Szóstego kwietnia roku 1812 – dokładnie na dwa dni przed swymi szesnastymi urodzinami – Penelope Featherington straciła głowę z miłości.
Cudowne uczucie. Ziemia zatrzęsła się jej pod stopami. Serce wywinęło koziołka. Z wrażenia aż zaparło jej dech w piersi. A jak nie bez drobnej satysfakcji zdołała zauważyć, sprawca całego zamieszania – niejaki Colin Bridgerton – poczuł się dokładnie tak samo.
O, nie, nie w sensie zakochania. Nie zakochał się w niej wtedy, w 1812, ani w 1813,1814,1815, ani… do licha, nie w latach 1816-1822, i bez wątpienia również nie w 1823, gdyż przez cały czas przebywał poza granicami kraju. Jednak tamtego dnia i jego świat zadrżał w posadach, serce wywinęło koziołka, a on sam – o czym Penelope mogła zaświadczyć – stracił oddech i to na dobre dziesięć sekund.
Zwykle tak się dzieje, kiedy człowiek spadnie z konia.
A było to tak.
Wybrała się z matką i dwoma starszymi siostrami na spacer do Hyde Parku, kiedy pod stopami poczuła drżenie (patrz wyżej, fragment na temat trzęsienia ziemi). Matka nie zwracała na nią większej uwagi (rzadko bywało inaczej), bez przeszkód więc Penelope oddaliła się, aby sprawdzić, co się dzieje. Pozostałe trzy panie Featherington kontynuowały rozmowę z wicehrabiną Bridgerton i jej córką Daphne, rozpoczynającą właśnie drugi sezon w Londynie, i udawały, że nie słyszą grzmotu. Bridgertonowie byli zbyt ważnymi osobistościami, żeby byle co mogło zakłócić konwersację z nimi.
Penelope wychyliła się zza grubego pnia i ujrzała dwóch jeźdźców pędzących na złamanie karku – właściwie pasowało tu dowolne określenie, jakiego używają ludzie, opisując mężczyzn galopujących bez troski o własne zdrowie i życie. Poczuła, jak jej serce zaczyna szybciej bić (trudno byłoby mu utrzymać miarowy rytm na taki widok, a poza tym zawsze mogła twierdzić, że serce zabiło jej mocniej z miłości). I wówczas, jakimś niewytłumaczalnym zrządzeniem losu, nagły podmuch wiatru zerwał jej z głowy czepek (którego, ku wielkiej irytacji matki, nie zawiązała rano dość starannie, gdyż wstążka uwierała ją w szyję), uniósł w powietrze i rzucił wprost w twarz jednego z jeźdźców.
Panna Featherington krzyknęła cicho (zaparło jej dech w piersi!), zaś mężczyzna spadł z konia, lądując bardzo nieelegancko w najbliższej błotnistej kałuży.
Bez chwili namysłu Penelope rzuciła się ku jeźdźcowi, wydając piskliwe okrzyki, które miały wyrażać troskę o jego zdrowie i dobre samopoczucie, ostatecznie jednak brzmiały jak zdławiony skrzek. Oczywiście, miał pełne prawo być wściekły – przecież to właściwie ona zrzuciła go z konia i do tego wprost w błoto, a były to dwie rzeczy, które wyprowadziłyby z równowagi każdego dżentelmena. Jednak kiedy mężczyzna stanął na nogi, otrzepując się z błota, z dość marnym skutkiem zresztą, nie rzucił się ku niej z krzykiem. Nie cisnął jej w twarz kąśliwej uwagi, nie spiorunował nawet wzrokiem.
Śmiał się.
Śmiał się.
Penelope nie miała zbyt wiele okazji słuchać męskiego śmiechu, a to, co o nim wiedziała, nie było przyjemne. Tymczasem oczy tego mężczyzny – o dość intensywnym odcieniu zieleni – błyszczały wesołością. Nieznajomy starł z policzka plamę błota i rzeki:
– Chyba się nie popisałem, co?
W tym momencie Penelope zakochała się w nim.
Kiedy była już w stanie przemówić – ze wstydem musiała przyznać, iż nastąpiło to w całe trzy sekundy później niż u osoby obdarzonej przeciętną inteligencją – odparła:
– O, nie, to ja powinnam przeprosić! Wiatr zerwał mi czepek i… – Urwała, kiedy zorientowała się, że on przecież wcale nie przepraszał, wobec czego nie ma sensu protestować.
– Nic się nie stało – odparł mężczyzna rozbawionym głosem, obdarzając ją uśmiechem. – Nie… Och, witaj, Daphne, nie wiedziałem, że jesteś w parku!
Penelope odwróciła się na pięcie i ujrzała Daphne Bridgerton, stojącą obok jej matki, która syknęła:
– I cóżeś najlepszego narobiła, Penelope Featherington?
Penelope nie mogła nawet odpowiedzieć "nic", gdyż w istocie ponosiła całkowitą winę za wypadek. W ten oto sposób skompromitowała się przed dżentelmenem, który wedle wszelkich oznak był doprawdy znakomitą partią.
Oczywiście, matka nigdy by nie pomyślała, że Penelope może mieć u niego jakiekolwiek szanse, gdyż wszelkie matrymonialne nadzieje pokładała raczej w starszych córkach. Poza tym Penelope nie została jeszcze nawet "wprowadzona na salony".
Pani Featherington nie mogła jednak dłużej łajać córki, gdyż tym samym zaniedbałaby najważniejszych na świecie Bridgertonów. Jak się wkrótce miała przekonać, ubłocony mężczyzna również się do nich zaliczał.
– Mam nadzieję, że pani syn nie doznał szwanku – zwróciła się do lady Bridgerton.
– Nic mi nie jest – wtrącił Colin, zgrabnie odstępując na bok, zanim lady Bridgerton zdążyła dotknąć go z macierzyńską troską.
Dokonano wzajemnej prezentacji, lecz rozmowa stała się błaha, głównie dlatego, że Colin szybko i celnie rozpoznał w pani Featherington matkę polującą na męża dla swych córek. Penelope nie zdziwiło, kiedy się pospiesznie wycofał.
Później, wieczorem, kiedy po raz tysięczny wspominała spotkanie i analizowała je w myśli, przyszło jej do głowy, że właściwie miło by było, gdyby mogła powiedzieć, że zakochała się w Colinie w chwili, kiedy poprosił ją do tańca, szatańsko błyskając zielonymi oczami i ściskając jej paluszki nieco mocniej, niż wypada… A może powinno to było się stać, kiedy jechał przez smagane wiatrem wrzosowiska, nie dbając o (wyżej wspomniany) wiatr i śmiało galopując (a raczej jego koń), marząc jedynie (Colin, a nie koń), by znaleźć się u jej boku.
Nie, ona musiała zakochać się w Colinie Bridgertonie, kiedy spadł z konia i wylądował na siedzeniu pośrodku błotnistej kałuży. Bardzo niewłaściwe i wysoce nieromantyczne, acz niepozbawione pewnej dozy sprawiedliwości, jako że nigdy nic z tego nie wyniknie.
Po co marnować czas na nieodwzajemnioną miłość? Czy nie lepiej zachować wiatr na wrzosowisku dla łudzi, którzy istotnie mają przed sobą wspólną przyszłość?
Na dwa dni przed swymi szesnastymi urodzinami Penelope wiedziała, że przyszłość nie przewiduje Colina Bridgertona w roli jej męża. Nie była dziewczyną, która mogłaby przyciągnąć jego uwagę, i wiedziała, że to się nigdy nie zmieni.
Dziesiątego kwietnia roku 1813 – dokładnie w dwa dni po swych siedemnastych urodzinach – Penelope Featherington została wprowadzona na londyńskie salony. Nie chciała tego. Błagała matkę, aby pozwoliła jej zaczekać jeszcze rok. Była o co najmniej trzynaście kilogramów cięższa, niż powinna, a jej twarz w chwilach zdenerwowania pokrywała się czerwonymi plamami, co oznaczało, że widniały one tam zawsze, ponieważ nic nie wprawiało jej w równą konsternację, jak londyńskie bale.
Daremnie wmawiała sobie, że uroda to jedynie powierzchowność. Nie znajdowała również żadnego usprawiedliwienia wobec ludzi, przed którymi kompromitowała się, nieustannie zapominając języka w ustach. Nie ma chyba nic bardziej przygnębiającego niż brzydka dziewczyna bez osobowości. A taka właśnie czuła się Penelope na salonach: brzydka i całkowicie – no nie, nie można się przecież zupełnie pognębić – prawie pozbawiona osobowości.
W głębi ducha wiedziała, że potrafi być wesołą, dowcipną i miłą, jednak przymioty te zawsze gdzieś się zapodziewały, gdy ich potrzebowała.
Co gorsza, matka nie pozwalała jej ubierać się zgodnie z upodobaniami. Jeśli nie odziewała dziewczyny w obowiązkową dla wszystkich młodych panien biel (która wcale nie pasowała do jej karnacji), nakazywała jej nosić szpecącą żółć, czerwień i oranż. Tylko raz Penelope odważyła się zasugerować zieleń, na co rodzicielka wsparła dłonie na rozłożystych biodrach i oświadczyła, że zielony jest zbyt melancholijny.
Pani Featherington uważała, że żółty jest kolorem radości, a radosna dziewczyna bez trudu znajdzie sobie męża.
Ostatecznie Penelope uznała, że najlepiej nie zastanawiać się nad sposobem rozumowania matki. Pokornie pozwalała odziewać się w żółć, oranż, a czasem czerwień, choć barwy te w połączeniu z jej brązowymi oczami i rudawymi włosami sprawiały, że wyglądała wręcz smutno, żeby nie powiedzieć żałośnie. Ponieważ nie mogła nic na to poradzić, postanowiła, że przyjmie to brzemię z uśmiechem, a jeśli nie zdoła wygiąć ust w uśmiechu, przynajmniej nie będzie publicznie ronić łez.
Z dumą konstatowała, że nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło.
Jakby nie dość było tego wszystkiego, w tym samym roku 1813 pewna tajemnicza (i fikcyjna) lady Whistledown zaczęła publikować trzy razy w tygodniu "Kroniki Towarzyskie". Jednostronicowe gazetki błyskawicznie stały się sensacją. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jest lady Whistledown, lecz każdy zdawał się mieć swoją teorię. Przez wiele tygodni – a właściwie miesięcy – w Londynie nie mówiło się o niczym innym. Przez pierwsze trzy tygodnie gazetkę rozdawano za darmo – akurat tyle czasu, aby "towarzystwo" się do niej przyzwyczaiło, po czym nagle dostawy się urwały, a gazeciarze zaczęli sprzedawać pisemko po niebotycznej cenie pięciu centów za egzemplarz. Wtedy jednak nikt już nie umiał żyć bez codziennej dawki ploteczek i każdy chętnie za nie płacił. A pewna kobieta (choć niektórzy sądzili, że raczej mężczyzna) z dnia na dzień stawała się coraz bogatsza.
Główną cechą różniącą "Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown" od innych czasopism było to, że autorka – w przeciwieństwie do plotkarskiej konkurencji – nigdy nie używała skrótów, takich jak lord P. czy lady B., lecz wymieniała bohaterów z nazwiska.
Jeśli więc chciała napisać o pannie Featherington, nie krępowała się. Pierwszy występ Penelope w "Kronikach Towa¬rzyskich Lady Whistledown" wyglądał następująco:
Nieszczęsna suknia panny Penelope Featherington sprawiła, że biedna dziewczyna przypominała ni mniej, ni więcej tylko przejrzały owoc cytrusa.
Cios dość bolesny, lecz niestety była to szczera prawda. Następna opinia wcale nie była lepsza:
Nie słyszano, aby Penelope Featherington w ogóle się odezwała i nic dziwnego! Biedna dziewczyna zapewne utonęła w falbankach swej sukni.
Penelope mogła być pewna, że nie zyska na popularności dzięki takim komentarzom.
Sezon jednak nie zamienił się w całkowitą katastrofę. Okazało się, że jest kilkoro ludzi, z którymi panna Featherington nie obawia się rozmawiać. Zdumiewające było to, jak bardzo polubiły się z lady Bridgerton. Penelope z zaskoczeniem stwierdziła, że zwierza się uroczej wicehrabinie ze spraw, o jakich nigdy nie wspomniałaby własnej matce. W tym czasie poznała też Eloise, młodszą siostrę jej ukochanego Colina. Dziewczyna właśnie skończyła siedemnaście lat, lecz matka rozsądnie pozwoliła jej zaczekać z debiutem towarzyskim jeszcze rok, choć Eloise nie brakowało ani urody, ani czaru Bridgertonów.
Spędzając popołudnia w zielono-kremowym salonie rezydencji Bridgertonów, od czasu do czasu Penelope spotykała Colina, który w wieku dwudziestu dwóch lat wciąż jeszcze mieszkał z rodziną. A im lepiej go poznawała, tym głębszym uczuciem darzyła.
Colin był inteligentny, śmiały, obdarzony specyficznym, nieco szalonym poczuciem humoru, które sprawiało, że kobiety mdlały na jego widok, ale przede wszystkim…
Był miły.
Miły. Głupie określenie. Powinno brzmieć banalnie, ale do niego pasowało znakomicie. Zawsze miał Penelope coś miłego do powiedzenia, a kiedy i ona wreszcie zebrała się na odwagę, żeby odpowiedzieć (nie licząc zwyczajowych powitań i pożegnań), słuchał jej bardzo uważnie, co ułatwiało kolejną rozmowę.
Pod koniec sezonu Penelope stwierdziła, że Colin Bridgerton to jedyny mężczyzna, z którym udało jej się normalnie porozmawiać.
To była miłość. Miłość, miłość, miłość, miłość, miłość. Głupie gryzmoły na nieprzyzwoicie drogim papierze listowym "Pani Colinowa Bridgerton", "Penelope Bridgerton", "Colin Colin Colin". Papier ten oczywiście wędrował do ognia, skoro tylko Penelope usłyszała kroki na korytarzu.
Cudownie było kochać… nawet jednostronnie… tak miłą osobę. Przynajmniej czuła się naprawdę rozsądna.
I doprawdy nie miało znaczenia, że przy tym wszystkim Colin był bajecznie przystojny. Miał słynne kasztanowe włosy Bridgertonów, pełne i uśmiechnięte usta Bridgertonów, szerokie ramiona, sześć stóp wzrostu i dodatkowo parę najbardziej zabójczo zielonych oczu, jakie kiedykolwiek ozdabiały ludzką twarz.
Oczu, o jakich śnią dziewczęta.
Więc Penelope śniła, śniła i śniła…
Kwiecień 1814 roku Penelope spędzała w Londynie, a choć nadal przyciągała dokładnie tę samą liczbę adoratorów (czyli zero), ostatecznie jej drugi sezon nie okazał się całkiem stracony. Zgubiwszy zbędne trzynaście kilo, wreszcie mogła określić swą figurę jako "ładnie zaokrągloną", a nie "obrzydliwie tłustą". Oczywiście, daleko jej było do smukłości, która wówczas królowała w modzie, ale przynajmniej schudła na tyle, że cała jej garderoba nadawała się do wymiany. Niestety, matka w dalszym ciągu nalegała na żółć bądź oranż z okazjonalną odrobiną czerwieni. W konsekwencji lady Whistledown napisała:
Panna Penelope Featherington, najmniej próżna z sióstr Featherington, miała na sobie suknię barwy cytryny, od której patrzącym robiło się kwaśno w ustach.
Tym razem przynajmniej można się było domyślić, że Penelope była najbardziej inteligentną przedstawicielką swojej rodziny, choć doprawdy marna to była pociecha.
Penelope nie była jednakowoż jedyną panną zaszczyconą komentarzem przez złośliwą felietonistkę. Ciemnowłosa Kate Sheffield w swej żółtej sukni została porównana do przywiędłej dalii, a mimo to wyszła za mąż za Anthony'ego Bridgertona, starszego brata Colina i do tego wicehrabiego!
Więc Penelope również nie traciła nadziei.
Wiedziała wprawdzie, że Colin się z nią nie ożeni, jednak przynajmniej tańczył z nią na każdym balu, zabawiał rozmową, a czasem nawet śmiał się z jej dowcipów. I to jej musiało wystarczyć.
Tak minął Penelope trzeci, a potem czwarty sezon. Jej starsze siostry, Prudence i Philippa, znalazły sobie wreszcie mężów i wyprowadziły się z domu. Pani Featherington nie traciła nadziei, gdyż każda z jej córek potrzebowała pięciu sezonów, aby złapać męża, lecz Penelope wiedziała, iż jej przeznaczeniem jest staropanieństwo. Nieuczciwie byłoby wychodzić za kogoś, kiedy tak szaleńczym uczuciem darzyła Colina. Zwłaszcza że gdzieś w zakamarkach mózgu, głęboko pomiędzy koniugacją francuską, której nigdy nie opanowała, a arytmetyką, która nigdy nie była jej potrzebna – wciąż skrywała cień nadziei.
Aż do tamtego dnia.
Nawet teraz, w siedem lat później, określała ów dzień mianem "tamtego".
Jak to miała już w zwyczaju, wypiła herbatę z Eloise Bridgerton. Było to na krótko przed ślubem jej brata Benedicta z Sophie. Benedict nie wiedział wówczas, kim ona jest, co zresztą nie miało znaczenia poza tym, że był to chyba jedyny sekret ostatniej dekady, którego lady Whistledown nie zdołała odkryć.
Pożegnawszy się z przyjaciółką, Penelope szła przez hol, wsłuchując się w odgłos własnych kroków, i poprawiała płaszcz, przygotowując się do przebycia pieszo krótkiej drogi dzielącej ją od własnego domu, kiedy usłyszała głosy. Męskie głosy.
Byli to trzej starsi bracia Bridgerton: Anthony, Benedict i Colin. Prowadzili tak zwaną "męską rozmowę", śmiejąc się i trącając łokciami. Lubiła na nich patrzeć – byli sobie tacy oddani.
Widziała ich przez uchylone drzwi frontowe, ale nie słyszała, o czym mówią, dopóki nie dotarła do progu. Pierwsze słowa, jakie usłyszała, zostały wypowiedziane przez Colina. Przykre słowa.
– …i z pewnością nie zamierzam ożenić się z Penelope Featherington!
– Och! – krzyknęła mimowolnie i o wiele za głośno.
Cała trójka obejrzała się na nią z identycznym przerażeniem na twarzach, zaś dla Penelope wybiła pierwsza z pięciu najstraszliwszych minut jej życia.
Milczała przez chwilę, która jej samej wydawała się wiecznością, a potem z godnością, o jaką się nigdy by nie podejrzewała, spojrzała wprost na Colina.
– Nigdy nie prosiłam, żebyś się ze mną ożenił.
Poczerwieniał ze wstydu, otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. Penelope pomyślała z ponurą satysfakcją, że chyba po raz pierwszy w życiu zabrakło mu słów.
– I nigdy… – przełknęła z trudem ślinę -…nigdy nie twierdziłam, że chciałeś mi się oświadczyć.
– Penelope – wykrztusił wreszcie – przepraszam.
– Nie masz za co przepraszać – odparła.
– Nie – zaprzeczył. – Zraniłem twoje uczucia i…
– Nie wiedziałeś, że mogę to usłyszeć.
– Ale…
– Nie ożenisz się ze mną – powiedziała dziwnie głucho i spokojnie. – I nie ma w tym nic złego. Ja też nie wyjdę za twojego brata Benedicta.
Benedict wyraźnie starał się unikać jej wzroku, ale drgnął na dźwięk swego imienia.
Penelope zacisnęła pięści.
– Chyba to nie rani jego uczuć, gdy mówię, że za niego nie wyjdę. – Zwróciła się do Benedicta, ze wszystkich sił starając się wytrzymać jego spojrzenie. – Czy mam rację, panie Bridgerton?
– Oczywiście – odparł szybko Benedict.
– No to sprawa załatwiona – rzekła z wysiłkiem i zdziwiła się, że choć raz mówi dokładnie to, co trzeba. – Nikogo nie zraniono. A teraz, panowie, jeśli pozwolicie, oddalę się do domu.
Cała trójka rozstąpiła się natychmiast, robiąc jej przejście. Prawdopodobnie udałoby się jej odejść bez przeszkód, gdyby nie Colin.
– Nie masz służącej? – zapytał nagle.
Pokręciła głową.
– Mieszkam tuż za rogiem.
– Wiem, ale…
– Odprowadzę panią – zaoferował się Anthony.
– To doprawdy niepotrzebne, mój panie.
– Proszę mi pozwolić – rzeki tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Skinęła głową i ruszyli w drogę. Po kilku chwilach Anthony odezwał się głosem pełnym szacunku:
– On nie wiedział, że pani go słyszy.
Penelope zacisnęła usta – nawet nie z gniewu, raczej z powodu dziwnego uczucia rezygnacji.
– Wiem – odparła. – Nie jest złym człowiekiem. Podejrzewam, że wasza matka próbuje go skłonić do małżeństwa.
Wicehrabia skinął głową. Lady Bridgerton słynna była ze starań, aby szczęśliwie ożenić każdą ze swych ośmiorga latorośli.
– Lubi mnie – dodała Penelope. – Pańska matka, oczywiście. Obawiam się, że nie umie myśleć inaczej. Ale prawdę mówiąc, to chyba nie ma znaczenia, czy spodoba jej się narzeczona Colina.
– Cóż, nie wyraziłbym się tak – rzeki z zadumą Anthony. Nie zachowywał się teraz jak szacowny wicehrabia, ale raczej jak dobrze wychowany syn. – Nie chciałbym się ożenić z kimś, kogo moja matka nie akceptuje. – Pokręcił głową z podziwem. – To prawdziwy żywioł.
– Pańska matka czy żona?
Zastanowił się przez ułamek sekundy.
– Obie.
Przez chwilę szli w milczeniu. Pierwsza przerwała je Penelope.
– Colin powinien wyjechać.
Anthony spojrzał na nią z uwagą.
– Słucham?
– Wyjechać. Podróżować. Nie jest gotów do małżeństwa, a pańska matka nie zrezygnuje z nalegań. Chce dobrze, ale… – Penelope ze zgrozą zagryzła wargi. Miała nadzieję, że wicehrabia nie odczyta jej słów jako krytyki lady Bridgerton. Sama uważała ją za największą damę w Anglii.
– Moja matka zawsze chce dobrze – odparł Anthony z pobłażliwym uśmiechem. – Ale może ma pani rację. Powinien wyjechać. Colin lubi podróżować. Właśnie wrócił z Walii.
– Doprawdy? – zapytała uprzejmie, jakby nie wiedziała doskonale, że był w Walii.
– Jesteśmy na miejscu – stwierdził wicehrabia, kiwając głową. – To pani dom, prawda?
– Tak. Dziękuję za odprowadzenie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, zapewniam panią.
Penelope spoglądała w ślad za nim, po czym wbiegła do domu i rozpłakała się.
Następnego dnia w "Kronikach Towarzyskich Lady Whistledown" pojawiła się następująca relacja:
Cóż za zamieszanie na schodach rezydencji lady Bridgerton na Bruton Street!
Najpierw Penelope Featheńngton widziana była w towarzystwie nie jednego, nie dwóch, lecz TRZECH braci Bridgerton, co do tej pory było absolutnie nieosiągalnym wyczynem dla tej biednej dziewczyny, znanej głównie z podpierania ścian na balach. Niestety (lecz było to raczej do przewidzenia) kiedy panna Featherington udała się w kierunku domu, wspierała się na ramieniu wicehrabiego, jedynego żonatego spośród trzech braci.
Gdyby wszakże panna Featherington zdołała zaciągnąć do ołtarza któregokolwiek z braci Bridgerton, byłby to koniec znanego nam i przyjaznego świata, a Autorka, która przyznaje szczerze, iż w takim świecie nie umiałaby się odnaleźć, musiałaby natychmiast zrezygnować ze swego stanowiska.
Zdaje się, że nawet lady Whistledown dostrzegła beznadziejność uczuć Penelope.
Mijały lata, a Penelope nawet nie zauważyła, jak przestała być debiutantką i zajęła miejsce w szeregach przyzwoitek, obserwując młodszą siostrę Felicity – zapewne jedyną spośród panien Featherington obdarzoną naturalną urodą i wdziękiem – wkraczającą na londyńskie salony.
Colin polubił podróże i coraz więcej czasu spędzał poza Londynem. Wracał z jednych wojaży i wyruszał na następne. Kiedy jednak przebywał w mieście, zawsze miał taniec i uśmiech dla Penelope, a ona udawała, że między nimi nigdy nic nie zaszło, że nigdy nie przyznał się do niechęci do niej, a jej marzenia nigdy nie legły w gruzach.
W czasie jego nieczęstych przerw w podróżach utrzymywali niezobowiązujące, przyjazne stosunki. Czegóż więcej zresztą mogła oczekiwać dwudziestoośmioletnia prawie stara panna?
Nieodwzajemniona miłość nie jest łatwa, ale przynajmniej Penelope Featherington przyzwyczaiła się do niej.