powiesz? – wyszeptał, delikatnie skubiąc jej skórę zębami.

– Co ci mam powiedzieć? – jęknęła.

Jego usta były coraz bardziej przekorne, zdążały w całkiem konkretnym kierunku…

– Dlaczego się śmiałaś?

Penelope przez chwilę nie mogła sobie nawet przypomnieć, o czym on mówi.

Położył jej dłoń na piersi, gładząc ją przez materiał sukni.

– Będę cię torturował, aż powiesz – zagroził.

W odpowiedzi Penelope wygięła się, jeszcze mocniej wciskając pierś w jego dłoń. Podobały jej się te tortury.

– Rozumiem – mruknął, jednocześnie zsuwając jej gorset. Musnął dłonią nagą skórę. – Więc może… – znieruchomiał, uniósł dłoń -…przestanę?

– Nie – wyszeptała.

– Więc mów.

Jak zahipnotyzowana spoglądała na swoją obnażoną pierś.

– Powiedz – powtórzył cicho i dmuchnął. Ciepły powiew powietrza przemknął pieszczotliwie po jej skórze.

– Colinie, proszę – jęknęła.

Uśmiechnął się filuternie.

– Co: proszę?

– Dotknij mnie – szepnęła.

Przesunął palcem wskazującym wzdłuż jej ramienia.

– Tu?

Gwałtownie pokręciła głową.

Powoli powiódł palcem wzdłuż jej szyi.

– Jestem bliżej prawdy? – wymruczał.

Skinęła głową, nie odrywając wzroku od swojej piersi.

Dotknął jej znowu, delikatnie, zataczając kręgi koniuszkami palców. Czuła, jak jej ciało napręża się coraz bardziej i bardziej…

Oddychała ciężko, szybko i nagle…

– Colin! – jego imię wymknęło jej się w jednym zdławionym westchnieniu. Przecież nie…

Jego wargi dotknęły jej skóry. Zaledwie poczuła ich gorąco, poderwała się zaskoczona i jeszcze mocniej przylgnęła do niego, bezwstydnie ocierając się biodrami, aż zmusił ją, by znów oparła się na poduszkach.

– Och, Colinie, Colinie… – jęczała, błądząc dłońmi po jego plecach, wbijając palce w jego naprężone mięśnie. Pragnęła go trzymać, tulić i nigdy nie wypuszczać z ramion.

Szarpnął koszulę, wyrywając ją z paska spodni, a ona wsunęła dłonie pod nią, gładząc rozgrzaną skórę jego pleców. Nigdy do tej pory nie dotykała mężczyzny w ten sposób, nigdy nie dotykała tak nikogo, może tylko siebie, ale i wówczas nie sięgała pleców.

Bridgerton jęknął pod jej dotknięciem, znieruchomiał w napięciu, gdy jej dłonie zaczęły wędrować po jego plecach. Jej serce waliło mocno – spodobało mu się to, spodobał mu się sposób, w jaki go dotykała. Nie miała zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić, ale i tak mu się to podobało…

– Jesteś wspaniała – wyszeptał z ustami wtulonymi w jej skórę, pozostawiając palące ślady wzdłuż jej ramion i szyi. Ponownie przywarł wargami do jej ust, tym razem namiętniej, a dłońmi objął biodra, ściskając i pieszcząc miękkie ciało. – Bogowie, jakże cię pragnę – wyszeptał. – Miałbym ochotę rozebrać cię, posiąść i nigdy nie wypuścić z ramion.

Penelope jęknęła, nie wierząc, że tyle rozkoszy można czerpać z samych słów. Sprawiły one, że poczuła się zuchwała, rozwiązła i… godna pożądania. Pragnęła, aby to się nigdy nie skończyło.

– Och, Penelope – jęknął Colin, a jego usta i dłonie stały się jeszcze bardziej rozgorączkowane i niespokojne – Och, Penelope, Penelope, och… – Poderwał głowę. Zbyt nagle. – O Boże!

– Co się stało? – zapytała, usiłując podnieść głowę z poduszki.

– Stoimy.

Potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć. Skoro stoją, to znaczy, że najprawdopodobniej dotarli do celu, to znaczy… Do jej domu.

– O Boże! – Gorączkowo zaczęła szarpać gorset sukni. – Czy stangret nie może jechać dalej?

Skompromitowała się doszczętnie, więc określenie "bezwstydna" raczej nie mogło jej już zaszkodzić.

Colin chwycił cienki materiał i pomógł jej podciągnąć gorset.

– Jak sądzisz, czy twoja matka mogła przeoczyć mój powóz na podjeździe?

– Jest na to pewna szansa – odparła. – Ale nie Briarly.

– Twój lokaj rozpozna mój powóz? – zawołał z niedowierzaniem.

Skinęła głową.

– Przecież już tu byłeś. On zawsze pamięta takie rzeczy.

Bridgerton zacisnął usta z determinacją.

– Doskonale zatem – mruknął. – Zrób coś ze sobą.

– Pobiegnę do pokoju – odparła. – Nikt nie zauważy.

– Wątpię – odparł złowróżbnie, usiłując doprowadzić swój strój do porządku.

– Nie, zapewniam cię…

– A ja cię zapewniam – nie pozwolił jej dokończyć – że zostaniesz dokładnie obejrzana. – Splunął na palce i przeczesał nimi włosy. – Może być?

– Tak – skłamała. W rzeczywistości był nazbyt zarumieniony, usta miał nabrzmiałe, a włosy nawet w przybliżeniu nie przypominały modnej fryzury.

– Świetnie. – Wyskoczył z powozu i podał jej dłoń.

– Idziesz ze mną? – zapytała.

Spojrzał na nią, jakby nagle postradała zmysły.

– Oczywiście.

Zdrętwiała, zbyt zdziwiona jego zachowaniem, aby zmusić nogi do ruchu. Z pewnością był jakiś powód, dla którego chciał jej towarzyszyć. Przyzwoitość tego nie wymagała, ale…

– Na litość boską, Penelope – zawołał, chwytając ją za rękę i wyciągając z powozu. – Chcesz za mnie wyjść czy nie?

Загрузка...