3

Autorka nie czułaby się sobą, gdyby nie wspomniała o najszerzej komentowanym wydarzeniu urodzinowego balu w Bridgerton House, którym nie był wszakże porywający toast na cześć lady Bridgerton (nie wspominamy tu o wieku), lecz ufundowanie przez lady Danbury nagrody w wysokości tysiąca funtów za zdemaskowanie… Mnie!

Róbcie, co chcecie, panie i panowie z towarzystwa. Nie macie szans, aby rozwiązać tę zagadkę.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 12 kwietnia 1824.


Trzeba było dokładnie trzech minut, aby wieści o wstrząsającym wyzwaniu lady Danbury dotarły do najdalszych zakątków sali balowej.

Penelope wiedziała, że to prawda, ponieważ w chwili, gdy starsza dama wygłaszała bulwersującą kwestię, przypadkiem stała naprzeciwko wielkiego (a według Kate Bridgerton również nadzwyczaj dokładnego) zegara. Przy słowach "Tysiąc funtów dla tego, kto zdemaskuje lady Whistledown" zegar wskazywał dwudziestą drugą czterdzieści cztery. Długa wskazówka nie minęła czterdziestej siódmej minuty, kiedy w otaczający lady Danbury coraz gęstszy tłum wtoczył się Nigel Berbrooke i nazwał jej pomysł "cholernie dobrą zabawą!"

Skoro wiedział o tym Nigel, znaczyło to, że wiedzieli wszyscy, ponieważ szwagier Penelope nie mógł poszczycić się szczególną inteligencją, spostrzegawczością czy umiejętnością słuchania.

Ani słownictwem, pomyślała smętnie. Cholernie, rzeczywiście.

– A pan jak sądzi, kim jest lady Whistledown? – zapytała Berbrooke'a lady Danbury.

– Nie mam zielonego pojęcia – przyznał. – Nie ja i tylko tyle wiem!

– Sądzę, że akurat to wiemy wszyscy – odparła starsza dama.

– A ty co o tym myślisz? – zapytała Penelope Colina.

Wzruszył ramionami.

– Zbyt często bywam poza krajem, żeby się zastanawiać.

– Nie pleć głupstw – ofuknęła go Penelope. – Wziąwszy pod uwagę wszystkie londyńskie rauty i przyjęcia, w których uczestniczyłeś, z pewnością miałeś dość czasu, aby wyrobić sobie zdanie.

Bridgerton pokręcił głową.

– Naprawdę nie wiem.

Penelope przyglądała mu się nieco dłużej, niż trzeba, a szczerze mówiąc, również nieco dłużej, niż wypadało. W oczach Colina było coś dziwnego. Coś ulotnego, nieuchwytnego. "Towarzystwo" uważało go za beztroskiego bawidamka, lecz on był o wiele inteligentniejszy, niż po sobie pokazywał, a ona gotowa byłaby założyć się o własną głowę, że kogoś podejrzewał. Z jakiejś przyczyny jednak nie chciał się tym z nią podzielić.

– A ty jak sądzisz? – spytał. – Pojawiłaś się na salonach mniej więcej w tym samym czasie, kiedy lady Whistledown. Z pewnością myślałaś o tym.

Panna Featherington rozejrzała się po sali, zatrzymując wzrok na niektórych osobach.

– Mogłaby to być lady Danbury – odparła. – Czyż to nie byłby doskonały żart?

Colin spojrzał na starszą panią, która znakomicie się bawiła. Uderzała laską w podłogę, trajkocząc z ożywieniem o swym nowym pomyśle, uradowana niczym kot na widok śmietanki, ryby i całego pieczonego indyka.

– To ma nawet sens… – dodała Penelope. – Bardzo przewrotne. – Popatrzyła na Colina, który jeszcze przez kilka sekund przyglądał się milady, i mruknęła: – Ale ty wcale nie uważasz, że to ona.

Bridgerton powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią, unosząc w zapytaniu brew.

– Poznaję to z twojego wyrazu twarzy – wyjaśniła Penelope.

Uśmiechnął się lekko.

– A ja myślałem, że jestem nieprzenikniony.

– Raczej nie – odparła. – Przynajmniej nie dla mnie.

Colin westchnął.

– Obawiam się, że wizerunek mrocznego, zadumanego bohatera nigdy nie będzie do mnie pasował.

– Możesz stać się czyimś bohaterem – pocieszyła go Penelope. – Na to jeszcze masz czas. Ale mrocznym i zadumanym? – Uśmiechnęła się. – Raczej nie.

– Szkoda – odparł żartobliwie, obdarzając ją jeszcze jednym ze swych sławetnych uśmiechów – tym chłopięcym, z uniesionym kącikiem ust. – Mroczne, zadumane typy dostają wszystkie kobiety.

Penełope dyskretnie odchrząknęła, nieco zaskoczona, że Colin Bridgerton rozmawia z nią o takich sprawach. On z pewnością nigdy nie miał problemów ze zjednywaniem sobie kobiet. Teraz przyglądał się jej, oczekując odpowiedzi, a ona zastanawiała się, czy bardziej właściwe będzie okazanie dziewiczego oburzenia, czy też śmiech i zachowanie dobrej miny. Nie zdążyła podjąć decyzji, gdy pomiędzy nich wpadła rozpędzona Eloise.

– Słyszeliście nowinę? – zapytała bez tchu.

– Czyżbyś biegła? – odpowiedziała Penelope pytaniem na pytanie. W zatłoczonej sali balowej był to istotnie nie lada wyczyn.

– Lady Danbury obiecała tysiąc funtów temu, kto zdemaskuje lady Whistledown!

– Wiemy – odparł Colin tonem wyższości, charakterystycznym dla starszych braci.

Eloise westchnęła, wyraźnie rozczarowana.

– Naprawdę?

Jej brat wskazał na lady Danbury, która wciąż stała zaledwie o kilka jardów od nich.

– Byliśmy w pobliżu, kiedy to się stało.

Panna Bridgerton wyglądała na mocno poirytowaną i Penelope domyślała się, o czym teraz myśli (i zapewne opowie nazajutrz). Nie dość, że przegapiła tak istotny moment, to jeszcze traf chciał, że starszy brat wszystko widział.

– Cóż, ludzie już o tym mówią – relacjonowała Eloise. – Właściwie aż się zachłystują. Takiego zamieszania nie było tu już od lat.

Colin spojrzał na Penełope i mruknął:

– Dlatego tak często stąd wyjeżdżam.

Z trudem powstrzymała uśmiech.

– Wiem, że mnie obmawiacie, i nic mnie to nie obchodzi – ciągnęła Eloise, ledwie chwytając oddech. – Mówię wam, "towarzystwo" oszalało. Wszyscy, dosłownie wszyscy, spekulują na temat jej tożsamości, choć ci najsprytniejsi ani słówkiem nie pisną. Nie chcą, aby inni zwyciężyli, korzystając z ich instynktu.

– Aż tak nie potrzebuję tego tysiąca funtów i nie zamierzam zawracać sobie tym głowy – oznajmił Colin.

– To dużo pieniędzy – w zadumie rzekła Penełope.

Bridgerton spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Nie powiesz mi chyba że przyłączysz się do tej groteskowej gry?

Panna Featherington przechyliła głowę na bok i uniosła podbródek.

– Nie jestem tak bogata, aby udawać, że nie interesuje mnie tysiąc funtów – odparła.

– Może jeśli zajmiemy się tym razem… – zasugerowała Eloise.

– Niech mnie Bóg broni – rzucił Colin.

Siostra zignorowała go i zwróciła się do przyjaciółki.

– Mogłybyśmy podzielić się nagrodą.

Penelope już miała odpowiedzieć, kiedy nagle tuż pod nosem zobaczyła laskę lady Danbury. Laska wywijała takie harce, że Penelope musiała odskoczyć, aby nie ścięła jej ucha.

– Panno Featherington! – wykrzyknęła starsza dama. – Nie powiedziałaś mi, kogo ty podejrzewasz!

– W istocie – zgodził się Colin z dość przebiegłym uśmieszkiem. – Nie powiedziałaś.

W pierwszej chwili Penełope zamierzała wymamrotać coś pod nosem w nadziei, że lady Danbury złoży niezrozumienie jej słów na karb podeszłego wieku i słabego słuchu. Wtedy jednak, nawet nie oglądając się na boki, wyczuła przy sobie obecność Colina i ujrzała jego złośliwy, pyszałkowaty uśmieszek, którym wyzywał ją do działania. Wyprostowała się lekko i odrobinę uniosła głowę.

Sprawiał, że czuła się pewniejsza siebie i odważniejsza. Sprawiał, że czuła się bardziej… sobą. A przynajmniej taką Penelope, jaką zawsze chciała być.

– Właściwie – rzekła, spoglądając lady Danbury niemal prosto w oczy – sądzę, że to pani.

Wokół rozległ się chóralny okrzyk zdumienia.

Po raz pierwszy w życiu Penelope Featherington poczuła, że znajduje się w centrum uwagi.

Lady Danbury obrzuciła ją taksującym spojrzeniem niebieskich oczu. A potem zdarzyła się najbardziej zdumiewająca rzecz na świecie – kąciki ust starszej damy zaczęły drgać, a po chwili uniosły się w szerokim uśmiechu.

– Lubię cię, Penelope Featherington – oznajmiła milady, lekko wbijając laskę w jej palec u nogi. – Założę się, że połowa gości na tej sali wpadła na ten sam pomysł, ale nikt nie miał dość odwagi, żeby mi to powiedzieć.

– Właściwie ja też nie mam – wykrztusiła Penelope, przy czym Colin obdarował ją lekkim kuksańcem w bok.

– A ja widzę – odrzekła lady Danbury z dziwnym błyskiem w oku – że jednak masz.

Penelope nie wiedziała, co odpowiedzieć. Spojrzała na Colina, który uśmiechnął się zachęcająco, a potem na lady Danbury, która przyglądała się jej z niemal… macierzyńską czułością na twarzy. To już było naprawdę zaskakujące. Penelope wątpiła, czy lady Danbury patrzy z macierzyńską czułością nawet na własne dzieci.

– Czy to nie przyjemne – spytała staruszka, pochylając się ku niej tak, że tylko Penelope mogła słyszeć jej słowa – odkryć, że nie jesteśmy całkiem tacy, jak o sobie myśleliśmy?

Po tych słowach odeszła, pozostawiając Penelope w zadumie. Może rzeczywiście nie była taka, jak jej się wydawało? Może… tylko może… była czymś trochę więcej.


Następnego dnia był poniedziałek, czyli dzień wizyty Penelope pod Numerem Piątym. Nie wiedziała, kiedy nabrała tego zwyczaju, ale trwało to już od ponad dziesięciu lat, więc należało się spodziewać, że gdyby akurat dziś nie przyszła, lady Bridgerton posłałaby po nią.

Penelope lubiła te popołudniowe herbatki. Nie był to popularny rytuał: w istocie nie znała nikogo poza lady Bridgerton, kto uczyniłby z nich codzienny zwyczaj. Wicehrabina twierdziła, że nie jest w stanie wytrwać od obiadu do kolacji, zwłaszcza kiedy dostosowywała się do miejskich godzin życia i spożywała ją w późnych godzinach nocnych. Z tego powodu każdego popołudnia o szesnastej zasiadała z dziećmi, a czasem i z przyjaciółmi, do przekąski, którą podawano w małym, nieformalnym saloniku na piętrze.

Dzień wydawał się dość ciepły, lecz był dżdżysty, dlatego Penelope wzięła ze sobą czarny parasol. Drogę do Numeru Piątego przemierzała setki razy – najpierw do skrzyżowania ulic Mount i Davies, potem wzdłuż Berkeley Square do Burton Street. Tego popołudnia jednak opanował ją dziwny nastrój, radosny, może odrobinę swawolny, postanowiła więc skrócić sobie drogę i przejść przez Berkeley Square jedynie po to, aby usłyszeć chrzęst wilgotnej trawy pod stopami.

Wszystko to wina lady Danbury. Na pewno. Od spotkania z nią zeszłego wieczoru Penelope była jak uskrzydlona.

– Nie. Tym. Czym. Sądziłam – podśpiewywała pod nosem, dodając kolejne słowo za każdym razem, kiedy stawiała stopę na ziemi. – Czymś więcej. Czymś więcej.

Dotarła do szczególnie mokrego miejsca i nie przestając nucić (cichutko, nie zmieniła się od zeszłej nocy tak bardzo, żeby pozwolić sobie na śpiew w miejscu publicznym), zaczęła się ślizgać po trawie jak po lodzie.

I oczywiście w tej właśnie chwili (przecież zostało już raz na zawsze ustalone, przynajmniej w jej mniemaniu, że wszystko robiła nie tak jak trzeba i nie w porę) usłyszała męski głos wołający ją po imieniu

Z trudem przyhamowała, gorąco dziękując opatrzności, że zdołała utrzymać się na nogach i nie klapnęła z rozmachem na mokrą trawę.

Oczywiście, to on.

– Colin! – zawołała z lekka zakłopotana, czekając, aż ją dogoni. – Cóż za niespodzianka!

Wyglądał, jakby chciał się uśmiechnąć.

– Tańczyłaś?

– Tańczyłam? – powtórzyła.

– Wyglądało, jakbyś tańczyła.

– Och, nie. – Przełknęła ślinę, bo choć właściwie nie kłamała, czuła, że jest wręcz odwrotnie. – Oczywiście, że nie.

W kącikach oczu Bridgertona pojawiły się delikatne zmarszczki.

– Szkoda. Z przyjemnością byłbym twoim partnerem, zwłaszcza że nigdy dotąd nie miałem okazji tańczyć na Berkeley Sąuare.

Gdyby powiedział to dwa dni temu, Penelope uznałaby jego słowa za świetny żart i pozwoliła mu odgrywać rolę czarującego i dowcipnego. Obecnie jednak chyba w głowie wciąż rozbrzmiewał jej głos lady Danbury, bo nagle stwierdziła, że nie chce być już dawną panną Featherington.

Postanowiła przyłączyć się do zabawy.

Uśmiechnęła się. Nawet nie wiedziała, że potrafi przywołać na twarz taki uśmiech. Przekorny, tajemniczy… czuła, że jest taki nie tylko w jej wyobraźni, bo Colin nieznacznie wytrzeszczył oczy.

– Wielka szkoda – wymamrotała. – To przecież takie przyjemne.

– Penelope Featherington – odezwał się, lekko przeciągając sylaby – zdawało mi się, iż mówiłaś, że nie tańczysz.

Wzruszyła ramionami.

– Skłamałam.

– Skoro tak – orzekł – ten taniec należy do mnie.

Penelope poczuła nagłe dziwny ucisk w piersi. Nie powinna była dopuścić, aby szepciki lady Danbury namieszały jej w głowie. Przez chwilę mogła wytrzymać w roli czarującej i odważnej, ale nie wiedziała jak długo.

Tymczasem Bridgerton z szatańskim uśmiechem wyciągnął ramiona, zapraszając ją do walca.

– Ależ Colinie – szepnęła – jesteśmy na Berkeley Square!

– Wiem. Właśnie ci powiedziałem, że nigdy tu nie tańczyłem. Nie pamiętasz?

– Ale…

Colin skrzyżował ramiona.

– Ktoś nas może zobaczyć – mruknęła Penelope niecierpliwie.

Bridgerton wzruszył ramionami, usiłując ukryć, jak bardzo bawi go jej reakcja.

– Mnie to nie martwi, a ciebie?

Zaróżowiła się lekko, potem spąsowiała i z wielkim trudem wykrztusiła:

– Ludzie pomyślą, że się do mnie zalecasz.

Colin przyjrzał się Penelope uważnie, nie rozumiejąc jej niepokoju. I co z tego, że ludzie tak pomyślą? Plotki wkrótce okażą się bezpodstawne, a oni świetnie się przy tym ubawią. Miał już na końcu języka "Niech się towarzystwo powiesi", ale przemilczał. W brązowych czeluściach oczu panny Featherington czaiło się coś, jakieś uczucie, którego nie umiał nazwać.

Uczucie, którego sam zapewne nigdy nie doznał.

Wtedy nagle zrozumiał, że za żadne skarby nie chciałby skrzywdzić Penelope. Była najlepszą przyjaciółką jego siostry, a poza tym najzwyczajniej w świecie była przemiłą dziewczyną.

Zmarszczył brwi. Chyba już nie powinien nazywać jej dziewczyną. Licząc sobie dwadzieścia osiem wiosen, nie była bardziej dziewczyną niż on chłopcem, skończywszy trzydzieści trzy lata.

Ostatecznie bardzo ostrożnie, z nadzieją, że jej nie urazi, zapytał:

– Czy jest jakiś powód, dla którego mielibyśmy się martwić, że ludzie uznają to za zaloty?

Penelope przymknęła oczy i Colin przez chwilę sądził, że coś ją rzeczywiście zabolało. Ale kiedy je otwarła, jej spojrzenie miało słodko-gorzki wyraz.

– Właściwie to byłoby nawet całkiem zabawne – rzekła. – Z początku.

Milczał, czekając na jej dalsze słowa.

– Potem jednak okazałoby się, że tak naprawdę nie zalecamy się do siebie, a wtedy… – Urwała, przełknęła ślinę i Colin pojął, że w istocie nie jest tak spokojna i opanowana, jak mu się początkowo wydawało.

– Potem ludzie sądziliby, że ze mną zerwałeś – ciągnęła – ponieważ… no po prostu tak będzie…

Nie sprzeczał się z nią. Wiedział, że ma rację. Westchnęła głęboko.

– Nie chciałabym się na to narażać. Nawet lady Whistledown napisałaby o tym. Jakżeby nie? Zbyt soczysta i smakowita plotka, żeby ją zignorować.

– Przepraszam, Penelope. – Nie był pewien, za co ją przeprasza, ale w obecnym momencie wydawało mu się to najwłaściwsze.

Lekko skinęła głową.

– Wiem, że nie powinnam się przejmować tym, co mówią ludzie, ale nie potrafię.

Bridgerton odwrócił się nieco, zastanawiając się nad jej słowami. A może nad tonem jej głosu. A może nad jednym i drugim.

Zawsze myślał, że znajduje się ponad społeczeństwem. Nie całkiem poza nim, ponieważ niewątpliwie poruszał się w nim i zupełnie nieźle bawił, lecz zawsze uważał, że jego szczęście nie ma nic wspólnego z opinią innych.

Może jednak nie miał racji. Łatwo było twierdzić, że nie liczy się z opinią społeczeństwa, kiedy opinia ta była nieustannie i niezmiennie pochlebna. Ciekawe, czy tak szybko zignorowałby otoczenie, gdyby zaczęło go traktować tak jak Penelope?

Nigdy jej nie odrzucano, nigdy nie była przedmiotem skandalu. Po prostu nie była… popularna.

Och, ludzie potrafili być naprawdę uprzejmi. Bridgertonowie przyjaźnili się z nią, ale Colin pamiętał Penelope głównie z jej stałego miejsca pod ścianą sali balowej, udającą, że wcale nie chce tańczyć. Zwykle podchodził i sam ją prosił. Zawsze wydawała się wdzięczna, ale i nieco zakłopotana, ponieważ oboje wiedzieli, że robił to – przynajmniej w drobnej części – z litości.

Próbował postawić się na jej miejscu. Niełatwo mu to przyszło. Zawsze cieszył się sporą popularnością: koledzy w szkole traktowali go z wielkim szacunkiem, kobiety tłoczyły się wokół niego, skoro tylko się pojawił. Przypuszczał, że nie obchodzi go, co ludzie mówią, ale teraz, kiedy zaczął o tym myśleć…

Lubił być lubiany.

Nagle zabrakło mu słów. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło. Był znany z tego, że zawsze wie, co powiedzieć. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że chyba dlatego właśnie jest taki lubiany.

Podejrzewał, że uczucia Penelope zależeć będą od jego następnych słów, a w ciągu kilku ostatnich minut stały się one dla niego bardzo ważne.

– Masz słuszność – rzekł, uznając, że przyznanie drugiej osobie racji nigdy jeszcze nie zaszkodziło. – Byłem bezmyślny. Może powinniśmy zacząć od początku?

Panna Featherington zamrugała.

– Słucham?

Colin machnął ręką, jakby ten ruch mógł wszystko wyjaśnić.

– Wszystko zacząć od nowa.

Wyglądała na uroczo zmieszaną, przez co i on poczuł zakłopotanie, ponieważ nigdy nie pomyślał, że Penelope może wyglądać uroczo.

– Ale my się znamy od ponad dwunastu lat – zaprotestowała.

– Czy doprawdy aż tyle? – zdziwił się. Przez chwilę grzebał w pamięci, jednak za żadne skarby świata nie mógł sobie przypomnieć pierwszego spotkania. – Nieważne. Chodzi mi tylko o to popołudnie, głuptasku.

Uśmiechnęła się, wyraźnie wbrew sobie, a on wiedział, że dobrze zrobił, nazywając ją głuptaskiem, choć nie miał pojęcia dlaczego.

– Znakomicie – rzekł, podkreślając słowa wytwornym gestem dłoni. – Idziesz sobie przez Berkeley Square i widzisz mnie z daleka. Wołam cię, a ty odpowiadasz…

Penelope przygryzła wargę, z niewiadomej przyczyny usiłując powstrzymać uśmiech. Pod jaką magiczną gwiazdą urodził się Colin, że zawsze wiedział, co powiedzieć? Był jak czarodziej, który pozostawia po sobie tylko uśmiechnięte twarze i rozradowane serca. Postawiłaby wszystkie swoje pieniądze – a miała ich nieco więcej niż zaoferowane przez lady Danbury tysiąc funtów – że nie była jedyną kobietą w Londynie zakochaną na śmierć i życie w trzecim Bridgertonie.

Przechylił głowę na bok i skinął nią zachęcająco.

– A ja odpowiadam… – powoli zaczęła Penelope -…odpowiadam…

Colin odczekał dwie sekundy, po czym zapewnił:

– Naprawdę, każda odpowiedź będzie dobra.

Penelope planowała, że uśmiechnie się promiennie, ale stwierdziła, że śmieje się całkiem szczerze.

– Colin! – zawołała, udając, że jego widok ją zaskoczył. – Co ty tu robisz?

– Doskonała odpowiedz – pochwalił.

Pogroziła mu palcem.

– Wychodzisz z roli.

– Tak, tak, oczywiście. Przepraszam. – Urwał, zamrugał i rzekł: – Proszę bardzo. Może tak: sądzę, że to samo, co ty. Wybieram się pod Numer Piąty na herbatkę.

– Mówisz, jakbyś szedł z wizytą. Myślałam, że tam mieszkasz.

Colin skrzywił się.

– Mam nadzieję, że tylko przez następny tydzień. Najwyżej dwa. Szukam sobie nowego mieszkania. Musiałem pozbyć się starego, kiedy wyjeżdżałem na Cypr, i do tej pory nie znalazłem niczego odpowiedniego. Miałem coś do załatwienia na Piccadilly i pomyślałem sobie, że wrócę pieszo.

– W deszczu?

Bridgerton wzruszył ramionami.

– Kiedy wychodziłem rano, jeszcze nie padało. A teraz to też tylko mżawka.

Tylko mżawka, pomyślała Penelope. Mżawka, która oblepiała jego nieprzyzwoicie długie rzęsy, okalające oczy tak czystej zielonej barwy, że niejedna młoda dama napisała już o nich całe stronice (przerażającej zresztą) poezji. Nawet Penelope, uważająca się za zrównoważoną, spędziła w łóżku wiele bezsennych nocy, wpatrując się w sufit i myśląc tylko o tych oczach.

Rzeczywiście, tylko mżawka.

– Penelope? Ocknęła się z zadumy.

– Racja. Tak, rzeczywiście, ja też idę na herbatkę do twojej mamy. Jak w każdy poniedziałek. A często i w inne dni – przyznała. – Kiedy w moim domu nie dzieje się nic eee… ciekawego.

– Nie musisz się czuć winna z tego powodu. Moja matka to cudowna kobieta, jeśli chce cię widzieć na herbatce, powinnaś iść.

Penelope miała zwyczaj wsłuchiwania się w to, co ludzie mówią między wierszami. Wyglądało jednak na to, że Colin naprawdę uważa, że nie ma w tym nic złego, jeśli czasem próbuje się uciec od własnej matki. Z jakiegoś powodu ogarnął ją jednak smutek.

Bridgerton przez chwilę kołysał się na piętach, po czym stwierdził:

– No cóż, nie powinienem zatrzymywać cię podczas deszczu.

Penelope uśmiechnęła się, ponieważ stali tak już około piętnastu minut. Skoro jednak chciał nadal prowadzić tę grę, mogła się do niej przyłączyć.

– Mam parasol – zauważyła.

Jego usta wygięły się lekko.

– Rzeczywiście, ale nie byłbym prawdziwym dżentelmenem, gdybym nie zaprowadził cię w przyjemniejsze miejsce. A skoro już o tym mowa… – Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokół.

– O czym?

– O byciu dżentelmenem. Sądzę, że oczekuje się od nas, abyśmy opiekowali się damami.

– I co?

– Nie powinna ci towarzyszyć pokojówka?

– Mieszkam tuż za rogiem – odparła nieco zawiedziona, że tego nie pamiętał. Ona i jej siostry przyjaźniły się z jego siostrami. Nieraz nawet odprowadzał ją do domu. – Na Mount Street – dodała, kiedy nie zmienił wyrazu twarzy.

Zmrużył oczy i spojrzał w tamtą stronę, choć nie miała pojęcia, co chce przez to osiągnąć.

– Na litość boską, Colinie! To prawie na rogu Davies Street. Przecież to nie więcej niż pięć minut drogi od domu twojej matki. Cztery, jeśli idę szybciej.

– Przyglądałem się tylko, czy nie ma tam żadnych ciemnych bram i zaułków – odparł i spojrzał na nią. – Gdzie mógłby się ukrywać przestępca.

– W Mayf air?

– W Mayfair – odparł ponuro. – Naprawdę, uważam, że powinna ci towarzyszyć pokojówka. Nie chciałbym, aby coś ci się przydarzyło.

Szczerze ją wzruszyła jego troska, choć zdawała sobie sprawę, że równie troskliwie zaopiekowałby się każdą ze znajomych mu pań. Po prostu był takim typem mężczyzny.

– Zapewniam cię, że przestrzegam wszelkich zasad przy pokonywaniu większych odległości – odparła. – Ale tu jest naprawdę blisko. Kilka przecznic. Nawet mojej mamie to nie wadzi.

Bridgerton zacisnął szczęki.

– Nie wspominając już o tym – dodała – że mam dwadzieścia osiem lat.

– A co to ma do rzeczy? Ja mam trzydzieści trzy, jeśli chcesz wiedzieć.

Nie było to dla niej żadną nowością, wiedziała o wielu sprawach, które go dotyczyły.

– Colinie – odezwała się z lekką irytacją.

– Penelope – odparł dokładnie tym samym tonem.

Odetchnęła głęboko.

– Uwierz mi, ja już naprawdę dość pewnie siedzę w tej szufladzie. Nie muszę martwić się tym wszystkim, co mnie obchodziło w wieku siedemnastu lat.

– Nie przypuszczam…

Penelope wsparła dłoń na biodrze.

– Spytaj siostry, jeśli mi nie wierzysz.

Spojrzał na nią i spoważniał nagle. Jeszcze nigdy go tak poważnym nie widziała.

– Staram się nigdy nie pytać mojej siostry o sprawy, które wymagają zdrowego rozsądku.

– Colinie! – wykrzyknęła Penelope. – Cóż za straszne rzeczy mówisz!

– Nie powiedziałem, że jej nie kocham. Nie powiedziałem nawet, że jej nie lubię. Wiesz dobrze, że uwielbiam Eloise. Jednak…

– Wszystko, co zaczyna się od "jednak", musi być nieprzyjemne – mruknęła Penelope.

– Eloise – odparł z charakterystyczną dla siebie wyniosłością – powinna już dawno wyjść za mąż.

No tak, tym razem naprawdę przeholował, zwłaszcza jeśli chodzi o ton głosu.

– Ktoś mógłby powiedzieć – odparowała Penelope, lekko unosząc podbródek – że i ty także dawno powinieneś być żonaty.

– Och, pr…

– Jak sam mnie o tym dumnie poinformowałeś, masz już trzydzieści trzy lata.

Pod lekkim rozbawieniem dostrzegła na jego twarzy cień irytacji, co sugerowało, iż wkrótce Colinowi zmieni się humor.

– Penelope, nawet…

– Starzec! – syknęła.

Zaklął pod nosem, co już samo w sobie było niezwykłe, bo nigdy dotąd nie czynił tego w obecności dam. Powinna była chyba odebrać to jako ostrzeżenie, ale była zbyt zirytowana. Przypuszczała, że stare powiedzenie mówi prawdę: z odwagi rodzi się odwaga.

A może raczej brak rozsądku rodzi brak rozsądku, ponieważ spojrzała na swego rozmówcę wyniośle i zapytała:

– Czy obaj twoi bracia nie byli już przypadkiem żonaci w wieku trzydziestu lat?

Ku jej zdumieniu Colin uśmiechnął się tylko i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się barkiem o drzewo, pod którym stali.

– Moi bracia i ja to całkiem odmienne typy.

Penelope uznała, że to stwierdzenie wiele o nim mówi, ponieważ większość "towarzystwa", wliczając w to także lady Whistledown, uważała, że bracia Bridgertonowie są do siebie bardzo podobni. Niektórzy posuwali się jeszcze dalej, twierdząc, że panowie mogliby wymieniać się między sobą. Penelope nie przypuszczała, żeby którykolwiek z nich miał o to pretensje – wszyscy wydawali się usatysfakcjonowani takim porównaniem, tym bardziej, że lubili się wzajemnie. Może jednak się myliła.

Albo nigdy zbyt dokładnie się im nie przyjrzała.

Byłoby to cokolwiek dziwne, miała bowiem wrażenie, iż pół życia spędziła na obserwowaniu Colina Bridgertona.

Powinna była jednak pamiętać, że jeśli nawet Colin miał humory, nigdy nie dopuścił, aby była tego świadkiem. Pochlebiała sobie, sądząc, że ten przytyk o żonatych braciach dotknął go w jakikolwiek sposób.

Nie, jego ripostą był beztroski uśmiech, stosowny żart. Gdyby kiedykolwiek stracił panowanie nad sobą…

Penelope lekko pokręciła głową. Nie mogła tego pojąć. Colin nigdy się nie denerwował, a przynajmniej nie przy niej. Musiałby być rzeczywiście głęboko poruszony, żeby się z tym zdradzić. Jednak do takiego stanu mógłby go doprowadzić tylko ktoś, na kim mu naprawdę zależało.

Colin bardzo ją lubił… może nawet bardziej niż innych, ale nie zależało mu na niej. Nie w ten sposób.

– Może zgódźmy się, że się nie zgadzamy – rzekła wreszcie.

– Na jaki temat?

– Eee… Na temat tego, co może, a czego nie może stara panna.

Wydawał się rozbawiony jej wahaniem.

– Ale to zmusiłoby mnie do tego, abym zwrócił się do mojej siostry o radę. Jak zapewne rozumiesz, byłoby to dla mnie niezmiernie trudne.

– Ale jakoś nie obawiasz się zwrócić o radę do mnie?

Colin uśmiechnął się z przekorą.

– Nie, jeśli przysięgniesz, że nie piśniesz ani słowa.

Oczywiście nie mówił poważnie. A ona wiedziała, że on wie, że ona o tym wie. Ale taki już był. Żart i uśmiech wygładzą każdą ścieżkę. Do licha, dobrze mu to wychodziło. Westchnęła, uśmiechnęła się i zanim się obejrzała, wypaliła:

– Dość. Ruszamy do domu twojej mamy.

Colin zaśmiał się.

– Myślisz, że będzie miała herbatniczki?

Penelope wzniosła oczy ku niebu.

– Oczywiście, że będzie miała herbatniczki.

– Zgoda – rzekł, ruszając szybkim krokiem i pociągając ją za sobą. – Kocham moją rodzinę, ale tak naprawdę chodzę tam wyłącznie z powodu jedzenia.

Загрузка...