Upadła na bruk.
Penelope, przynajmniej we własnej opinii, była zręczniejsza, niż większość ludzi podejrzewała. Była świetną tancerką, potrafiła grać na pianinie, pięknie wyginając palce, i zazwyczaj doskonale sobie radziła w zatłoczonym pokoju, nie wpadając na ludzi i sprzęty.
Kiedy jednak Colin złożył jej matrymonialną propozycję, jej stopa – zawieszona w powietrzu nad stopniami powozu – trafiła w pustkę, jej lewe biodro – na krawężnik, a głowa na but Colina.
– Boże, Penelope! – zawołał, przykucając natychmiast obok – Nic ci nie jest?
– Nic a nic. – Jakoś zdołała się podnieść i właśnie rozglądała się za szczeliną w ziemi, która mogłaby się otworzyć i ją pochłonąć.
– Jesteś pewna?
– Tak, całkowicie – odparła, rozcierając policzek, na którym – jak podejrzewała – widniał teraz wyraźny odcisk czubka męskiego buta. – Może tylko odrobinę zaskoczona.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzyła.
– Właśnie dlaczego?
Zamrugała oczami, Raz. Drugi. I znowu.
– Eee… prawdopodobnie ma to coś wspólnego z tym, że wspomniałeś o małżeństwie.
Bridgerton bezceremonialnie postawił ją na nogi, przy okazji omal nie wyrywając jej ramienia ze stawu.
– A co według ciebie miałem powiedzieć?
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Z pewnością nie to! – odparła szczerze.
– Nie jestem skończonym gburem – oświadczył.
Penelope otrzepała pył i żwir z rękawów.
– Nie mówiłam, że jesteś, po prostu…
– Mogę cię zapewnić – dodał z miną śmiertelnie urażonego – że nie zachowuję się tak wobec kobiety z twoim urodzeniem, nie składając jej propozycji małżeństwa.
Penelope otwarła szeroko usta.
– Nic mi nie odpowiesz? – zapytał.
– Wciąż usiłuję zrozumieć, co właściwie chciałeś powiedzieć – przyznała.
Colin wsparł dłonie na biodrach i przyglądał jej się bez cienia zażenowania.
– Musisz przyznać – rzekła, opuszczając głowę, by móc patrzeć przez zasłonę rzęs – że zabrzmiało to tak, jakbyś… eee… jak to ładnie nazwałeś? Już wcześniej składał takie propozycje.
Bridgerton skrzywił się.
– Oczywiście, że nie składałem. A teraz weź mnie pod ramię, zanim zacznie lać.
Penelope spojrzała w czyste błękitne niebo.
– Przy twojej szybkości myślenia możemy tu stać jeszcze tydzień – rzucił niecierpliwie.
– No cóż… – Odchrząknęła. – Z pewnością możesz mi wybaczyć konsternację wywołaną tak ogromną niespodzianką.
– I kto tu teraz krąży wokół tematu? – mruknął.
– Słucham?
Zacisnął dłoń na jej ramieniu.
– Idziemy.
– Colinie! – wrzasnęła prawie, potykając się o własne stopy, kiedy wciągał ją po schodach. – Czy jesteś pewien…?
– Albo teraz, albo nigdy – odparł niemal wesoło. Wydawał się bardzo zadowolony z siebie, co ją nieco dziwiło, gdyż postawiłaby całą swoją fortunę – a jako lady Whistledown zebrała pokaźną sumkę – że jeszcze na chwilę przed zatrzymaniem się powozu nie zamierzał jej prosić o rękę.
Może nawet przed wymówieniem tych słów. Bridgerton spojrzał na nią.
– Czy mam zastukać?
– Nie, ja…
Zastukał jednak, a właściwie zaczął walić pięścią.
– Briarly. – Penelope spróbowała się uśmiechnąć na widok lokaja, który otworzył im drzwi.
– Panienka – mruknął, unosząc brew z zaskoczeniem. – Pan Bridgerton.
– Czy pani Featherington jest w domu? – zapytał Colin oschle.
– Tak, ale…
– Doskonale. – Śmiałym krokiem Colin wszedł do holu, bezceremonialnie ciągnąc za sobą Penelope. – Gdzie jest?
– W salonie, ale powinienem panu wyjaśnić, że…
On był już jednak w połowie holu, a Penelope krok za nim (nie miała wielkiego wyboru, ponieważ wciąż mocno trzymał ją za ramię).
– Panie Bridgerton! – ryknął kamerdyner, z lekka przerażony.
Penelope obejrzała się, ale jej stopy nadal podążały za Colinem. Briarly nigdy nie panikował. W żadnej sprawie. Jeśli uważał, że nie powinni teraz wchodzić do salonu, to miał widocznie powód.
Może nawet…
O, nie!
Wbiła obcasy w podłogę, ślizgając się po drewnianym parkiecie, gdyż jej towarzysz nie ustępował.
– Colinie! – zawołała, krztusząc się przy pierwszej sylabie. – Colinie!
– Co? – syknął, nie zatrzymując się.
– Myślę, że naprawdę… Aaaaj! – Jej ślizgające się obcasy zahaczyły o krawędź chodnika i całym ciałem poleciała do przodu.
Bridgerton chwycił ją zręcznie i pomógł odzyskać równowagę.
– Co się dzieje?
Spojrzała nerwowo na drzwi salonu. Były lekko uchylone, ale może w środku było na tyle głośno, że matka nie słyszała, co się dzieje w holu.
– Penelope – niecierpliwił się Colin.
– Eee… – Wciąż jeszcze był czas na ucieczkę. Rozejrzała się gorączkowo wokół siebie, choć nie wierzyła, że w holu znajdzie jakieś rozwiązanie.
– Penelope. – Colin nerwowo stukał butem o podłogę. – Co się dzieje, u diabła?
Obejrzała się na Briarlyego, który tylko wzruszył ramionami.
– To naprawdę może nie być najlepsza chwila na rozmowę z moją matką.
Bridgerton uniósł brew, naśladując minę kamerdynera sprzed kilku sekund.
– Chyba nie planujesz dać mi kosza, co?
– Nie, naturalnie, że nie – odparła pospiesznie, choć jeszcze nie oswoiła się z myślą, że jej się oświadczył.
– Więc jest to najlepsza chwila z możliwych – odrzekł tonem ucinającym wszelkie protesty.
– Ale to…
– Co?
Wtorek, pomyślała z rozpaczą. A właśnie minęło południe, co oznacza, że…
– Idziemy – rzekł Colin i, zanim zdążyła go powstrzymać, pchnął drzwi.
Colin ruszył do salonu z myślą, że choć dzień nie potoczył się zgodnie z planami, jakie poczynił rankiem, niemniej sprawy przybierały zdecydowanie miły obrót. Poślubienie Penelope wydawało się rozsądnym posunięciem, a jeśli brać pod uwagę niedawne wydarzenia w powozie, zaskakująco kuszącym.
Ledwie jednak przekroczył próg salonu, pomyślał, że trafił właśnie do swego najgorszego koszmaru.
Matka Penelope nie była sama. Wraz z nią w pokoju znajdowali się wszyscy Featheringtonowie, obecni i byli, wraz z małżonkami i kotem.
Było to najbardziej przerażające zbiorowisko ludzi, jakie Colin widział w życiu. Rodzina Penelope była… no cóż, jeśli nie liczyć Felicity (do której zawsze miał nieco podejrzliwy stosunek, w końcu jak można zaufać komuś, kto się przyjaźni z Hyacinth?)… zatem była to rodzina… Nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Z pewnością nie było to nic pochlebnego (choć może udałoby mu się uniknąć naprawdę obraźliwych określeń). Ale czy istniało słowo, którym można by opisać lekką tępotę, nadmierną gadatliwość, wścibstwo, przerażającą nudę i… nie, nie można było o tym zapomnieć, zwłaszcza odkąd rodzinne grono powiększyło się o Roberta Huxleya – niewiarygodną hałaśliwość?
Dlatego Colin po prostu się uśmiechnął. Tym swoim szerokim, przyjacielskim, nieco złośliwym uśmiechem. Zwykle to wystarczało za wszystkie wyjaśnienia. Dzisiaj nie stało się inaczej. Featheringtonowie uśmiechnęli się również i – dzięki Bogu – nic nie powiedzieli.
A przynajmniej nie od razu.
– Colinie – odezwała się pani Featherington z widocznym zaskoczeniem. – Jak miło, że sprowadziłeś Penelope na to rodzinne spotkanie.
– Rodzinne spotkanie? – powtórzył. Spojrzał na Penelope, która stała z boku z nieszczęśliwą miną.
– Co wtorek – odpowiedziała słabiutkim głosem. – Nigdy ci nie mówiłam?
– Nie – odparł, choć wiedział, że to pytanie padło głównie na użytek rodziny. – Nie mówiłaś.
– Bridgerton! – ryknął Robert Huxley, który poślubił najstarszą z sióstr Featherington, Prudence.
– Huxley – uprzejmie przywitał go Colin, cofając się dyskretnie. Lepiej zawczasu zadbać o swoje bębenki, na wypadek gdyby szwagier Penelope zamierzał opuścić swoje stanowisko przy oknie.
Huxley na szczęście nie ruszył się z miejsca, ale za to drugi ze szwagrów Penelope, dobrotliwy, choć z lekka nieobecny duchem Nigel Berbrooke podszedł do gościa i powitał go potężnym klepnięciem w ramię.
– Nie spodziewałem się ciebie – zawołał jowialnie.
– Nie – mruknął Colin. – Też mi się tak zdaje.
– W końcu to tylko rodzina – zauważył Berbrooke. – A ty nie należysz do rodziny. Przynajmniej do mojej.
– Przynajmniej na razie – dopowiedział Colin, zerkając na Penelope, która oblała się ciemnym rumieńcem.
Gdy przeniósł wzrok na panią Featherington, ta wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć z wrażenia. Colin jęknął, pomimo uśmiechu. Nie chciał, aby usłyszała ten komentarz. Poprosiwszy Penelope o rękę, zamierzał zachować ów fakt jakiś czas w tajemnicy. Zależało mu bowiem na zaskoczeniu. Gdyby Portia Featherington od razu poznała jego intencje, próbowałaby zapewne odwrócić kota ogonem (przynajmniej w myślach) i wmawiać wszystkim, że to ona zaaranżowała ten związek
A Colin z jakiegoś powodu uważał to za odrażający pomysł
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zwrócił się do niej.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła szybko. – Jesteśmy zachwyceni, że możemy gościć pana na tym naszym rodzinnym spotkaniu. – Wydawała się jednak mocno speszona, jakby nie wiedziała, czym tłumaczyć jego obecność, a co gorsza, jaki kolejny ruch wykonać. Przygryzła dolną wargę, a potem rzuciła szybkie spojrzenie na najmłodszą córkę.
Bridgerton również spojrzał na Felicity, która z tajemniczym uśmieszkiem przyglądała się właśnie Penelope. Ta z kolei mierzyła wzrokiem matkę, zaciskając usta w pełnym irytacji grymasie.
Colin wodził spojrzeniem od jednej damy do drugiej. Wyraźnie dało się wyczuć, że pod pozornym spokojem spotkania coś się kotłuje, i gdyby nie to, że (A) nie zamierzał wdawać się w konwersację z całą rodziną, nie zaniedbując wszakże (B) złożenia propozycji małżeństwa… zapewne zacząłby się zastanawiać nad przyczyną owych ukradkowych spojrzeń, jakie sobie rzucały panie Featherington.
Portia Featherington zlustrowała Felicity po raz ostatni, wykonała dłonią gest, który – Colin był tego absolutnie pewien – oznaczał "Siedź prosto", po czym znów spojrzała na gościa.
– Nie usiądziesz? – zapytała i zachęcająco poklepała siedzenie sofy obok siebie.
– Oczywiście – wymamrotał, ponieważ teraz już naprawdę nie miał wyjścia. Musiał poprosić o rękę Penelope, a jeśli nawet niekoniecznie chciał to uczynić na oczach wszystkich Featheringtonów w komplecie (jak również dwójki uroczych małżonków), to i tak utknął na dobre, przynajmniej do chwili, aż nadarzy się sposobność, aby wziąć nogi za pas.
Obejrzał się i podał ramię kobiecie, którą zamierzał uczynić swoją żoną.
– Penelope?
– Eee… tak, oczywiście – wymamrotała, kładąc palce w zgięciu jego łokcia.
– Och, tak – odezwała się nagle pani Featherington, jakby całkiem zapomniała o obecności córki. – Przepraszam, Penelope, nie zauważyłam cię. Możesz pójść i poprosić kucharkę, aby przygotowała więcej jedzenia? Przyjechał pan Bridgerton i z pewnością będziemy go potrzebować.
– Oczywiście – odparła Penelope, ale kąciki jej ust zadrżały.
– A nie może zadzwonić po lokaja? – zaproponował Colin.
– Co? – z roztargnieniem zapytała pani domu. – A tak, zapewne może, lecz to zajmie więcej czasu, a Penelope to chyba nie przeszkadza, nieprawdaż?
Jej córka leciutko pokręciła głową.
– Ale mnie to przeszkadza – oświadczył Bridgerton.
Pani Featherington jęknęła z zaskoczenia, po czym stwierdziła:
– Doskonale, Penelope, może zatem usiądziesz tutaj? – Wskazała krzesło stojące z dala od kręgu rozmówców.
Felicity, która zajmowała miejsce naprzeciw matki, teraz zerwała się na równe nogi.
– Penelope, proszę, usiądź tutaj.
– Nie – stanowczo sprzeciwiła się pani Featherington. – Felicity, ty się źle czujesz, musisz siedzieć.
Colin pomyślał, że Felicity wygląda jak okaz zdrowia, ale dziewczyna i tak usłuchała.
– Penelope – od strony okna odezwała się Prudence – muszę z tobą porozmawiać.
Penelope spoglądała bezradnie – to na Colina, to na matkę, to na obie siostry.
Bridgerton szarpnięciem przyciągnął ją do siebie. – Ja też z nią muszę porozmawiać – oznajmił.
– No cóż, niech będzie, chyba zmieścicie się oboje – rzekła zgodnie pani Featherington, przesuwając się na skraj sofy.
Colin znalazł się w potrzasku: nie potrafił zapomnieć dobrych manier, które wpajano mu od dziecka, a równocześnie zwalczyć przemożnej chęci uduszenia swej przyszłej teściowej. Nie miał pojęcia, dlaczego ta kobieta traktuje swą córkę jak ubogą pasierbicę, ale był najwyższy czas położyć temu kres.
– Co cię tu sprowadza? – ryknął Robert Huxley.
Colin położył dłonie na uszach – nie mógł się powstrzymać, po czym odrzekł:
– Zamierzałem…
– O nie. – Zatrzepotała rękami pani Featherington. – Nie będziemy przecież wypytywać naszego drogiego gościa, nieprawdaż?
Colin nie sądził, aby pytanie Huxleya stanowiło wstęp do przesłuchania, ale nie chciał obrazić gospodyni, więc tylko kiwnął głową i rzucił nic nieznaczące "Jasne, tak, oczywiście".
– Co oczywiście? – zapytała Philippa.
Philippa była żoną Nigela Berbrooke'a. Bridgerton zawsze uważał, że są dobraną parą, i chyba się nie mylił.
– Słucham? – zapytał.
– Powiedziałeś "oczywiście" – nalegała Philippa. – Co "oczywiście"?
– Nie wiem – poddał się.
– No tak, rozumiem. Skoro nie wiesz, dlaczego…?
– Philippo – zwróciła się do niej matka – może powinnaś wybrać się do kuchni, skoro Penelope zapomniała zadzwonić?
– O, przepraszam – szybko zawołała Penelope, zrywając się na równe nogi.
– Spokojnie. – Z łagodnym uśmiechem Colin chwycił ją za rękę i jednym szarpnięciem ściągnął z powrotem na sofę. – Twoja mama powiedziała, że Prudence może iść.
– Philippa – poprawiła go Penelope.
– Co z Philippą?
– Powiedziała, że może iść Philippa, nie Prudence.
Colin zaczął się zastanawiać, co się stało z jej mózgiem, bo odnosił wrażenie, że gdzieś go zgubiła w drodze z powozu do salonu.
– A co to ma za znaczenie? – zapytał.
– No nie, nie ma znaczenia, ale…
– Felicity – weszła im w słowo pani Featherington – może opowiesz panu Bridgertonowi o swoich akwarelach?
Colin nigdy w życiu nie słyszał o nudniejszym temacie, może z wyjątkiem akwarel Philippy, ale uprzejmie zwrócił się do najmłodszej Featheringtonówny z zapytaniem:
– I jak się mają twoje akwarele?
Felicity uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i odparła:
– Chyba mają się nieźle, dziękuję.
Jej matka wyglądała, jakby właśnie połknęła żywego węgorza.
– Felicity! – zawołała z oburzeniem.
– Tak? – słodziutko zapytała dziewczyna.
– Nie powiedziałaś, że dostałaś nagrodę. – Spojrzała na Colina. – Akwarele Felicity są unikatowe. – Znów zwróciła się ku córce. – Opowiedz panu Bridgertonowi o nagrodzie.
– O, nie sądzę, aby był tym zainteresowany.
– Oczywiście, że jest – warknęła pani Featherington.
W normalnych warunkach Colin podchwyciłby jej słowa, wołając: "Oczywiście, że tak". Był w końcu bardzo miłym dżentelmenem. Tym samym jednak potwierdziłby słowa jej matki i – być może – zepsuł Felicity dobrą zabawę.
A Felicity wydawała się bawić znakomicie.
– Philippo – zagadnęła siostrę – nie wybierasz się przypadkiem do kuchni?
– O, właśnie. Całkiem o tym zapomniałam. Ciągle o czymś zapominam. Chodź, Nigelu, dotrzymasz mi towarzystwa.
– Jasneee – rozpromienił się Nigel, po czym oboje wybiegli z pokoju, chichocząc jak dzieci.
Colin powtórnie stwierdził, że małżeństwo Featherington-Berbrooke było znakomitym duetem.
– Chyba wyjdę do ogrodu – oznajmiła nagle Prudence i chwyciła męża za ramię. – Penelope, pójdziesz z nami?
Penelope otwarła usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wyglądała jak zakłopotana rybka (zdaniem Colina bardzo ładna rybka, jeśli w ogóle istnieje coś takiego). Ostatecznie zadarła brodę i odrzekła zdecydowanie:
– Nie sądzę.
– Penelope! – wykrzyknęła pani Featherington.
– Chciałam, żebyś mi coś pokazała – wycedziła Prudence.
– Naprawdę uważam, że tu będę bardziej potrzebna – oświadczyła Penelope. – Możemy porozmawiać po południu, jeśli chcesz.
– Chcę teraz.
Penelope spojrzała na siostrę z zaskoczeniem, widocznie nie spodziewając się takiego oporu.
– Przykro mi, Prudence – odrzekła. – Sądzę, że jestem potrzebna tutaj.
– Nonsens – wtrąciła się pani Featherington. – Razem z Felicity dotrzymamy towarzystwa panu Bridgertonowi.
Felicity zerwała się na równe nogi.
– O, nie! – zawołała, niewinnie wytrzeszczając oczy. – Zapomniałam o czymś!
– O czym jeszcze mogłaś zapomnieć? – wycedziła jej matka przez zęby.
– O… moich akwarelach… – Spojrzała na Colina z przekornym uśmieszkiem. – Chciałeś je zobaczyć, nieprawdaż?
– Oczywiście – odparł, stwierdzając nagle, że bardzo lubi młodszą siostrę Penelope. – Chciałbym zobaczyć, jakie są unikatowe.
– Można powiedzieć, że są wyjątkowo, unikatowo zwyczajne – poinformowała go Felicity.
– Penelope – odezwała się pani Featherington, usiłując bezskutecznie ukryć zdenerwowanie – czy byłabyś tak uprzejma i przyniosła akwarele siostry?
– Penelope nie wie, gdzie one są – szybko wtrąciła Felicity.
– Możesz jej chyba powiedzieć?
– Na litość boską! – wybuchnął wreszcie Colin. – Niech Felicity idzie po nie, chcę porozmawiać z panią sam na sam.
Zapanowało milczenie. Po raz pierwszy w historii Colin Bridgerton okazał publicznie irytację. Usłyszał za plecami ciche westchnienie Penelope, ale kiedy na nią spojrzał, zakrywała dłonią lekki uśmieszek.
Poczuł się dziwnie szczęśliwy.
– Porozmawiać sam na sam? – powtórzyła pani Featherington, czując, że serce łomocze jej w piersi. Spojrzała na Prudence i Roberta, którzy stali przy oknie, a teraz pospiesznie opuścili salon, choć nie bez protestów Prudence.
– Penelope – odezwała się pani Featherington – może powinnaś towarzyszyć Felicity?
– Penelope zostanie – warknął Colin.
– Penelope? – powtórzyła ze zdumieniem jej matka.
– Tak – odparł powoli, na wypadek gdyby pani domu nadal nie rozumiała jego słów. – Penelope.
– Ale…
Bridgerton obrzucił ją takim spojrzeniem, że cofnęła się i splotła ręce na kolanach.
– Już mnie nie ma! – zaszczebiotała Felicity i wybiegła z salonu. Zanim jednak zamknęła za sobą drzwi, Colin zauważył, że puściła szelmowskie oko.
Penelope uśmiechnęła się. Jej oczy lśniły miłością do młodszej siostry.
Colin odetchnął. Nie miał pojęcia, jak bardzo denerwowało go poniżenie Penelope. A ona bez wątpienia była tutaj poniżana. Dobry Boże, nie mógł się już doczekać, kiedy wyrwie ją z tego groteskowego zbiorowiska.
Pani Featherington rozciągnęła usta w żałosnej próbie uśmiechu. Spoglądała to na Penelope, to na Colina.
– Chciał pan ze mną rozmawiać? – zapytała wreszcie.
– Tak – potwierdził, pragnąc mieć to już za sobą. – Byłbym zaszczycony, jeśli oddałaby mi pani rękę swojej córki.
Przez moment pani Featherington nie reagowała. A potem jej oczy zrobiły się okrągłe, usta też, a ciało… ciało już od dawna było okrągłe. Zaklaskała w dłonie, nie mogąc wykrztusić nic poza: "Och! Och!" A następnie:
– Felicity! Felicity!
Felicity?
Portia Featherington skoczyła na równe nogi, podbiegła do drzwi i rozdarła się jak prawdziwa handlarka ryb:
– Felicity! Felicity!
– Och, mamo – jęknęła Penelope, przymykając oczy.
– Dlaczego woła pani Felicity? – zapytał Colin, zrywając się z miejsca.
Gospodyni spojrzała na niego pytająco.
– Nie chce pan się żenić z Felicity?
Colin pomyślał, że zaraz zwymiotuje.
– Nie, na litość boską, nie chcę się żenić z Felicity – warknął. – Gdybym chciał się z nią żenić, raczej nie wysyłałbym jej na górę po te cholerne akwarele, czyż nie?
Portia Featherington niepewnie przełknęła ślinę.
– Panie Bridgerton – rzekła wreszcie, załamując ręce – nie rozumiem.
Przyglądał jej się z przerażeniem, które wkrótce zmieniło się w odrazę.
– Penelope – rzekł, chwytając tę za rękę i przyciągając do siebie. – Chcę się ożenić z Penelope.
– Penelope? – powtórzyła jak echo jej matka. – Ale…
– Ale co? – przerwał jej z wyraźną groźbą w głosie.
– Ale… ale…
– W porządku, Colinie – pospiesznie wtrąciła Penelope. – Ja…
– Nie, to nie jest w porządku – wybuchnął. – Nigdy nie sugerowałem, że jestem bodaj w najmniejszym stopniu zainteresowany Felicity.
Felicity, która właśnie stanęła w drzwiach, zakryła usta dłonią i szybko znikła, starannie zamykając za sobą drzwi.
– Tak – uspokajająco wtrąciła Penelope, kątem oka spoglądając na matkę – ale Felicity jest niezamężna, więc…
– Ty też – zauważył.
– Wiem, ale ja jestem stara i…
– A Felicity to dziecko! – prychnął. – Boże, ożenić się z nią to tak, jakbym ożenił się z Hyacinth!
– Ekhm, jeśli nie liczyć kazirodztwa – wtrąciła Penelope.
Colin rzucił jej spojrzenie całkowicie pozbawione humoru.
– Słusznie – powiedziała, głównie po to, żeby wypełnić ciszę, jaka zapadła. – To przecież jakieś okropne nieporozumienie, prawda? – Nikt nie odpowiedział. Penelope spojrzała na Colina błagalnie. – Prawda?
– Z całą pewnością – mruknął.
Spojrzała na matkę.
– Mamo?
– Penelope? – Było oczywiste, że matka nie zwróciła się do niej z pytaniem; raczej wyraziła niedowierzanie, że Colin chce się ożenić właśnie z nią.
To bolało, och, jak strasznie bolało. A myślałby kto, że już się do tego przyzwyczaiła.
– Chcę wyjść za pana Bridgertona – oświadczyła Penelope z całą godnością, na jaką było ją stać. – Poprosił mnie, a ja się zgodziłam.
– Oczywiście, że się zgodziłaś – odparowała matka. – Byłabyś idiotką, gdybyś się nie zgodziła.
– Pani Featherington – wtrącił Bridgerton z napięciem w głosie – wołałbym, aby traktowała pani moją przyszłą żonę z nieco większym szacunkiem.
– Colinie, to nie jest konieczne – rzekła Penelope, kładąc mu dłoń na ramieniu, a jej serce przepełniła radość. Może jej nie kochał, ale z pewnością troszczył się o nią. Żaden mężczyzna nie odnosił się do kobiety tak opiekuńczo, jeśli choć trochę mu na niej nie zależało.
– To jest konieczne – odparł. – Na Boga, Penelope, przyjechałem tu z tobą, dość jasno dałem wszystkim do zrozumienia, że twoja obecność jest mi niezbędna. Praktycznie wypchnąłem twoją siostrę za drzwi. Dlaczego ktoś miałby pomyśleć, że chciałem prosić o rękę Felicity?
Pani Featherington kilkakrotnie otwarła i zamknęła usta, po czym wykrztusiła:
– Kocham Penelope. Oczywiście, że ją kocham, ale…
– Ale zna ją pani? – odparował Colin. – Jest ładna i miła, i ma poczucie humoru. Kto nie chciałby się ożenić z taką kobietą?
Penelope chyba odfrunęłaby, gdyby nie trzymała go mocno za rękę.
– Dzięki – szepnęła, nie dbając o to, czy matka ją słyszy, czy nie. Właściwie nie dbała nawet o to, czy Colin ją usłyszał. Musiała to powiedzieć dla samej siebie.
Była czymś więcej, niż sądziła.
Przed oczami zamajaczyła jej lady Danbury; życzliwy, nieco przebiegły wyraz twarzy starszej damy.
Coś więcej. Może Penelope była czymś więcej, a może Colin był jedyną osobą, która to zrozumiała. Kochała go za to jeszcze bardziej.
Matka odchrząknęła, zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ramiona do Penelope. Objęły się niepewnie, z wahaniem; ostatecznie Portia uścisnęła serdecznie swoją trzecią córkę, a ta nie pozostała jej dłużna.
– Kocham cię, Penelope, naprawdę – rzekła pani Featherington. – Bardzo się cieszę. – Odstąpiła, ocierając łzę z oka. – Bez ciebie będę się oczywiście czuła bardzo samotna. Już się przyzwyczaiłam do myśli, że zestarzejemy się razem, ale tak chyba będzie lepiej dla ciebie, a przecież na tym powinno zależeć matce.
Penelope głośno pociągnęła nosem, na oślep sięgnęła po chusteczkę, którą Colin usłużnie jej podetknął.
– Kiedyś się dowiesz – dodała Portia, klepiąc ją po ramieniu. Przeniosła wzrok na Bridgertona. – Z radością witamy cię w rodzinie.
Skinął głową bez przesadnej uprzejmości, ale Penelope uznała, że i tak bardzo się postarał. Wiedziała przecież, jak wściekły był jeszcze przed chwilą.
Uśmiechnęła się i ścisnęła jego dłoń, czując, że właśnie rozpoczęła przygodę swojego życia.