W towarzystwie zawsze modne było uskarżanie się na "ennui", lecz w tym sezonie wydaje się, iż pojęcie nudy zostało wyniesione do rangi sztuki samej w sobie. Nie ma takiego wydarzenia towarzyskiego, którego ktoś nie określiłby natychmiast "straszliwie monotonnym" łub "beznadziejnie banalnym". Istotnie. Autorka została poinformowana nawet, że Cressida Twombley oznajmiła niedawno, iż umrze z nudów, jeśli zmuszą ją do uczestniczenia w kolejnym fałszywie odśpiewanym amatorskim koncercie.
(I tu Autorka musi się zgodzić z lady Twombley w tym względzie: tegoroczne debiutantki stanowią miły dla oka obrazek, ale żadna z nich nie potrafi przyzwoicie śpiewać).
Wydaje się, że jedynym antidotum na ten atak melancholii może być niedzielne przyjęcie w Bridgerton House. Cała rodzina i jakaś setka najbliższych przyjaciół zbierze się, aby uczcić urodziny wicehrabiny.
Podobno wspominanie wieku damy jest uznawane za gafę, więc Autorka nie wyjawi, które urodziny obchodzi lady Bridgerton.
Ale nie obawiajcie się! Autorka wie!
Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 9 kwietnia 1824
Staropanieństwo to słowo, które wzbudza albo panikę, albo litość, ale Penelope powoli zdawała sobie sprawę z tego, że wolny stan ma również swoje zalety.
Po pierwsze, od starej panny nikt naprawdę nie oczekiwał udziału w tańcach, więc nie musiała nieustannie krążyć wokół sali tanecznej, rzucając spojrzenia to tu, to tam i udając, że właściwie nie chce tańczyć. Teraz mogła spokojnie usiąść z boku wśród innych starych panien i przyzwoitek. Oczywiście, chciała, lubiła i umiała tańczyć – co zdawało się umykać uwadze "towarzystwa", lecz o ileż łatwiej było udawać brak zainteresowania w pewnej odległości od walcujących par.
Po drugie, znacznie zmalała ilość czasu spędzanego na nudnych konwersacjach. Odkąd pani Featherington oficjalnie porzuciła nadzieję, że córka złapie męża, przestała podtykać ją pod nos każdemu trzeciorzędnemu kawalerowi. Portia nigdy nie podejrzewała Penelope o chęć przyciągnięcia uwagi najlepszych albo tych nieco gorszych partii i zapewne miała rację, jednak większość młodzieńców zyskała opinię "trzeciorzędnych" ze względu na osobowość lub zgoła jej brak. A to z kolei w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością Penelope wobec obcych sprawiało, że konwersacja daleka była od błyskotliwej.
Mogła też znowu zacząć jeść. Biorąc pod uwagę ilość i jakość potraw serwowanych na balach w "towarzystwie", zawsze doprowadzało ją do szału przekonanie, że kobieta polująca na męża powinna mieć apetyt jak ptaszek. Teraz wbijała zęby w najpyszniejszego eklera po tej stronie kanału La Manche, z ogromną satysfakcją myśląc o tej najwspanialszej z zalet staropanieństwa.
– Bogowie – jęknęła. Gdyby grzech mógł przybrać materialną postać, z pewnością przybrałby formę ciastka. Najlepiej w czekoladzie.
– Dobre, co?
Panna Featherington zakrztusila się eklerem i odkaszlnęła. Drobniutka fontanna kremu poszybowała w powietrze.
– Colin – jęknęła Penelope, modląc się gorączkowo, aby największa z kropel wyminęła jego ucho.
– Penelope. – Uśmiechnął się ciepło. – Jak miło cię widzieć.
– Ciebie też.
Zakołysal się na piętach – raz, drugi, trzeci -wreszcie rzekł:
– Świetnie wyglądasz.
– Ty również – odparła, zastanawiając się, gdzie i jak odłożyć eklera, żeby nieco ożywić konwersację.
– Ładna sukienka – pochwalił, wskazując gestem jej zieloną, jedwabną kreację.
Uśmiechnęła się smutno.
– Nie jest żółta – wyjaśniła.
– Nie jest – zaśmiał się i lody pękły. Było to dziwne zjawisko, Penelope zawsze sądziła, że w towarzystwie mężczyzny, którego kocha bez wzajemności, nie będzie w stanie wykrztusić ani słowa. W zachowaniu Colina było jednak coś, co ułatwiało rozmowę.
Może właśnie dlatego, że go kochała, czuła się przy nim tak dobrze i swobodnie.
– Eloise mówiła, że świetnie się bawiłeś na Cyprze – zaczęła.
Uśmiechnął się.
– Nie mogłem się oprzeć urokowi kolebki Afrodyty.
Penelope mimowolnie odpowiedziała mu uśmiechem. Jego dobry nastrój był zaraźliwy, choć nie miała najmniejszego zamiaru podejmować dyskusji na temat bogini miłości.
– Czy tam jest tak słonecznie, jak powiadają? – zapytała. – Nie, cofam pytanie. Widzę po twojej twarzy, że tak.
– Rzeczywiście, opaliłem się trochę – odparł z lekkim ukłonem. – Mama omal nie zemdlała, kiedy mnie zobaczyła.
– Zapewne z zachwytu – z emfazą odparła Penelope. – Strasznie za tobą tęskni, kiedy podróżujesz.
Pochylił się nad nią.
– Penelope, daj spokój, choć ty nie zaczynaj, dobrze? Najpierw mama, potem Anthony, Eloise i Daphne… umrę w końcu z poczucia winy.
– A Benedict nie? – nie mogła się powstrzymać od lekkiej drwiny.
Rzucił jej odrobinę zachmurzone spojrzenie.
– Wyjechał z miasta.
– Ach, to wyjaśnia jego milczenie.
Spojrzenie Colina spod przymrużonych powiek doskonale podkreślało wymowę skrzyżowanych ramion.
– Zawsze byłaś impertynencka, wiesz o tym?
– Doskonale się z tym kryję – odparła skromnie.
– Teraz rozumiem, czemu się tak przyjaźnicie z moją siostrą – dodał oschłym tonem.
– Domyślam się, że to miał być komplement?
– Z pewnością narażałbym na szwank swoje zdrowie, gdybym wypowiedział to jako coś innego.
Penelope stała przez chwilę w nadziei, że wymyśli jakąś inteligentną odpowiedź, kiedy usłyszała dziwny odgłos. Spojrzała w dół i z przerażeniem stwierdziła, że z nadgryzionego eklera wydostała się wielka, żółtawa kropla kremu, która wylądowała właśnie na nieskazitelnie czystej drewnianej podłodze. Podniosła wzrok na Colina. Jego nieprzyzwoicie zielone oczy błyszczały śmiechem, choć usta zachowywały poważny wyraz.
– Cóż za wstyd – mruknęła, czując, że nazwanie sprawy po imieniu to jedyne, co może uczynić przed zapadnięciem się pod ziemię.
– Proponuję – podsunął Colin, unosząc brew z absolutną powagą – abyśmy umknęli z miejsca zbrodni.
Penelope spojrzała na puste ciastko, które wciąż trzymała w palcach. Colin odpowiedział jej skinieniem głowy w kierunku najbliższej rośliny w doniczce.
– Nie! – szepnęła, wytrzeszczając oczy.
Pochylił się bliżej.
– To wyzwanie.
Nerwowo spoglądała to na ekler, to na roślinę, po czym znów w twarz Colina.
– Nie mogę – rzekła wreszcie.
– Jest tyle innych brzydkich rzeczy, a to nic szczególnego – zauważył.
Było to wyraźne wyzwanie. Penelope zwykle nie była wrażliwa na takie dziecinne wybiegi, ale półuśmieszkowi Colina trudno się było oprzeć.
– Doskonale – rzekła, prostując ramiona, i rzuciła ciastko do doniczki. Odstąpiła na krok, przyjrzała się swemu dziełu, zerknęła wokół, czy nikt oprócz Colina jej nie obserwuje, po czym pochyliła się i obróciła doniczkę tak, aby liściasta gałąź skryła dowód jej winy.
– Nie przypuszczałem, że się na to zdobędziesz.
– Sam powiedziałeś, że to nic takiego.
– Nie, ale to ulubiona palma mojej matki.
– Colinie! – Penelope okręciła się na pięcie, gotowa zanurzyć dłoń w doniczce, aby wydobyć ciastko. – Jak mogłeś mi… czekaj chwilę! – Wyprostowała się, mrużąc oczy. – To nie jest palma.
– Nie? – Spojrzał na nią jak wcielenie niewinności.
– To miniaturowe drzewko pomarańczowe.
Zamrugał oczami.
– Naprawdę?
Nadąsała się. Miała nadzieję, że jej się udało. Trudno było się dąsać na Colina Bridgertona. Nawet jego własna matka przyznała kiedyś, że nie potrafi go złajać.
Uśmiechał się wtedy ze skruszoną miną, bąkał coś zabawnego i człowiek po prostu nie miał serca dłużej się gniewać. Po prostu nie miał serca.
– Próbujesz wzbudzić we mnie poczucie winy – zauważyła.
– Każdemu może się zdarzyć, że pomyli palmę z drzewkiem pomarańczowym.
Z trudem powstrzymała się przed wzniesieniem oczu ku niebu.
– Oczywiście, jeśli nie liczyć pomarańczy.
Zagryzł dolną wargę z zadumą w oczach.
– Tak, hmm… pomarańcze trochę by ją zdradzały…
– Jesteś strasznie nędznym kłamcą, wiedziałeś o tym?
Wyprostował się, lekko obciągając kamizelkę, i wysunął w przód podbródek.
– Doprawdy, jestem znakomitym kłamcą. Ale jeszcze lepiej umiem przybrać odpowiednio pokorną i uroczą minę, kiedy mnie przyłapią.
Penelope przez chwilę zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć. Z pewnością nie było drugiego człowieka równie uroczo pokornego (czy pokornie uroczego?), jak Colin Bridgerton, stojący teraz z rękami założonymi za plecy, wzrokiem niewinnie omiatającym sufit i ustami stulonymi do równie niewinnego gwizdu.
– Czy kiedykolwiek cię karano, gdy byłeś dzieckiem? – zapytała, nagle zmieniając temat.
Colin natychmiast stanął na baczność.
– Słucham?
– Czy w dzieciństwie kiedykolwiek cię karano? – powtórzyła. – A teraz, bywasz kiedykolwiek karany?
Colin wpatrywał się w nią, zastanawiając się, czy wie, o co właściwie jej chodzi. Prawdopodobnie nie.
– Eee… – mruknął po to tylko, żeby powiedzieć cokolwiek.
Westchnęła nieco protekcjonalnie.
– Tak właśnie myślałam, że nie.
Gdyby był mniej pobłażliwy, gdyby to był ktokolwiek inny niż Penelope Featherington, o której wiedział, że nie ma w sobie ani krzty złośliwości, byłby się obraził. Ale był człowiekiem wyjątkowo łagodnego usposobienia, a to była Penelope Featherington, wierna przyjaciółka jego siostry od Bóg jeden wie ilu lat. Zamiast zatem objąć ją twardym, cynicznym spojrzeniem (musiał przyznać, że ten wyraz twarzy nie wychodził mu najlepiej), uśmiechnął się tylko i mruknął:
– A o co chodzi?
– Nie sądź, że zamierzam krytykować twoich rodziców – odparła z niewinnym, lecz zarazem przebiegłym wyrazem twarzy. – Nigdy nie odważyłabym się sugerować, że jesteś rozpieszczony…
Skinął głową z wdziękiem.
– Chodzi tylko o to… – Pochyliła się ku niemu, jakby chcąc podzielić się sekretem. – Wydaje mi się, że gdybyś chciał, nawet morderstwo uszłoby ci na sucho.
Odkaszlnął, nie, nie po to, żeby odzyskać głos, ani też nie dlatego, żeby źle się poczuł, lecz raczej z wielkiego zaskoczenia. Penelope była dziwną osóbką. Nie, to nie to słowo. Była… zaskakująca. Tak, to właściwe określenie. Niewiele osób znało ją naprawdę. Z pewnością nigdy nie cieszyła się opinią błyskotliwej rozmówczyni. Był pewien, że nawet na najdłuższych przyjęciach rzadko używała słów dłuższych niż jednosylabowe.
Kiedy jednak znajdowała się w towarzystwie kogoś, z kim czuła się dobrze – a Colin zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie jako jedyny może się cieszyć tym przywilejem – ujawniała błyskotliwy dowcip, na jej twarzy pojawiał się przekorny uśmiech i wszelkie inne dowody wielkiej inteligencji.
Nie był zdziwiony, że nigdy nie miała prawdziwych konkurentów. Nie była żadną pięknością, choć po bliższym przyjrzeniu się znalazł ją dzisiaj o wiele ładniejszą, niż podpowiadała mu pamięć. Jej kasztanowe włosy miały rudy odcień, pięknie podkreślony migoczącym blaskiem świec. Miała też piękną cerę – doskonały melanż brzoskwini i śmietanki, który inne damy daremnie próbowały uzyskać za pomocą arszeniku.
Uroda Penelope nie należała do tych, które przyciągają męskie spojrzenia, a nieśmiałe zachowanie nie ujawniało interesującej osobowości. Szkoda, że była tak mało popularna. Mogłaby stać się dla kogoś wspaniałą żoną.
– Twierdzisz zatem – rzekł w zadumie, kierując myśli z powrotem na temat rozmowy – że powinienem rozważyć karierę przestępcy?
– Nic podobnego – odparła z pełnym godności uśmiechem – ale podejrzewam, że wywinąłbyś się z każdej opresji. – I nagle, nieoczekiwanie spoważniała, dodając cicho: – Zazdroszczę ci tego.
Colin sam się zdziwił, kiedy stwierdził, że wyciąga ku niej rękę.
– Penelope Featherington, sądzę, że powinniśmy zatańczyć.
A wtedy Penelope zdumiała go jeszcze bardziej, kiedy roześmiała się i odparła:
– To uroczo z twojej strony, ale już nie musisz mnie zapraszać do tańca.
Poczuł się dziwnie urażony tymi słowami.
– Co, u licha, masz na myśli?
Wzruszyła ramionami.
– Teraz już oficjalnie jestem starą panną. Nie musisz tańczyć ze mną tylko po to, żebym nie czuła się osamotniona.
– Nie dlatego prosiłem cię do tańca – zaprotestował, ale wiedział, że Penelope ma rację. A do tego zdawał sobie sprawę, że w pięciu przypadkach na dziesięć zapomniałby o tym, gdyby matka nie trąciła go – mocno! – w plecy.
Obrzuciła go wzrokiem pełnym politowania, co go zirytowało. Nie przypuszczał, że będzie się nad nim litowała Penelope Featherington.
– Jeśli sądzisz, że pozwolę, abyś teraz wywinęła się od tańca – rzekł, sztywniejąc – to żywisz niepotrzebne złudzenia.
– Nie musisz tańczyć ze mną tylko po to, aby mi udowodnić, że ci to nie sprawia przykrości – odparła.
– Chcę z tobą zatańczyć – rzekł niemal groźnie.
– Doskonale – odparła po dłuższej chwili. – Odmawiając, okazałabym chyba grubiaństwo.
– Grubiaństwem z twojej strony było już zwątpienie w moje intencje – odparł, biorąc ją pod ramię. – Ale chętnie ci wybaczę, jeśli i ty potrafisz wybaczyć sobie.
Potknęła się, co wywołało na jego twarzy lekki uśmiech.
– Sądzę, że dam radę – wykrztusiła.
– Doskonale. – Uśmiechnął się uprzejmie. – Nie chciałbym, żebyś żyła w poczuciu winy.
Muzyka właśnie zaczęła grać. Penelope ujęła jego dłoń i dygnęła. Ruszyli do menueta. Trudno było rozmawiać w trakcie tańca, dzięki czemu Penelope miała kilka chwil, aby odetchnąć i pozbierać myśli.
Może postąpiła z Colinem zbyt ostro. Nie powinna była zganić go za zaproszenie, skoro tańce z nim należały do najmilszych wspomnień. Jakie to miało znaczenie, jeśli nawet tańczył z nią z litości? Byłoby chyba gorzej, gdyby nigdy jej nie zaprosił.
Skrzywiła się. Co gorsza, to by oznaczało, że powinna przeprosić.
– Czy to ciastko było nieświeże? – zapytał Colin, kiedy w kolejnej figurze tańca znaleźli się blisko siebie.
Minęło pełne dziesięć sekund, zanim mogła mu odpowiedzieć:
– Słucham?
– Wyglądasz, jakbyś połknęła coś niesmacznego – zauważył, tym razem na głos. Widocznie stracił cierpliwość i nie miał zamiaru czekać, aż taniec ponownie umożliwi im rozmowę.
Kilkoro tancerzy obejrzało się na nich i dyskretnie rozstąpiło się, jakby Penelope rzeczywiście mogła rozchorować się pośrodku sali balowej.
– Musisz o tym oznajmiać całemu światu? – syknęła.
– Wiesz – odparł w zadumie, składając jej elegancki ukłon. Taniec dobiegał końca, rozbrzmiewały ostatnie takty. – To był najgłośniejszy szept, jaki słyszałem.
Był nieznośny, ale Penelope nie miała zamiaru mu tego mówić, bo zabrzmiałoby to niczym kwestia postaci z bardzo tandetnej i bardzo romantycznej powieści. Właśnie skończyła nowelę, której bohaterka powtarzała to słowo (lub jeden z jego synonimów) co drugą stronicę.
– Dziękuję za taniec – rzekła, kiedy zeszli z parkietu. Omal nie dodała: Możesz już zameldować mamie, że wypełniłeś obowiązek towarzyski, ale natychmiast pożałowała swej porywczości. Colin nie uczynił nic, aby zasłużyć sobie na taki sarkazm. To nie jego wina, że mężczyźni zwykle tańczą z kobietami wyłącznie zmuszeni przez swoje matki. Przynajmniej wypełniał obowiązek z uśmiechem, a to było więcej, niż można powiedzieć o większości męskiej populacji.
Skinął głową uprzejmie i wymamrotał jakieś podziękowanie. Mieli właśnie pójść każde w swoją stronę, kiedy usłyszeli za plecami donośny głos kobiecy:
– Panie Bridgerton!
Zamarli oboje. Poznali ten głos. Wszyscy go znali.
– Ratunku! – jęknął Colin.
Penelope spojrzała przez ramię i spostrzegła sławetną lady Danbury, która przeciskała się przez tłum w ich kierunku. Skrzywiła się, widząc, jak nieodstępna laska damy wbija się w stopę jakiejś nieszczęśnicy.
– Może chodzi jej o innego pana Bridgertona – podsunęła. – W końcu jest was paru, to możliwe…
– Dostaniesz dziesięć funtów, jeśli mnie teraz nie opuścisz – wypalił Colin.
Penelope zachłysnęła się z wrażenia.
– Nie bądź głupi…
– Dwadzieścia.
– Załatwione! – odparła z uśmiechem, nie dlatego, żeby szczególnie potrzebowała pieniędzy, lecz wyciąganie ich od Colina wydało jej się dziwnie przyjemne.
– Lady Danbury! – zawołała, podbiegając do staruszki. – Jak miło panią widzieć!
– Nikomu nie jest miło mnie widzieć – ostro odparła lady. – Może z wyjątkiem mego siostrzeńca, ale i za niego raczej nie ręczę. Ale dzięki za sympatyczne kłamstwo.
Colin się nie odzywał, lecz ona i tak zwróciła się w jego stronę, uderzając go laską po nodze.
– Dobry wybór tancerki – rzekła. – Zawsze lubiłam tę dziewuchę. Więcej rozumu niż cała reszta jej rodziny razem wzięta.
Penelope otwarła usta, żeby bronić przynajmniej młodszej siostry, kiedy lady Danbury wykrzyknęła:
– Ha! – i zaraz dodała: – Widzę, że żadne z was nawet nie próbuje mi zaprzeczyć.
– Zawsze miło panią widzieć, lady Danbury – odezwał się Colin, obdarzając ją uśmiechem, który sprawiłby przyjemność nawet śpiewaczce operowej.
– Spryciarz z niego – zawołała lady Danbury do Penelope. – Będziesz musiała na niego uważać.
– Nieczęsto będę miała ku temu okazję – odparła Penelope. – Zwykle pozostaje za granicą.
– Widzieliście! – zagruchała lady Danbury. – Mówiłam ci, że to mądra dziewczyna.
– I zapewne zauważy pani – rzekł Colin swobodnie – że znowu nie zaprzeczyłem.
Staruszka uśmiechnęła się z aprobatą.
– Rzeczywiście. Na starość zmądrzałeś, panie Bridgerton.
– Kiedy byłem młody, również od czasu do czasu mówiono mi, że jestem dość inteligentny.
– Hmm… Ważnym słowem w tym zdaniu jest "dość", jak sądzę.
Colin spojrzał na Penelope przez zmrużone powieki. Wydawało mu się, że młoda kobieta dławi się ze śmiechu.
– My, kobiety, musimy się sobą opiekować – zauważyła lady Danbury, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Widać, że nikt za nas tego nie zrobi.
Colin uznał, że nadszedł czas rejterady.
– Muszę zobaczyć się z matką – rzekł.
– Nie ma ucieczki – zakrakała lady Danbury. – Nawet nie próbuj. Poza tym doskonale wiem, że nie znajdziesz swojej matki. W tej chwili zajmuje się jakąś niezdarą, która podarła sobie obręb sukni. – Spojrzała na Penelope, która tak dzielnie walczyła z ogarniającym ją atakiem śmiechu, że oczy miała pełne łez. – Ile ci zapłacił, żebyś nie zostawiała go ze mną sam na sam?
Penelope po prostu eksplodowała śmiechem.
– Słucham? – jęknęła po chwili z przerażeniem, zakrywając usta dłonią.
– O, nie, mów śmiało – zawołał Colin. – I tak bardzo mi już pomogłaś.
– Nie musisz mi dawać tych dwudziestu funtów – odparła.
– Nawet nie miałem zamiaru.
– Tylko dwadzieścia funtów? – zapytała lady Danbury. – Proszę, a ja myślałam, że jestem warta co najmniej dwadzieścia pięć.
Colin wzruszył ramionami.
– Jestem trzecim synem. Wiecznie bez pieniędzy.
– Ha! Masz portfel gruby jak co najmniej trzech earlów razem wziętych – odparła lady Danbury. – No dobrze, może nie earlów – dodała po chwili namysłu. – Ale kilku wicehrabiów i większość baronów na pewno.
Colin uśmiechnął się beznamiętnie.
– Czy mówienie o pieniądzach w mieszanym towarzystwie nie jest uważane za niegrzeczność?
Lady Danbury wydała odgłos, który był czymś pośrednim pomiędzy świstem a chichotem – Colin nie był całkiem pewien, co to było – i odparła:
– Mówienie o pieniądzach nigdy nie jest grzeczne, ani w mieszanym, ani w żadnym innym towarzystwie, ale w moim wieku można robić niemal wszystko, co się chce.
– Zastanawiam się – mruknęła Penelope – czego nie można robić w pani wieku.
Lady Danbury zwróciła się w jej stronę.
– Słucham?
– Powiedziała pani, że w jej wieku można robić "niemal" wszystko, co się chce…
Staruszka przez chwilę przyglądała jej się z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęła się lekko. Colin też się uśmiechnął.
– Ona mi się podoba – stwierdziła lady Danbury, wskazując na Penelope, jakby to był posążek na sprzedaż. – Mówiłam ci, że ona mi się podoba?
– Chyba tak – mruknął.
Lady Danbury spojrzała na Penelope i przybrała śmiertelnie poważny wyraz twarzy.
– Myślę, że nie wywinęłabym się z morderstwa, ale to chyba wszystko.
Penelope i Colin jednocześnie parsknęli serdecznym śmiechem.
– Ech? – zawołała starsza dama. – A co w tym takiego wesołego?
– Nic – zachichotała Penelope.
Colin nie był w stanie wykrztusić nawet tyle.
– To nie jest nic – upierała się lady Danbury – Będę tu tak długo stać i męczyć, aż powiecie, o co chodzi. Choćby całą noc. Wierzcie mi na słowo, kiedy wam powiem, że nie będziecie zachwyceni takim obrotem sprawy.
Penelope otarła łzę z oka.
– Właśnie mu mówiłam – wyjaśniła, wskazując głową na Colina – że prawdopodobnie nawet morderstwo uszłoby mu na sucho.
– Naprawdę? – zadumała się lady Danbury, lekko postukując laseczką o podłogę, jakby roztrząsała jakieś ważne zagadnienie. – Wiesz, może nawet masz rację. Londyn chyba nie widział jeszcze drugiego tak czarującego mężczyzny.
Colin uniósł brew.
– Hm, czemu mi się wydaje, że to nie miał być komplement, lady Danbury?
– Oczywiście, że to komplement, ty durniu!
Colin spojrzał na Penelope.
– W przeciwieństwie do tego określenia, które na pewno nie jest komplementem.
Lady Danbury rozpromieniła się.
– Stwierdzam – rzekła (a właściwie istotnie stwierdziła) – że w całym sezonie tak się nie ubawiłam.
– Cieszę się, że mogłem się do tego przyczynić. – Colin skłonił się z uśmiechem.
– Ten rok był szczególnie nudny, nie sądzisz? – zwróciła się lady Danbury do Penelope.
Zapytana skinęła głową,
– Zeszły rok też nie należał do najciekawszych.
– Ale nie był tak tragiczny jak ten – upierała się staruszka.
– Mnie nie pytajcie – zastrzegł się Colin uprzejmie. – Nie było mnie w kraju.
– Hmm… podejrzewam, że zaraz powiesz, iż wszyscy nudziliśmy się tak strasznie z powodu twojej nieobecności.
– Nigdy bym się nie odważył – odparł z rozbrajającym uśmiechem, – Ale doprawdy, jeśli taka myśl przyszła pani do głowy, coś w niej musi być.
– Hmm… Nieważne, i tak się nudzę.
Colin spojrzał na Penelope, która nagle podejrzanie znieruchomiała… jakby pilnując się, by znów nie wybuchnąć śmiechem.
– Haywood! – wykrzyknęła nagle lady Danbury, machając do znajomego dżentelmena w średnim wieku. – Zgodzisz się ze mną?
Na twarzy lorda Haywooda pojawił się wyraz lekkiej paniki, lecz kiedy stało się jasne, że nie zdoła się wywinąć, rzekł:
– Staram się zawsze z panią zgadzać, moja droga.
Lady Danbury odwróciła się do Penelope i upewniła się:
– Czy to wyobraźnia płata mi figle, czy mężczyźni jakby zmądrzeli?
Jedyną odpowiedzią Penelope było niezobowiązujące wzruszenie ramion. Colin uznał, że to naprawdę mądra dziewczyna.
Haywood odchrząknął. Niebieskie oczy w tłustej twarzy mrugały szybko i gniewnie.
– Eee… a właściwie z czym miałem się zgodzić?
– Że ten sezon jest nudny – podsunęła usłużnie Penelope.
– Ach, panna Featherington – zawołał lord Haywood. – Nie zauważyłem pani.
Colin zerknął na Penelope i zauważył, że jej usta zacisnęły się lekko, udając uśmiech.
– Jestem tu przez cały czas – wymamrotała.
– Tak, rzeczywiście – jowialnie odparł Haywood. – I tak, sezon jest straszliwie nudny.
– Czy ktoś powiedział, że sezon jest nudny?
Colin spojrzał w prawo. Do grupki dołączył kolejny gość z dwoma paniami, skwapliwie przytakując przedmówcy.
– Monotonny – powiedziała jedna z nich. – Rozpaczliwie monotonny.
– Nigdy do tej pory nie bywałam na banalnych przyjęciach – oznajmiła jedna z pań z afektowanym westchnieniem.
– Będę musiał poinformować o tym mamę – zauważył cierpko Colin. Był doprawdy dobrotliwego usposobienia, ale istniały pewne obelgi, których nie mógł znieść.
– O nie, nie to spotkanie – pospiesznie dodała dama. – Ten bal doprawdy lśni jak pochodnia wśród mrocznego i posępnego korowodu wydarzeń towarzyskich. Właśnie mówiłam…
– Przestań już – rozkazała jej lady Danbury – zanim odgryziesz sobie język.
Lady czym prędzej zamilkła.
– Dziwne – mruknęła Penelope.
– Och, panna Featherington – odezwała się lady, która wcześniej mówiła o mrocznym i posępnym korowodzie. – Nie zauważyłam pani.
– Co jest takiego dziwnego? – spytał Colin, zanim ktokolwiek jeszcze zdążył powiedzieć Penelope, że jest praktycznie niezauważalna.
Uśmiechnęła się do niego leciutko i z wdzięcznością.
– Dziwne, jak "towarzystwo" świetnie się bawi, opowiadając, jak fatalnie się bawi.
– Słucham? – Haywood wyglądał na zdezorientowanego.
Penelope wzruszyła ramionami.
– Myślę, że bawicie się całkiem dobrze, opowiadając, jak strasznie się nudzicie, to wszystko.
Po jej słowach zapadło milczenie. Lord Haywood w dalszym ciągu wydawał się zdezorientowany, zaś jednej z pań musiało coś wpaść do oka, bo mrugała gorączkowo.
Colin nie mógł powstrzymać uśmiechu. Nie przypuszczał, że stwierdzenie Penelope jest aż tak trudne do zrozumienia.
– Jedyną interesującą rzeczą jest czytanie Whistledown – zauważyła ta dama, która nie mrugała, jakby Penelope w ogóle się nie odezwała.
Dżentelmen obok niej mruknął coś twierdząco.
A wtedy lady Danbury zaczęła się uśmiechać.
Colina ogarnął nagły niepokój. Staruszka miała coś dziwnego w spojrzeniu. Coś przerażającego.
– Mam pomysł – oznajmiła. Ktoś jęknął. Ktoś inny stęknął. – Doskonały pomysł.
– Cóż, wszystkie pani pomysły są takie – mruknął Colin bardzo uprzejmym tonem.
Lady Danbury uciszyła go machnięciem ręki.
– Ile wielkich tajemnic jest w życiu? Tak naprawdę?
Nikt nie odpowiedział, więc Colin rzucił na chybił trafił:
– Czterdzieści dwie?
Nawet nie zaszczyciła go oburzonym spojrzeniem.
– Powiem wam wszystkim, tu i teraz…
Wszyscy pochylili się ku niej. Nawet Colin. Trudno było nie poddać się dramatyzmowi tej chwili.
– Wszystkich was biorę na świadków…
Colinowi wydało się, że słyszy głos Penelope:
– Dobrze, co dalej…
– Tysiąc funtów – powiedziała lady Danbury. Tłum otaczający ich zagęścił się nagle. – Tysiąc funtów – powtórzyła, podnosząc głos. Doprawdy, można by pomyśleć, że urodziła się na scenie. – Tysiąc funtów…
Zdawało się, że cała sala balowa ucichła w pełnym szacunku oczekiwaniu.
– …dla osoby, która zdemaskuje lady Whistledown!