20

W kilka dni później, wróciwszy z zakupów w towarzystwie Eloise, Hyacinth i Felicity, Penelope zastała męża siedzącego za biurkiem w gabinecie, dziwnie zgarbionego, studiującego jakąś książkę czy dokument.

– Colinie?

Poderwał głowę. Chyba nie słyszał, jak wchodziła, co było dziwne, bo nie starała się go zaskoczyć.

– Penelope… – Wstał z miejsca. – Jak tam… eee… to, co robiłaś w mieście?

– Zakupy – odparła z pełnym rozbawienia uśmiechem. – Poszłam na zakupy.

– Właśnie. Poszłaś. – Lekko zakołysał się na piętach. – Kupiłaś coś?

– Czepek – odparła. Kusiło ją, żeby dodać "i trzy pierścionki z brylantami", aby sprawdzić, czy w ogóle jej słucha.

– Dobrze, dobrze – mruknął. Wyraźnie spieszyło mu się do przerwanego zajęcia.

– Co czytałeś? – zapytała.

– Nic – odparł i prawie odruchowo dodał: – właściwie czytałem jeden z moich dzienników. – Jego twarz przybrała dziwny wyraz, nieco onieśmielony, nieco zaczepny, jakby czuł się zakłopotany przyłapaniem na gorącym uczynku, a jednocześnie rzucał wyzwanie.

– Mogę spojrzeć? – zapytała, nie zmieniając tonu głosu.

Trudno jej było zaakceptować fakt, że Colin czuje się niepewnie. Wzmianka o dziennikach sprawiła, że ujawniła się jego wrażliwość, co było zaskakujące i… zarazem wzruszające.

Penelope zawsze uważała go za osobę szczęśliwą i zadowoloną z życia. Był pewny siebie, przystojny, lubiany i inteligentny.

Wielokrotnie – częściej, niż zdołałaby zliczyć – wracała z herbatki u Eloise, zwijała się w kłębek na łóżku i marzyła o tym, żeby urodzić się Bridgertonem. Dla nich życie było takie łatwe. Byli mądrzy, atrakcyjni, bogaci i wszyscy zdawali się ich lubić. A ona nie mogła ich nawet znienawidzić za to, ponieważ byli mili.

Teraz i ona należała do Bridgertonów, jeśli nie z urodzenia, to poprzez małżeństwo, i faktycznie jej życie stało się lepsze, choć może nie tyle wiązało się to z przybraniem nowego nazwiska, ile z szaloną miłością, jaką żywiła dla męża, a który jakimś bajecznym cudem to uczucie odwzajemniał.

Zycie jednak nie było doskonałe, nawet Bridgertonów.

Nawet Colin – złoty młodzieniec, zawsze uśmiechnięty i obdarzony diabelskim poczuciem humoru, miał swoje czułe punkty. Prześladowały go niespełnione marzenia i ukryte lęki. Ocena Penelope była zatem niewłaściwa, nie uwzględniała bowiem drobnych niedostatków.

– Nie muszę widzieć wszystkiego – powiedziała uspokajająco. – Może jeden lub dwa krótkie ustępy. Sam wybierz. Może coś, co najbardziej lubisz.

Colin spojrzał tępo w otwarty zeszyt, jakby był zapisany po chińsku.

– Nie wiem, co mógłbym wybrać – wymamrotał. – Wszystko jest podobne.

– Na pewno nie. Rozumiem to lepiej niż ktokolwiek inny. – Rozejrzała się wokół i szybko podbiegła do drzwi, żeby je zamknąć. – Napisałam mnóstwo artykułów. Zapewniam cię, że wcale nie były podobne. Niektóre uwielbiałam. – Uśmiechnęła się nostalgicznie, wspominając zadowolenie i dumę, które odczuwała za każdym razem, kiedy napisała coś, co uważała za szczególnie udane. – To było miłe, wiesz, o czym mówię?

Pokręcił głową.

– To uczucie, które cię ogarnia – próbowała wyjaśnić – kiedy wiesz, że użyłeś odpowiednich słów. A naprawdę potrafisz to docenić wówczas, kiedy pół dnia siedziałeś zgarbiony nad czystą kartką papieru, nie wiedząc, jak zacząć.

– To akurat znam.

Penelope powstrzymała uśmiech.

– Wiem, że znasz także to pierwsze. Jesteś doskonałym pisarzem, Colinie. Czytałam twoje prace.

Podniósł wzrok, wyraźnie zaniepokojony.

– Ten kawałek, o którym wiesz – uspokoiła go. – Nie przeczytałabym twoich dzienników bez zezwolenia. – Zarumieniła się, przypominając sobie, że właśnie w taki sposób poznała relację z pobytu na Cyprze. – No, przynajmniej teraz – poprawiła się. – Ale to było dobre, Colinie. Prawie magiczne. Gdzieś w głębi duszy musisz o tym wiedzieć.

Spojrzał na nią, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Doskonale znała ten wyraz twarzy, lecz u Colina wydawał się dziwny i niezrozumiały. Miała ochotę się rozpłakać, a potem zarzucić mężowi ramiona na szyję. Jednak przede wszystkim czuła nieodpartą potrzebę przywrócenia uśmiechu na jego usta.

– Wiem, że ty też miewałeś takie dni – ciągnęła. – Kiedy wiedziałeś, że napisałeś coś naprawdę dobrego. – Spojrzała na niego z nadzieją. – Wiesz, o co mi chodzi, prawda?

Nie odpowiedział.

– Wiesz – powtórzyła. – Wiem, że wiesz. Nie możesz być pisarzem i nie znać tego uczucia.

– Nie jestem pisarzem – sprostował.

– Jesteś. – Wskazała głową dziennik. – Proszę, oto dowód. Colinie, proszę, pozwól mi przeczytać jeszcze kawałek.

Po raz pierwszy się zawahał i Penelope uznała to za małe zwycięstwo.

– Przeczytałeś przecież wszystko, co napisałam – zauważyła przekornie. – Naprawdę, uczciwość nakazuje… – Urwała, kiedy zobaczyła wyraz twarzy męża. Nagle wydał jej się daleki, zamknięty w sobie, całkowicie nieosiągalny. – Colinie? – szepnęła.

– Wolałbym to zachować dla siebie – odrzekł oschle. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

– Nie, oczywiście, że nie – odparła, ale oboje wiedzieli, że to nieprawda.

Colin wciąż stał nieruchomo. Penelope nie miała innego wyboru, jak tylko wymówić się zajęciami i opuścić gabinet, pozostawiając męża bezmyślnie wpatrzonego w drzwi.

Zranił ją.

Nieważne, że nieumyślnie. Wyciągnęła do niego dłoń, a on nie zechciał jej przyjąć.

A co najgorsze, wiedział, że ona go nie rozumie. Uważała, że on się jej wstydzi. Tłumaczył, że tak nie jest, ale skoro nie mógł się zdobyć na wyznanie jej prawdy – że jest zazdrosny – nie mógł oczekiwać, że mu uwierzy.

Sam by sobie nie uwierzył. Wydawało się, że kłamie, ponieważ w pewnym sensie tak było. Mijał się z prawdą, co wprawiało go w zakłopotanie.

A w chwili kiedy przypomniała mu, że czytał wszystkie jej prace, poczuł coś obrzydliwego.

Czytał wszystko, co napisała, ponieważ publikowała wszystko, co pisała. Zaś jego gryzmoły pozostawały bez życia w zeszytach, ukryte tam, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć.

Jakie ma znaczenie, że człowiek pisze, skoro nikt tego nie czyta? Czy nigdy niesłyszane słowa mają jakiekolwiek znaczenie?

Nigdy nie brał pod uwagę publikowania swoich dzienników, dopóki Penelope nie podsunęła mu tego kilka tygodni temu. Teraz myśl ta prześladowała go dniem i nocą (kiedy nie prześladowała go myśl o Penelope oczywiście). Paraliżował go jednak strach. A jeśli nikt nie zechce opublikować jego prac? A jeśli ktoś je opublikuje, ale tylko przez wzgląd na jego nazwisko i pozycję? Colin chciał być przede wszystkim sobą, kimś znanym z dokonań, a nie z powiązań rodzinnych czy nawet czarującego uśmiechu.

I najgorsza ze wszystkich obawa – a jeśli opublikuje dzienniki i nikt nie będzie chciał ich czytać? Jak stawi czoła takiej sytuacji? Jak będzie mógł żyć jako przegrany?

A czy nie gorzej pozostać tym, czym jest w tej chwili – tchórzem?


Colin zjawił się w sypialni późnym wieczorem, kiedy Penelope zdążyła już podnieść się z fotela, wypić filiżankę krzepiącej herbaty i po chwili kręcenia się po pokoju znów opaść na poduszki z książką w ręku, by udawać, że czyta.

Nie odezwał się ani słowem, stał tylko i uśmiechał się. Nie był to jednak jeden z jego zwykłych uśmiechów – rozświetlający go od środka i zmuszający otoczenie do rewanżu. Był to uśmiech bardzo delikatny i nieśmiały. Przepraszający.

Penelope odłożyła książkę na brzuch.

– Mogę? – zapytał, wskazując na kawałek pustego miejsca obok niej.

Przesunęła się odrobinę w prawo.

– Oczywiście – mruknęła, odkładając książkę na stolik.

– Zaznaczyłem kilka fragmentów – rzekł, podając jej dziennik. Przysiadł na skraju łóżka. – Jeśli zechcesz je przeczytać i… – odchrząknął -…wyrazić swoje zdanie, to będzie… – Odchrząknął znowu. – To będzie miło z twojej strony.

Penelope spojrzała na oprawiony w karmazynowa skórę zeszyt w jego ręku. Podniosła wzrok na męża. Był nad wyraz poważny, miał smutne oczy, a choć siedział całkiem nieruchomo, wiedziała, że się denerwuje.

Zdenerwowany Colin? Wydawało się to niewyobrażalne.

– Będę zaszczycona – odrzekła łagodnie, ostrożnie wyjmując mu zeszyt z ręki. Zauważyła, że wybrane fragmenty pozaznaczał wstążkami, więc powoli otwarła dziennik w jednym z takich miejsc.


14 marca 1819

Góry szkockie są dziwnie brązowe.


– To było wtedy, kiedy odwiedzałem Francescę w Szkocji – wyjaśnił.

Penelope obdarowała go pobłażliwym uśmieszkiem, jakby chciała łagodnie skarcić za przeszkadzanie.

– Przepraszam – wymamrotał.

Przybysz z Angin mógłby pomyśleć, że wzgórza i doliny będą się pyszniły zielenią. W końcu Szkocja leży na tej samej wyspie i wedle wszelkich oznak zlewają ją te same deszcze, co Anglię.

Powiadano mi, że te dziwne wzgórza nazywa się stołowymi, że są one brunatne i opustoszałe. A jednak poruszają duszę.

– Wtedy znajdowałem się na dość dużej wysokości – wyjaśnił. – Kiedy schodzisz w dół, w okolice loch, wygląda to całkiem inaczej.

Penelope zgromiła go wzrokiem.

– Przepraszam – powtórzył.

– Może wygodniej by ci było, gdybyś nie czytał mi przez ramię. – Widząc jego tępe spojrzenie, dodała: – Nie będziesz musiał znów tego czytać. – Oczekiwała reakcji, ale się jej nie doczekała. – No, nie musisz mi wisieć nad głową – wypaliła.

– Och! – Odsunął się. – Przepraszam.

Obrzuciła go spojrzeniem pełnym powątpiewania.

– Zejdź z łóżka.

Ze skruszoną miną Colin wstał i przeniósł się na fotel w drugim końcu pokoju. Skrzyżował ramiona na piersi i zaczął postukiwać stopą. Tap, tap, tap. Tuptup, tap, tap, tap.

– Colinie!

Poderwał głowę, szczerze zaskoczony. – Tak?

– Przestań stukać nogą!

Spojrzał na stopę, jakby była jakimś nieznanym obiektem.

– Naprawdę stukałem?

– Tak.

– Och! – Mocniej zacisnął ramiona. – Przepraszam.

Penelope skupiła się na dzienniku. Tap, tap, tap. Pownie zgromiła męża wzrokiem.

– Colinie!

Przycisnął stopy do dywanu.

– Nie mogę się powstrzymać. Nawet nie wiedziałem, że to robię. – Położył ramiona na wyściełanych oparciach fotela, ale nie wydawał się zrelaksowany. Zacisnął palce, wbijając je w materiał.

Penelope przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, chcąc sprawdzić, czy naprawdę potrafi usiedzieć spokojnie.

– Nie zrobię tego więcej – zapewnił ją. – Obiecuję.

Spojrzała na niego raz jeszcze i znów wróciła do lektury.

Jako naród Szkoci gardzą Anglikami. Wiele osób powiedziałoby, że słusznie. Jako ludzie są jednak ciepli i przyjacielscy, chętnie podzielą się szklanką whisky czy ciepłym posiłkiem, zaoferują wygodny nocleg. Grupa Anglików – a na pewno żaden Anglik w mundurze – nie spotka się z miłym przyjęciem w szkockiej wiosce. Jeśli jednak pojedynczy osobnik pojawi się na głównej ulicy, lokalna ludność powita go z uśmiechem i otwartymi ramionami.

Tak właśnie było ze mną, kiedy trafiłem do Inveraray, na brzegu Loch Fyne. To ładne miasteczko zostało zaprojektowane przez Roberta Adama, kiedy diuk Argyll postanowił przenieść całą wioskę, aby zbudować sobie w jej miejscu zamek. Usytuowane na skraju brzegu białe budyneczki stoją w równych rzędach, wzdłuż przecinających się pod kątem prostym uliczek. Dziwne to uporządkowanie dla kogoś, kto wychował się w plątaninie londyńskich zaułków.

Spożywałem wieczorny posiłek w Hotelu George, smakując doskonałą whisky zamiast zwykłego ale, które pija się przy podobnych okazjach i w podobnych miejscach w Anglii, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak dotrzeć do kolejnego punktu mojej podróży. Nie miałem też pojęcia, ile czasu może mi to zająć. Podszedłem do właściciela (niejakiego Clarka) i wyjaśniłem, że noszę się z zamiarem zwiedzenia Blair Castle, a potem już tylko stałem i mrugałem oczami ze zdumienia, kiedy cała gospoda nagle rozbrzmiała życzliwymi radami i pomysłami.

– Blair Castle? – zagrzmiał pan Clark (był to typ człowieka, który nie mówił, tylko grzmiał). – Nooo, jeśli panicz chce się wybrać do Blair Castle, z pewnością musi pojechać w kierunku Pitlochry, a potem na północ.

Słowa te spotkały się z chórem głosów potakujących i równie głośno protestujących.

– O, nie! – wykrzyknął drugi (później dowiedziałem się, że nazywał się MacBogel). – Musi przepłynąć Loch Tay, a to oznacza prosić się o katastrofę. Lepiej teraz pojechać na północ, a potem na zachód.

– Aye – wtrącił trzeci – ale wtedy będzie miał po drodze Ben Nevis. Uważasz, że góra jest mniejszą przeszkodą niż byle "loch "?

– Nazywasz Loch Tay byle "loch "? Powiem ci, że urodziłem się na brzegu Loch Tay i nikt w mojej obecności nie powie, że to byle co! – (Nie mam pojęcia, kto to powiedział, a potem wszystko inne, ale zostało to powiedziane z wielkim uczuciem i przekonaniem).

– Nie musi jechać aż do Ben Nevis, może skręcić na zachód w Glencoe.

– O, ho, ho, i butelka whisky. Nie ma ani jednej przyzwoitej drogi na zachód z Glencoe. Chcesz zabić tego biedaka?

I tak dalej, i tak dalej. Jeśli czytelnik już zauważył, że przestałem pisać, co kto powiedział… cóż, stało się tak dlatego, że szum głosów wciąż się wzmagał i trudno było rozróżnić pojedyncze osoby, a cała dyskusjja trwała ponad dziesięć minut. Wreszcie stary Angus Campbełł, osiemdziesiątka na karku, przemówił, a wtedy sala ucichła, okazując szacunek dla starszyzny.

– On musi pojechać na południe do Kintyre, zawrócić na północ i przeciąć Firth of Lorne do Muli, a potem odbić do Iony, pożeglować do Skye, przejechać lądem do Ullapool, zawrócić do Inverness, złożyć uszanowanie Culloden, a stamtąd może pojechać na południe do Blair Castle, zatrzymując się w Grampion, jeśli chce zobaczyć, jak się robi uczciwą whisky.

Po tych słowach nastąpiła całkowita cisza. Wreszcie jeden z młodszych mężczyzn zauważył:

– To zajmie parę miesięcy.

– A kto mówi, że jest inaczej? – burknął stary Campbell z ledwie dostrzegalną nutą złości. – Sassenach jest tu po to, aby zwiedzić Szkocję. Chcecie powiedzieć, że wystarczy mu pojechać stąd prościutko do Perthshire i będzie mógł twierdzić, że zna Szkocję?

Poczułem, że się uśmiecham, i natychmiast podjąłem decyzję. Pojadę dokładnie tą trasą, a kiedy wrócę do domu, będę wiedział, że znam Szkocję.


Colin obserwował czytającą Penelope. Od czasu do czasu uśmiechała się, a jemu serce zamierało, a potem stwierdził, że uśmiech na stałe zagościł na jej twarzy. Chwilami sprawiała wręcz wrażenie, jakby wstrzymywała śmiech.

Poczuł, że i on się uśmiecha.

Był taki zaskoczony, kiedy po raz pierwszy skomentowała jego teksty: mówiła z taką pasją, a przy tym tak wnikliwie i rzeczowo. Teraz wszystko nabrało innego znaczenia. Ona sama też była pisarzem, zapewne lepszym od niego, i rozumiała słowa lepiej niż cokolwiek innego na świecie.

Trudno było uwierzyć, że aż tyle czasu potrzebował, aby spytać ją o radę. Podejrzewał, że to strach go powstrzymywał. Obawa i zazdrość, wszystkie te głupie uczucia, ponad które próbował się wznieść.

Kto by pomyślał, że zdanie jednej kobiety nabierze dla niego takiego znaczenia? Prowadził swoje dzienniki od lat, pieczołowicie spisując dzieje podróży, usiłując zawrzeć w słowach więcej, niż to, co widział i robił. Próbował zapisać to, co czuł. Jednak nigdy przedtem nikomu tego nie pokazywał.

Zresztą nie było nikogo, komu chciałby je pokazać. Nie, nieprawda. W głębi ducha pragnął pokazać je wielu ludziom, ale nigdy się nie odważył. Obawiał się, że go okłamią i powiedzą, że to dobre, tylko po to, aby oszczędzić jego uczucia.

Ale Penelope była inna. Ona także była pisarką. I to cholernie dobrą. A skoro twierdziła, że jego dzienniki są dobre, prawie gotów był uwierzyć, że to prawda.

Odwróciła stronicę i lekko wydęła wargi, zmarszczyła czoło, kiedy papier się nieco podniósł. Przytrzymała palcem nieposłuszną kartkę i znów się uśmiechnęła.

Colin odetchnął. Nawet nie zauważył, kiedy wstrzymał oddech.

Wreszcie odłożyła zeszyt na kolana, otwarty w miejscu, gdzie skończyła czytać, i podniosła wzrok.

– Rozumiem, że mam skończyć na tym zapisie?

Colin poczuł się dziwnie zbity z tropu, nie tego oczekiwał.

– No, jeśli chcesz – wymamrotał – bo gdybyś chciała poczytać więcej, to nie mam nic przeciwko temu.

Wydawało się, że od jej uśmiechu pojaśniało w pokoju.

– Oczywiście, że chcę czytać dalej! – zawołała. – Nie mogę się doczekać, żeby się dowiedzieć, co się stało, kiedy pojechałeś do Kintyre i Mull i… – zmarszczyła brwi, zajrzała do zeszytu – i Skye, i Ullapool, i Culloden, i Grampian – znów zajrzała do tekstu. – O, i jeszcze Blair Castle, oczywiście, jeśli w ogóle tam dotarłeś. Chyba miałeś zamiar odwiedzić przyjaciół.

Skinął głową.

– Murrayów – podpowiedział, wspominając kolegę ze szkoły, którego brat był diukiem Atholl. – Ale muszę ci wyznać, że nie pojechałem trasą, którą zaproponował mi stary Angus Campbell. Po pierwsze, nie znalazłem dróg do połowy miejsc, o których wspominał.

– Może – rzekła Penelope z sennym wyrazem oczu – może powinniśmy tam pojechać na miesiąc miodowy.

– Do Szkocji? – zdumiał się Colin. – Nie chcesz jechać w jakieś ciepłe i egzotyczne miejsce?

– Dla kogoś, kto nie wyjeżdżał z Londynu dalej niż na sto mil, Szkocja to egzotyka – odparła wesoło.

– Mogę cię zapewnić – rzekł z uśmiechem, przysiadając na skraju łóżka – że Włochy są bardziej egzotyczne. I bardziej romantyczne.

Penelope zarumieniła się, wprawiając go tym w zachwyt.

– Och! – szepnęła z lekkim zakłopotaniem.

Zastanawiał się, jak długo jeszcze rozmowy o romansach i miłości i te wszystkie cudowne rzeczy z nimi związane będą ją wprawiać w zakłopotanie.

– Pojedziemy do Szkocji kiedy indziej – obiecał. – Zazwyczaj co kilka lat wybieram się na północ, żeby odwiedzić Francescę.

– Byłam zaskoczona, że spytałeś mnie o zdanie – wyznała Penelope po krótkim milczeniu.

– A kogo miałbym spytać?

– Nie wiem – odparła, nagle zainteresowana nitkami, które wyciągnęła z narzuty. – Może swoich braci?

Colin nakrył jej dłoń swoją.

– A co oni mogą wiedzieć na temat pisania?

Penelope podniosła wzrok i spojrzała mężowi prosto w oczy.

– Wiem, że cenisz sobie ich opinię.

– To prawda – zgodził się. – Ale twoją cenię sobie bardziej. – Przyglądał jej się przez chwilę bardzo uważnie, obserwując zmieniający się wyraz jej twarzy.

– Ale nie podoba ci się moje pisanie – odrzekła z wahaniem i… nadzieją.

Colin położył jej dłoń na policzku i łagodnie skierował jej twarz ku światłu.

– Nie możesz mylić się bardziej – rzekł poważnie. – Jesteś wspaniałą pisarką. "Rozgryzasz" ludzkie charaktery i przedstawiasz je z niezrównaną wnikliwością. Przez dziesięć lat rozbawiałaś ludzi. Sprawiałaś, że się krzywili. Że myśleli!


W tydzień później, siedząc przy biurku w saloniku, Penelope czytała dzienniki Colina i na osobnej kartce notowała pytania i komentarze. Mąż poprosił ją o pomoc w zredagowaniu zapisków i było to zajęcie doprawdy frapujące. Oczywiście, cieszyła się z tego, że Colin powierzył jej tak ważne zadanie. Oznaczało to, że ufa jej osądowi i docenia jej umiejętności.

Była jednak szczęśliwa również z innego powodu. Potrzebowała zajęcia. Początkowo, gdy zrezygnowała z wydawania "Kronik", cieszyła się odzyskanym wolnym czasem. Czuła się jak na wakacjach – pierwszych od dziesięciu lat. Czytała jak szalona, wręcz pochłaniała książki, które kupiła kiedyś, a do których nawet nie zajrzała. Spacerowała, jeździła konno po parku, przesiadywała na małym dziedzińcu za domem na Mount Street, delektując się wspaniałą wiosenną pogodą i unosząc twarz ku słońcu – na minutę czy dwie, tyle tylko, by poczuć ciepło jego promieni.

A potem był ślub i miliony drobiazgów, które całkowicie zaprzątnęły jej uwagę. Nie miała okazji zorientować się, że w jej życiu zabrakło czegoś ważnego.

Redagowanie gazetki nigdy nie zajmowało jej wiele czasu, ale zawsze musiała zachowywać czujność, nasłuchiwać, rozglądać się. Kiedy zaś nie pisała artykułów, rozmyślała o nich, desperacko usiłując zapamiętać jakieś szczególnie udane sformułowania, aby po dotarciu do domu je zanotować. Dzięki temu jej umysł stale pozostawał zajęty.

Nie miała pojęcia, jak bardzo tęskniła za kolejnymi wyzwaniami dla niego, dopóki nie zajęła się nowym projektem.

Właśnie zapisywała pytanie dotyczące opisu willi toskańskiej na sto czterdziestej trzeciej stronie drugiego tomu dzienników Colina, kiedy lokaj delikatnie zastukał w otwarte drzwi, aby powiadomić ją o swej obecności.

Penelope uśmiechnęła się z zażenowaniem. Pracując, zapominała o całym świecie. Metodą prób i błędów Dunwoody doszedł wreszcie do tego, że aby zwrócić jej uwagę, musi narobić trochę hałasu.

– Ma pani gościa, pani Bridgerton – oznajmił.

Penelope podniosła wzrok Przypuszczalnie była to któraś z jej sióstr albo któreś z rodzeństwa Bridgertonów.

– Doprawdy? Któż to taki?

Lokaj podszedł i podał jej na tacy wizytówkę. Penelope spojrzała i otwarła szeroko usta, najpierw w szoku, a potem z przerażenia. Na kremowym tle widniały dostojne czarne litery układające się w dwa słowa: "Lady Twombley".

Cressida Twombley? A cóż ją tu sprowadza?

Ogarnęły ją złe przeczucia. Jeśli Cressida przyszła z wizytą, należało się spodziewać kłopotów. Cressida sprawiała wyłącznie kłopoty.

– Czy mam powiedzieć, że nie ma pani w domu? – zapytał Dunwoody.

– Nie – odparła z westchnieniem. Nie była tchórzem, a lady Twombley na pewno nie sprawi, że się nim stanie. – Przyjmę ją. Daj mi tylko chwilę, żebym zdążyła poskładać papiery. Ale…

Dunwoody zatrzymał się i lekko przekrzywił głowę, czekając, aż Penelope dokończy zdanie.

– Nieważne – mruknęła.

– Jest pani pewna, pani Bridgerton?

– Tak. Nie. – Jęknęła. Właśnie zaczęła się wahać. Kolejny nieprzyjemny skutek wpływu Cressidy na Penelope, która w obecności rywalki stawała się pozbawioną pewności siebie głuptaską. – Chodzi mi o to, że… jeśli lady Twombley pozostanie dłużej niż dziesięć minut… czy możesz wymyślić coś pilnego, co wymagałoby mojej natychmiastowej obecności? Natychmiastowej!

– Sądzę, że to możliwe.

– Doskonale, Dunwoody – odparła ze słabym uśmiechem. Być może było to pójście łatwiejszą drogą, ale obawiała się, czy zdoła tak poprowadzić rozmowę, aby w którymś momencie mogła Cressidzie pokazać drzwi, a nie miała najmniejszego zamiaru spędzać z nią całego popołudnia.

Lokaj skinął głową i wyszedł. Penelope ułożyła papiery w równy stosik, zamknęła dziennik Colina i położyła na wierzchu, żeby wpadający przez otwarte okno wiatr nie zwiał arkuszy z biurka. Następnie podeszła do sofy i usiadła dokładnie pośrodku z nadzieją, że wygląda na opanowaną i odprężoną.

Jak gdyby wizyta Cressidy Twombley mogła ją odprężyć…

W chwilę później w drzwiach salonu stanęła sama Cressida, zaledwie czekając, aż Dunwoody ją zaanonsuje. Jak zwykle wyglądała pięknie: każdy złocisty włos na swoim miejscu, nieskazitelna cera, błyszczące oczy, strój wedle najnowszej mody oraz doskonale dopasowana torebka.

– Cressido – odezwała się Penelope – cóż za niespodzianka. – "Niespodzianka" było najgrzeczniejszym ze słów, jakimi mogła określić tę wizytę.

Usta przybyłej damy wygięły się w tajemniczym, nieco drapieżnym uśmiechu.

– O, z pewnością – odrzekła.

– Nie usiądziesz? – zapytała kurtuazyjnie Penelope. Przez całe życie uczono ją dobrych manier, trudno więc jej było teraz o nich zapomnieć. Gestem wskazała najbliższy fotel, najmniej wygodny w pokoju.

Lady Twombley przysiadła na skraju, ale nawet jeśli jej było niewygodnie, nie dała tego po sobie znać. Uśmiech nie znikał jej z twarzy, wydawała się chłodna i opanowana.

– Z pewnością zastanawiasz się, co tutaj robię – zagaiła.

Niewiele było powodów, aby zaprzeczać, więc Penelope skinęła głową.

– Jak ci się żyje w małżeństwie? – padło nieoczekiwane pytanie.

– Słucham? – Penelope zamrugała zaskoczona.

– To chyba zdumiewająca zmiana tempa – zauważyła Cressida.

– Tak – ostrożnie odparła Penelope. – Ale bardzo mile widziana.

– Mmm, tak. Musisz teraz mieć strasznie dużo czasu, jestem pewna, że nie wiesz, co ze sobą zrobić.

Ciarki przebiegły Penelope po skórze,

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła.

– Doprawdy?

Wyczuła, że gość oczekuje odpowiedzi, więc dodała z lekką irytacją:

– Nie, nie wiem.

Cressida milczała przez moment, lecz jej przebiegła mina mówiła aż nadto wiele. Rozejrzała się po pokoju, aż jej oczy spoczęły na biurku, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała gospodyni.

– Co to za papiery? – zapytała.

Oczy Penelope powędrowały w kierunku równiutko ułożonych pod dziennikiem Colina arkuszy. Cressida nie mogła wiedzieć, że to coś ważnego, bo kiedy weszła do salonu, Penelope siedziała już na sofie.

– Nie rozumiem, dlaczego interesują cię moje prywatne dokumenty – odrzekła.

– Och, nie obrażaj się – rzuciła Cressida z dźwięcznym śmieszkiem, który Penelope nieco przeraził. – To tylko uprzejma konwersacja. Pytam o twoje zainteresowania.

– Rozumiem – odparła Penelope, próbując wypełnić milczenie, jakie nastąpiło po tych słowach.

– Jestem bardzo spostrzegawcza – dodała lady Twombley.

Penelope pytająco uniosła brwi.

– W istocie moje zdolności obserwacyjne są doskonale znane w najlepszych kręgach towarzyskich.

– Widocznie ja nie mam tam znajomych – odparła Penelope.

Cressida była zbyt pochłonięta wsłuchiwaniem się we własne słowa, aby zareagować.

– Dlatego właśnie uważałam – mówiła w zamyśleniu – że będę w stanie przekonać "towarzystwo", iż to ja jestem lady Whistledown.

Serce załomotało w piersi Penelope.

– Więc przyznajesz, że nią nie jesteś? – zapytała ostrożnie.

– O, myślę, że doskonale o tym wiesz.

Penelope miała wrażenie, jakby ktoś chwycił ją za gardło. Jakimś cudem… nie miała pojęcia jakim… zdołała zachować zimną krew.

– Słucham? – zapytała.

Cressida uśmiechnęła się, aby po chwili przemienić ten miły wraz twarzy w złośliwy grymas.

– Kiedy to wymyśliłam, sądziłam, że nie mogę przegrać. Albo przekonam wszystkich, że jestem lady Whistledown, albo mi nie uwierzą, a ja wyjdę na bardzo sprytną, kiedy powiem, że w ten sposób próbowałam zmusić do ujawnienia się prawdziwą winowajczynię.

Penelope siedziała sztywna i nieruchoma.

– Niestety, nie wszystko potoczyło się tak, jak planowałam. Lady Whistledown okazała się znacznie bardziej przewrotna i złośliwa, niż sądziłam. – Oczy Cressidy zwęziły się, a jej twarz, zwykle tak urocza, przybrała groźny wyraz. – Jej ostatni artykuł wystawił mnie na pośmiewisko.

Penelope nadal milczała, ledwie odważając się oddychać.

– A potem ty… – ciągnęła Cressida, zniżając głos – a potem ty… Ty! Miałaś czelność obrazić mnie na oczach całego towarzystwa!

Penelope odetchnęła z ulgą. Może Cressida nie znała jej tajemnicy. Może chodziło tylko o publiczną obrazę, kiedy oskarżyła ją o kłamstwo. Co ona takiego wtedy powiedziała… Boże drogi? Coś okrutnego, to pewne, ale w końcu Cressida na to zasłużyła.

– Może przebaczyłabym tę obrazę, gdyby pochodziła od kogo innego – kontynuowała lady Twombley. – Ale od kogoś takiego jak ty… nie, nie mogłam nie zareagować.

– Powinnaś dwa razy pomyśleć, zanim obrazisz mnie w moim własnym domu – cicho powiedziała Penelope. A potem dodała, choć nie chciała ukrywać się za nazwiskiem męża: – Należę teraz do Bridgertonów i jestem pod ich ochroną.

Ostrzeżenie nie uczyniło najmniejszej rysy na okrywającej piękną twarz Cressidy masce zadowolenia.

– Radzę ci wysłuchać, co mam do powiedzenia, zanim zaczniesz rzucać groźby.

Penelope wiedziała, że musi słuchać. Lepiej orientować się, co Cressida wie, niż zamknąć oczy i udawać, że nic się nie stało.

– Mów – rzekła umyślnie oschłym tonem.

– Popełniłaś kardynalny błąd – oznajmiła Cressida, celując w Penelope wskazującym palcem. – Nigdy ci nie przyszło do głowy, że ja nie zapominam obrazy?

– Co próbujesz mi powiedzieć? – Penelope żałowała, że nie potrafi nadać swemu głosowi dość siły, by zabrzmiał głośniej od szeptu.

Cressida wstała i powoli oddaliła się od sofy, lekko kołysząc biodrami, jakby w tak melodii.

– Zobaczmy, czy przypomnę sobie, co dokładnie powiedziałaś – rzekła, postukując się palcem w policzek. – O, nie, nie, nie przypominaj mi. Jestem pewna, że zaraz samo przyjdzie. Aha, już pamiętam. – Spojrzała uważnie na Penelope. – Sądzę, że powiedziałaś, iż zawsze lubiłaś lady Whistledown. A potem… o, pamiętam dokładnie, to było takie piękne zdanie… powiedziałaś, że pękłoby ci serce, gdyby się okazało, że to ktoś w stylu lady Twombley. – Cressida uśmiechnęła się. – To znaczy mnie.

Penelope poczuła, że zaschło jej w ustach. Palce zaczęły jej drżeć, ciało ogarnął lodowaty chłód. Nie pamiętała dokładnie, co powiedziała, obrażając Cressidę, jednak doskonale przypominała sobie wszystko, co napisała w gazetce, którą omyłkowo rozdawano na jej balu zaręczynowym. Tę samą, którą…

Którą teraz Cressida rzuciła na blat stołu tuż przed jej nosem.

Panie i Panowie, Autorka NIE jest lady Cressida Twombley. Osoba ta jest przebiegłą oszustką i serce by mi pękło, gdyby lata mojej ciężkiej pracy przypisano właśnie jęj.

Penelope wlepiła oczy w słowa, choć każde z nich znała na pamięć.

– Co masz na myśli? – zapytała, mimo iż doskonale wiedziała, że wszelkie próby udawania są daremne.

– Nie jesteś aż taka głupia, Penelope Featherington. Wiesz, że ja wiem.

Penelope nie odrywała wzroku od zdradzieckiego arkusika. Nieszczęsne słowa kłuły ją w oczy… Serce by mi pękło… Serce by pękło… Serce by pękło… Serce…

– I co, nic nie powiesz? – zapytała Cressida, a choć Penelope nie widziała jej twarzy, bez trudu mogła sobie wyobrazić jej bezczelny uśmiech.

– Nikt ci nie uwierzy – szepnęła.

– Sama ledwie w to mogę uwierzyć – odparła Cressida z nieprzyjemnym śmieszkiem. – Ty, właśnie ty. Chyba jednak skrywasz trochę więcej rozumu, niż dajesz po sobie poznać. A z pewnością masz go dość – dodała z wyraźnym naciskiem – aby wiedzieć, że jeśli zapalę iskierkę, plotka rozprzestrzeni się jak pożar lasu.

Myśli Penelope wirowały w oszałamiającym, nieprzyjemnym tańcu. Boże, co powie teraz Colinowi? Jak mu to powie? Będzie musiała, to pewne, lecz jakich słów użyje?

– Z początku nikt w to nie uwierzy – ciągnęła Cressida. – W tym masz rację. Ale potem zaczną myśleć i powoli, nieubłaganie, elementy układanki zaczną wpadać na swoje miejsca. Ktoś sobie przypomni, że powiedział ci coś, co się znalazło w gazetce. Albo że byłaś na pewnym przyjęciu. Albo że widzieli węszącą wokół Eloise Bridgerton, a czy wszyscy nie wiedzą, że nie macie przed sobą tajemnic?

– Czego chcesz? – zapytała Penelope stłumionym głosem, odważając się podnieść wzrok na przeciwniczkę.

– Ach, wreszcie pytanie, na które czekałam. – Cressida założyła ręce za plecami i zaczęła krążyć po salonie. – Długo i dokładnie się nad tym zastanawiałam. Odkładałam spotkanie z tobą prawie przez tydzień, żeby podjąć właściwą decyzję.

Penelope przełknęła ślinę, niezadowolona, że Cressida znała jej najskrytszy sekret od ponad tygodnia, a ona żyła sobie w błogiej nieświadomości, nie wiedząc, że niebo zaraz spadnie jej na głowę.

– Wiedziałam od samego początku, że chcę pieniędzy, to oczywiste – rzekła Cressida. – Pytanie tylko: ile? Twój mąż to Bridgerton i oczywiście powinien rozporządzać sporymi funduszami, ale z drugiej strony to młodszy syn i nie ma tak wypchanego portfela jak wicehrabia.

– Ile? – przerwała jej Penelope. Wiedziała, że Cressida przeciąga sprawę dla samej przyjemności torturowania jej, i nie miała nadziei, że padnie konkretna kwota, dopóki nie doprowadzi jej do odpowiedniego stanu.

– A potem zdałam sobie sprawę – ciągnęła Cressida, ignorując pytanie (i tym samym udowadniając, że ma rację) – że musisz być dość bogata. O ile nie jesteś całkowitą idiotką, a nie możesz być, jeśli potrafiłaś tak długo ukrywać swoją tajemnicę. Przemyślałam swoją opinię na twój temat i doszłam do wniosku, że nie jesteś głupia. Musiałaś zebrać całkiem niezłą fortunkę, wydając gazetkę przez te wszystkie lata. A sądząc z pozorów – obrzuciła popołudniową suknię Penelope pogardliwym spojrzeniem – nie wydajesz ich. Mogę zatem wnioskować, że wszystko znajduje się gdzieś na tajnym koncie bankowym i czeka tylko na pobranie.

– Ile, Cressido?

– Dziesięć tysięcy funtów.

– Oszalałaś! – krzyknęła Penelope.

– Nie – uśmiechnęła się lady Twombley – jestem tylko bardzo, bardzo sprytna.

– Nie mam dziesięciu tysięcy funtów.

– Myślę, że kłamiesz.

– Zapewniam cię, że nie! – Istotnie, nie kłamała. Po raz ostatni, kiedy sprawdzała stan konta, było na nim osiem tysięcy dwieście czterdzieści sześć funtów, choć przypuszczała, że wraz z odsetkami mogło być teraz trochę więcej. Ogromna kwota pieniędzy, oczywiście. Rozsądna osoba mogłaby za to żyć spokojnie przez wiele lat. Ale nie dziesięć tysięcy i z pewnością nie tyle, żeby Penelope miała zamiar jej cokolwiek oddawać.

Cressida uśmiechnęła się pogodnie.

– Jestem pewna, że sobie poradzisz. Twoje oszczędności i pieniądze twojego męża… dziesięć tysięcy to drobiazg.

– Dziesięć tysięcy nigdy nie jest drobiazgiem.

– Ile czasu potrzebujesz, żeby zebrać tę kwotę? – zapytała Cressida, kompletnie ignorując wybuch Penelope. – Dzień?

Dwa?

– Dwa dni? – wykrztusiła Penelope. – Nie zbiorę tego przez dwa tygodnie!

– A więc jednak masz pieniądze!

– Nie mam.

– Tydzień – rzuciła Cressida nieco ostrzejszym tonem. – Chcę pieniądze za tydzień.

– Nie dostaniesz ich – szepnęła Penelope, bardziej do siebie niż do niej.

– Dostanę – odparła Cressida pewnie. – Bo jeśli nie, zrujnuję cię.

– Pani Bridgerton?

Penelope podniosła wzrok i zobaczyła stojącego w drzwiach Dunwoody'ego.

– Jest pewna pilna sprawa, która wymaga pani obecności – rzekł lokaj. – Natychmiastowej.

– Nie szkodzi – rzuciła Cressida, kierując się w stronę drzwi. – Ja już tu skończyłam.

Zatrzymała się w przejściu, obracając się tak, aby Penelope mogła ją oglądać w ramie portalu. – Skontaktujemy się wkrótce, prawda? – zapytała niewinnym, słodkim głosem, jakby nie rozmawiały o niczym ważniejszym niż zaproszenie na wizytę albo spotkanie towarzystwa dobroczynnego.

Penelope skinęła głową, byle tylko pozbyć się wroga.

To jednak nie miało znaczenia. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, Cressida znikła, ale kłopoty Penelope jakoś nie chciały odejść w zapomnienie.

Загрузка...