17

Colin Bridgerton znany był z wielu rzeczy. Znany był z urody, co nie było niespodzianką: wszyscy mężczyźni Bridgertonów byli przystojni. Słynny był jego lekko skrzywiony uśmiech, który roztapiał kobiece serca nawet z drugiego końca zatłoczonej sali balowej, a niejedną młodą damę przyprawił o omdlenie, a właściwie o delikatny zawrót głowy i upadek, który spowodował dopiero wyżej wspomniane omdlenie. Znany był ze swego uroku, umiejętności rozluźniania atmosfery uprzejmym uśmiechem i zabawnym komentarzem.

Nie był jednak znany z napadów gniewu. Wielu ludzi nie wiedziało nawet, że jest do gniewu zdolny.

W istocie, z powodu niezwykłego (praktycznie niewyczerpanego) opanowania, nikt się nie zorientował, że właśnie był świadkiem jego napadu gniewu. Może z wyjątkiem przyszłej żony, która mogła obudzić się następnego poranka z potężnym sińcem na ramieniu.

– Colinie! – jęknęła, spoglądając na jego zaciśniętą dłoń.

On jednak nie miał zamiaru puszczać. Wiedział, że sprawia jej ból, wiedział, że to raczej nieładnie z jego strony, ale w tym momencie był tak cholernie wściekły, a miał do wyboru: albo ściskać jej ramię, albo stracić panowanie nad sobą w obliczu pięciuset najmilszych i najbliższych im gości.

Uważał, że podjął słuszną decyzję.

Zabije ją. Skoro tylko znajdzie jakiś sposób, żeby wywlec ją z tej przeklętej sali balowej, zabije ją nieodwołalnie. Uzgodnili przecież, że lady Whistledown to przeszłość, że zapomną o wszystkim. To się nie miało zdarzyć. Sama się prosi o kłopoty!

– Bajeczne! – wykrzyknęła Eloise, chwytając w locie gazetkę. – Absolutnie, zdecydowanie niesamowite. Założę się, że wyszła z ukrycia, aby świętować twoje zaręczyny.

– Czy to nie urocze? – wycedził Colin.

Penelope nie odezwała się, była bardzo, bardzo blada.

– O nieba!

Colin spojrzał na siostrę, która po przeczytaniu artykułu zamarła z szeroko otwartymi ustani.

– Niech pan złapie jedną dla mnie, panie Bridgerton! – rozkazała lady Danbury, uderzając go laską po nodze. – Nie wierzę, że wydała gazetkę w sobotę. To chyba coś mocnego.

Colin pochylił się i podniósł z podłogi dwie kartki, jedną podał lady Danbury, a drugą zatrzymał dla siebie, choć właściwie wiedział, co zawiera.


Najbardziej gardzę mężczyznami, którzy uważają za zabawne pobłażliwe poklepanie damy po dłoni ze słowami "Kobieta ma prawo zmienić zdanie". Ponieważ uważam, że słowa zawsze należy popierać czynami, postaram się, aby moje opinie były szczere, a decyzje trwałe.

Kiedy 19 kwietnia napisałam mój artykuł, byłam szczerze przekonana, Miły Czytelniku, że jest on ostatni. Jednakże pozostające poza moją kontrolą (a mówiąc szczerze, i bez mojej zgody) wydarzenia zmusiły mnie, abym raz jeszcze wzięła pióro do ręki.

Panie i Panowie, Autorka NIE jest lady Cressidą Twombley. Osoba ta jest przebiegłą oszustką i serce by mi pękło, gdyby lata mojej ciężkiej pracy przypisano właśnie jej.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 24 kwietnia 1824.


– To najlepszy dowcip, jaki czytałam – szepnęła Eloise z radością w głosie. – Może jestem bardzo złą osobą, ale nigdy dotąd nie byłam taka szczęśliwa z powodu porażki innej osoby.

– Bzdury! – prychnęła lady Danbury. – Wiem, że nie jestem złą osobą, a cieszę się jak diabli.

Colin milczał. Nie ufał swemu opanowaniu. Nie ufał sobie.

– Gdzie Cressida? – zapytała Eloise, wyciągając szyję. – Nikt jej nie widział? Założę się, że już uciekła! Na pewno jest przerażona. Przynajmniej ja na jej miejscu byłabym przerażona.

– Nigdy nie znajdziesz się na jej miejscu – odparła lady Danbury. – Jesteś zbyt przyzwoitą osobą.

Penelope milczała.

– A jednak – ciągnęła Eloise – człowiek prawie jej żałuje.

– Ale tylko prawie – dodała lady Danbury.

Colin stał nieruchomo, zaciskając zęby tak mocno, jakby je chciał zetrzeć na proszek.

– A ja zatrzymam moje tysiąc funtów! – zachichotała lady Danbury.

– Penelope! – wykrzyknęła Eloise, trącając przyjaciółkę łokciem. – Nic nie mówisz. Czy to nie cudowne?

Panna Featherington skinęła głową.

– Nie do wiary.

Colin mocniej zacisnął dłoń na jej ramieniu.

– Idzie twój brat – szepnęła.

Spojrzał w prawo. Anthony zbliżał się wielkimi krokami, matka i żona deptały mu po piętach.

– No cóż, zaręczyny odchodzą w cień – zauważył Anthony, podchodząc do brata. Skinął głową obecnym damom: – Eloise, Penelope, lady Danbury.

– Teraz chyba nikt nie zechce słuchać toastu Anthony'ego – zauważyła wicehrabina Bridgerton, rozglądając się po sali.

W tłumie gości wrzało. Pojedyncze arkusiki wciąż unosiły się w powietrzu. Ludzie ślizgali się na tych, które już spadły na podłogę. Szum szeptów nie ustawał.

Colin czuł się tak, jakby czaszka miała mu za chwilę pęknąć. Musiał wyjść. Już teraz. A przynajmniej jak najszybciej. Dusił się we własnej skórze. Resztkami sił powstrzymywał się przed wybuchem. Nie potrafił przezwyciężyć tego strasznego, mrocznego uczucia, że został zdradzony przez jedyną osobę, która powinna była stać u jego boku.

Miał świadomość, że to Penelope ma najwięcej do stracenia. Chodziło o nią, nie o niego. Wiedział o tym, lecz to było nieistotne. Byli teraz parą, a ona zaczęła działać bez jego wiedzy. Nie miała prawa stawiać się w tak trudnej sytuacji bez konsultacji z nim. W końcu był jej narzeczonym, za chwilę będzie mężem i jego obowiązkiem będzie bronić jej i strzec nawet wbrew jej woli.

– Colinie? – usłyszał nagle głos matki. – Wszystko w porządku? Wyglądasz dziwnie.

– Wygłoś toast – poprosił Anthony'ego. – Penelope nie czuje się dobrze, muszę ją zabrać do domu.

– Źle się czujesz? – zdziwiła się Eloise. – Co się dzieje? Nic nie mówiłaś?

Penelope podjęła wyzwanie.

– Chyba trochę mnie boli głowa.

– Tak, tak, Anthony – zawołała lady Violet. – Wygłoś toast teraz, żeby Colin i Penelope mogli zatańczyć. Ona naprawdę nie może wyjść wcześniej.

Wicehrabia skinął głową, gestem zapraszając narzeczonych na środek sali. Trębacz mocno zadął w swój instrument, nawołując towarzystwo, aby się uciszyło. Wszyscy usłuchali, prawdopodobnie przypuszczając, że ogłoszenie dotyczyć będzie lady Whistledown.

– Panie i panowie – głośno odezwał się Anthony, biorąc od lokaja wysoki kieliszek z szampanem. – Wiem, że wszystkich was intryguje ponowne pojawienie się lady Whistledown w waszym życiu, ale muszę poprosić, żebyście pamiętali, po co się tu zebraliśmy.

To miała być wspaniała chwila, pomyślał Colin. Noc tryumfu Penelope, podczas której miała zabłysnąć, pokazać światu, jaka jest piękna, miła i inteligentna.

To dzisiaj miał publicznie ogłosić swoje zamiary wobec niej, wszyscy mieli się dowiedzieć, że wybrał właśnie ją, i co równie ważne, że ona wybrała jego.

A teraz chciał tylko wziąć ją za ramiona i tak długo nią potrząsać, aż straci siły. Naraziła wszystko na ogromne ryzyko. Nawet własną przyszłość.

– Jako głowa rodziny Bridgertonów – ciągnął Anthony – z wielką radością przyjmuję do wiadomości, kiedy kolejna osoba z mojego rodzeństwa znajduje sobie narzeczoną. Lub narzeczonego – dodał z uśmiechem, skłaniając głowę w kierunku Daphne i Simona.

Colin spojrzał na Penelope. Stała wyprostowana jak struna w sukni z lodowato błękitnej satyny. Nie uśmiechała się, co obserwującym ją gościom musiało wydać się dziwne. Może pomyślą, że się zdenerwowała. W końcu wpatrywały się w nią setki par oczu. Każdy byłby zdenerwowany.

Jeśli ktoś jednak przyjrzałby się jej z bliska, jak teraz Colin, dojrzałby w jej oczach panikę, zauważyłby falowanie piersi w nierównym, rwącym się oddechu.

Bała się.

Doskonale. Powinna się bać. Powinna bać się tego, co się wydarzy, jeśli jej tajemnica wyjdzie na jaw. I tego, co się stanie, kiedy będą mogli porozmawiać.

– Dlatego też – kończył Anthony – z wielką radością wznoszę kielich za zdrowie mojego brata Colina i jego narzeczoną, Penelope Featherington. Za Colina i Penelope!

Colin spojrzał na swoją rękę i stwierdził, że ktoś włożył mu w nią kieliszek szampana. Już zamierzał zbliżyć go do ust, gdy zrezygnował i podsunął kieliszek Penelope. Tłum zaczął wiwatować, a Colin obserwował, jak jego narzeczona częściowo z własnej woli, a częściowo z przymusu wypija szampana; nie cofnął kieliszka, dopóki nie skończyła. Dopiero wtedy jednak zorientował się, że jego dziecinny pokaz siły pozbawił go drinka, którego bardzo potrzebował. Wyjął zatem z dłoni Penelope jej kieliszek i wypił go jednym haustem.

Wiwaty przybrały na sile.

Bridgerton pochylił się i szepnął narzeczonej do ucha:

– Teraz pójdziemy tańczyć i pozostaniemy na sali tak długo, aż wszyscy inni pójdą w nasze ślady i przestaniemy być w centrum uwagi. Wtedy wymkniemy się na zewnątrz i porozmawiamy.

Ledwo dostrzegalnie skinęła głową.

Wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet, drugim ramieniem obejmując ją w talii. Orkiestra zaczęła grać walca.

– Colinie – szepnęła Penelope – nie chciałam, żeby to się stało.

Zmusił się do uśmiechu. W końcu to jego pierwszy oficjalny taniec z narzeczoną.

– Nie teraz – syknął.

– Ale…

– Za dziesięć minut. Mam ci bardzo wiele do powiedzenia, ale na razie będziemy po prostu tańczyć.

– Chciałam tylko…

Zacisnął dłoń na jej palcach. Penelope zacisnęła wargi i przelotnie spojrzała mu w twarz, po czym odwróciła wzrok.

– Powinnam się uśmiechać – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.

– No to się uśmiechnij.

– Ty też.

– Masz rację – odparł. – Powinienem. – Jednak nie uśmiechnął się.

Tak naprawdę Penelope miała ochotę się rozpłakać, ale zdołała unieść kąciki ust w uśmiechu. Przecież patrzył na nią cały świat – przynajmniej jej cały świat, wiedziała, że każdy jej gest, każdy grymas jest uważnie obserwowany i wnikliwie analizowany.

Wiele lat przeżyła jako osoba niewidzialna i nienawidziła tego uczucia z całego serca. A teraz oddałaby wszystko za jedną krótką chwilę anonimowości.

Nie, nie wszystko. Nie oddałaby Colina. Jeśli bycie z nim oznaczało, że resztę życia spędzi pod baczną obserwacją "towarzystwa", nie będzie się skarżyć. A jeśli znoszenie jego pogardy i gniewu w takich chwilach ma stanowić część ich małżeństwa, niech i tak będzie.

Wiedziała, że Colin wpadnie w furię, kiedy się dowie o wydaniu ostatniej gazetki. Drżącymi rękami odtworzyła tekst, z duszą na ramieniu odbyła podróż do kościoła St Bride’s i z powrotem, a wszystko pod strachem, że zaraz Colin wyskoczy znienacka i odwoła ślub, ponieważ nie zechce ożenić się z lady Whistledown.

Ale i tak postawiła na swoim.

Wiedziała, że jego zdaniem popełnia błąd, ale po prostu nie mogła pozwolić na to, aby Cressida Twombley zgarnęła owoce pracy jej całego życia. Zbyt trudno było jednak przekonać Colina, żeby spojrzał na to z jej punktu widzenia. Trudno byłoby znieść kogokolwiek, kto zacząłby podszywać się pod lady Whistledown, ale lady Twombley była nie do zniesienia. Po pierwsze Penelope zbyt ciężko pracowała, a po drugie zbyt wiele przeżyła z powodu złośliwości Cressidy.

W głębi serca wiedziała też, co nie było bez znaczenia, że kiedy ich zaręczyny zostaną już ogłoszone, Colin jej nie zostawi. Dlatego właśnie poinstruowała wydawcę, aby dostarczył gazetkę w poniedziałek, na bal u Mottramów. Drugim powodem, dla którego nie chciała uczynić tego na własnym balu zaręczynowym, był właśnie negatywny stosunek narzeczonego do tej kwestii.

Przeklęty pan Lacey! Z pewnością zrobił to, aby zwiększyć zainteresowanie i zbyt. Wiedział dość o "towarzystwie" z lektury gazetek, żeby się zorientować, że bal zaręczynowy u Bridgertonów będzie największym wydarzeniem sezonu. Tylko jakie to mogło mieć dla niego znaczenie, skoro zwiększone zainteresowanie "Kronikami" nie wpłynie raczej na strumień dochodu spływający do jego kieszeni. Whistledown naprawdę zakończyła swą działalność i ani panna Featherington, ani pan Lacey nie zarobią już na jej publikacjach ani funta. Chyba że… Penelope zmarszczyła brwi i westchnęła. Pan Lacey widocznie ma nadzieję, że zmieni zdanie.

Ręka narzeczonego zacisnęła się na jej talii. Penelope podniosła wzrok, napotykając spojrzenie Colina, dziwnie zielone w świetle świec. Skinął głową w kierunku innych tancerzy.

– Czas na ucieczkę – rzekł.

Potwierdziła ruchem głowy. Powiadomili już rodzinę o jej złym samopoczuciu, nic więc się nie stanie, jeśli teraz sami wrócą do domu. Surowe zasady towarzyskie często łagodzono dla młodych par, zwłaszcza w tak romantyczny wieczór. Penelope zachichotała nerwowo. Zdaje się, że dla niej ten wieczór okaże się życiową porażką.

Colin spojrzał na nią ostro i pytająco uniósł brew.

– Nic takiego – odparła.

Uścisnął jej dłoń, choć bez szczególnej czułości.

– Chcę wiedzieć – rzekł, a następnie trzymając narzeczoną za rękę, poprowadził ją przez ciżbę, aż znaleźli się przy wyjściu na taras.

– Nie tu – zaprotestowała Penelope, niespokojnie oglądając się na salę balową.

Colin nie zaszczycił jej odpowiedzią, tylko pociągnął w milczeniu w ciemną noc. Skręcili za róg i nagle zostali całkiem sami, nie zatrzymali się jednak. Bridgerton rozejrzał się szybko, aby się upewnić, że naprawdę są sami, po czym pchnął niewielkie, prawie niewidoczne boczne drzwi.

– Co to? – zapytała.

W odpowiedzi narzeczony pchnął ją lekko w plecy i po chwili oboje znaleźli się w ciemnym holu. Penelope nie wiedziała, czy się bać, czy cieszyć. Weszła po schodach, czując na plecach niespokojny oddech Colina.

Minęli kilka pięter i Colin ostrożnie uchylił drzwi. Widocznie hol był pusty, bo Colin pociągnął ją za sobą i oboje pobiegli korytarzem, starając się zachowywać jak najciszej. Penelope rozpoznała teraz prywatne apartamenty Bridgertonów. Zatrzymali się przed pokojem, w którym nigdy nie była.

Pokój Colina. Przez te wszystkie lata, kiedy odwiedzała Eloise, tylko raz końcami palców pogładziła ciężkie drewniane drzwi. Colin od wielu lat już nie mieszkał pod Numerem Piątym, ale matka nalegała, aby ten pokój pozostał do jego dyspozycji. "Nigdy nie wiadomo, kiedy jeszcze się przyda" – mawiała i okazało się, że miała rację, bo po powrocie z Cypru Colin nie miał gdzie mieszkać.

Bridgerton pchnął drzwi i wprowadził narzeczoną do środka. Pokój był ciemny i Penelope potknęła się, ale nie upadła. Colin podtrzymał ją za ramiona, lecz nie puścił, kiedy odzyskała równowagę. Tulił ją do siebie w ciemności. Właściwie nie była to pieszczota, choć ich ciała stykały się ze sobą. Penelope nic nie widziała, czulą tylko jego dotyk i zapach, słyszała oddech, łagodnie muskający jej policzek.

Cóż za udręka!

Cóż za ekstaza!

Jego dłonie powoli ześliznęły się po jej nagich ramionach, drażniąc zmysły słodką torturą, i nagle Colin odsunął się od niej.

Penelope spodziewała się, że będzie na nią krzyczał, beształ, domagał się wyjaśnień. Tymczasem on tylko stał przed nią i czekał, zmuszając ją, by przemówiła pierwsza.

– Możesz… możesz zapalić świecę? – zapytała wreszcie.

– Nie lubisz ciemności? – wycedził.

– Nie teraz. Nie tak.

– Rozumiem – wymruczał. – Mówisz, że lubiłabyś ciemność, ale tak? – Jego palce nagle znalazły się na jej skórze, delikatnie przesuwając się wzdłuż krawędzi gorsetu, i równie niespodzianie znikły.

– Nie rób tak – wyszeptała drżącym głosem.

– Nie dotykać cię? – w jego głosie zabrzmiała drwina i Penelope była szczęśliwa, że nie widzi jego twarzy. – Ale przecież jesteś moja, prawda?

– Jeszcze nie – przypomniała.

– Ależ jesteś. Dopilnowałaś tego. Sprytnie to sobie wymyśliłaś, ogłaszając ostatnie wieści dopiero na naszym balu zaręczynowym. Wiedziałaś, że nie chcę, abyś publikowała ten ostatni artykuł. Zabroniłem ci! Uzgodniliśmy…

– Nic nie uzgadnialiśmy!

Zignorował jej wybuch.

– Czekałaś do…

– Nie uzgadnialiśmy niczego – wykrzyknęła znowu Penelope. Chciała wyjaśnić, że nie złamała słowa. Robiła różne inne rzeczy, ale nie okłamała go. No, może poza ukrywaniem przed nim Whistledown przez prawie dwanaście lat, ale akurat w tym przypadku nie był jedyną ofiarą jej oszustwa. – I tak – przyznała, ponieważ nie chciała właśnie w tej chwili zacząć kłamać – wiedziałam, że mnie nie rzucisz. Ale miałam nadzieję… – Urwała. Głos jej się załamał.

– Miałaś nadzieję, że co…? – zapytał Colin po bardzo długim milczeniu.

– Miałam nadzieję, że mi wybaczysz – wyszeptała. – A przynajmniej, że zrozumiesz. Zawsze myślałam, że jesteś takim człowiekiem…

– Jakim? – zapytał, tym razem po ledwie dostrzegalnej przerwie.

– To właściwie moja wina – odparła zmęczonym i smutnym tonem. – Postawiłam cię na piedestale. Byłeś przez te wszystkie lata taki miły. Chyba sądziłam, że nie potrafisz być inny.

– A co ja, u diabła, takiego zrobiłem, że teraz sądzisz inaczej? – zapytał. – Chroniłem cię, poprosiłem o twoją rękę…

– Ale nie próbowałeś mnie zrozumieć – przerwała mu.

– Bo zachowujesz się jak idiotka! – ryknął.

Po tych słowach nastąpiło milczenie. Z gatunku tych, od których bolą uszy i cierpią dusze.

– Nie wiem, co jeszcze można powiedzieć – rzekła wreszcie Penelope.

Colin odwrócił wzrok. Nie wiedział dlaczego, przecież i tak nie mógł jej widzieć w ciemności. Jednak w jej głosie było coś, co sprawiło, że poczuł się zażenowany. Wydawała się zrezygnowana i zmęczona, a nawet zrozpaczona. Sprawiała, że chciał ją zrozumieć, a przynajmniej spróbować, choć wiedział, że popełniła straszny błąd. Każde delikatne zająknięcie tłumiło jego gniew. Wciąż był wściekły, ale jakoś przestał mieć ochotę to okazywać.

– Dowiedzą się o tobie, zobaczysz – powiedział cichym, opanowanym głosem. – Poniżyłaś Cressidę, a ona nie spocznie, dopóki nie wygrzebie lady Whistledown spod ziemi.

Penelope odeszła na bok – słyszał szelest jej sukni.

– Cressida nie jest dość inteligentna, żeby mnie zdemaskować, poza tym nie zamierzam już nic więcej pisać. Nie będzie więcej szans na potknięcie i odkrycie… – Zapadło krótkie milczenie, po którym dodała: – Możesz mi wierzyć.

– Za późno – odparł.

– Nie jest za późno – zaprotestowała. – Nikt nie wie! Tylko ty, a ty się mnie tak wstydzisz, że ledwo mogę to znieść.

– Na miłość boską, Penelope – warknął. – Nie wstydzę się ciebie.

– Proszę, czy możesz zapalić świecę? – jęknęła.

Colin przeszedł na drugą stroną pokoju i zaczął grzebać w szufladzie w poszukiwaniu świecy i czegoś, by ją zapalić.

– Nie wstydzę się ciebie – powtórzył. – Uważam jednak, że postępujesz niemądrze.

– Może masz rację – odparła. – Ale robię to, co uważam za właściwe.

– Nie myślisz – rzekł lekceważąco, obracając się ku niej. Światło krzesanego ognia wydobyło jego twarz z mroku. – Zapomnij, jeśli chcesz… choć ja tego nie potrafię… co się stanie, jeśli ludzie się dowiedzą, kim jesteś. Zapomnij, że się od ciebie odwrócą, że będą cię obmawiać za plecami.

– Ci ludzie nie są warci, aby się o nich troszczyć – odparła, sztywniejąc.

– Może i nie – odrzekł Colin, krzyżując ramiona i spoglądając na nią twardo. – Ale to będzie bolało. Nie spodoba ci się to, Penelope. Mnie też nie.

Konwulsyjnie przełknęła ślinę. Dobrze. Może wreszcie do niej dotrze.

– Ale zapomnij o tym – rzekł. – Spędziłaś całe dziesięć lat na obrażaniu ludzi. Urażaniu ich.

– Mówiłam również wiele miłych rzeczy – zaprotestowała. Jej oczy błyszczały od łez.

– Oczywiście, że tak, ale to nie są ludzie, o których się musisz martwić. Mówiłem o tych osobach, których obraziłaś, rozgniewanych. – Podszedł i chwycił ją za ramiona. – Penelope – rzekł z naciskiem – będą tacy, którzy zechcą cię skrzywdzić. – Te słowa miały ją przerazić, ale to on poczuł ucisk lęku.

Usiłował sobie wyobrazić życie bez niej. Niemożliwe. Zaledwie parę tygodni temu była… Znieruchomiał, zamyślił się. Kimże była? Przyjaciółką? Znajomą? Kimś, kogo znał, ale nie zauważał? A teraz była jego narzeczoną, wkrótce zostanie żoną. I może… może łączy ich coś jeszcze. Coś głębszego. Cenniejszego.

– Chciałbym tylko wiedzieć – rzekł, umyślnie wracając do poprzedniego tematu, aby jego umysł nie wędrował po niebezpiecznych manowcach – dlaczego nie wykorzystujesz doskonałego alibi, jeśli chcesz pozostawać anonimowa?

– Bo nie o to chodzi! – krzyknęła.

– Chcesz, żeby cię zdemaskowano? – Wytrzeszczył oczy.

– Nie, oczywiście, że nie – odparła. – Ale to moja praca. Dzieło mojego życia. To wszystko, czym się mogę w życiu pochwalić, a skoro ja nie mogę zebrać jego owoców, to niech mnie piorun strzeli, jeśli pozwolę na to komuś innemu.

Bridgerton otwarł usta, aby odpowiedzieć, ale ku swemu zdziwieniu odkrył, że zabrakło mu słów.

Dzieło życia. Penelope miała dzieło swojego życia. A on nie! Nie mogłaby zapewne podpisać swej pracy, ale kiedy była sama w pokoju, mogła oglądać poprzednie wydania, mówiąc do siebie: "Oto moje dzieło". Dla tego warto było żyć.

– Colinie? – wyszeptała, widocznie zdziwiona jego milczeniem.

Była niesamowita. Nie wiedział, dlaczego nie zauważył tego wcześniej, skoro wiedział, że jest inteligentna i miła, pomysłowa i dowcipna. Ale wszystkie te określenia, pomijając całą listę tych, na które do tej pory nie wpadł, nie były w stanie opisać jej we właściwy sposób. Była zdumiewająca.

A on… Dobry Boże, on był o nią zazdrosny!

– Pójdę już – rzekła cicho. Odwróciła się i skierowała w stronę drzwi.

Przez chwilę nie reagował. Jego umysł był jak w hibernacji, pękał od nadmiaru odkryć. Kiedy jednak zobaczył jej rękę na klamce, zrozumiał, że nie może pozwolić jej odejść. Nie dziś. Nigdy.

– Nie – zaprotestował chrapliwie, trzema wielkimi krokami pokonując dzielącą ich odległość. – Nie. Chcę, żebyś została.

Podniosła na niego wzrok. Okrągłe, zdumione oczy.

– Ale powiedziałeś…

Czule ujął jej twarz w dłonie.

– Zapomnij, co powiedziałem.

Wtedy zrozumiał, jak mądra była Daphne. Jego miłość nie była gromem z jasnego nieba. Zaczęła się od uśmiechu, od słowa, żartobliwego spojrzenia. Narastała z każdą wspólnie spędzoną sekundą, aż dotarł do tego miejsca i do tej chwili. Teraz wiedział.

Kochał Penelope.

Wciąż był na nią wściekły o publikację tej ostatniej gazetki, wstydził się swej zazdrości o to, że ona odnalazła cel swojego życia, ale i tak ją kochał.

A jeśli teraz pozwoliłby jej odejść, nie wybaczyłby sobie nigdy.

Może zatem to była definicja miłości. Kiedy kogoś potrzebujesz, kogoś pragniesz, podziwiasz i adorujesz, choć równocześnie jesteś wściekły i masz ochotę tę osobę przywiązać do łóżka tylko po to, żeby nie narobiła więcej kłopotów.

To była ta noc, ta chwila. Przepełniła go miłością, którą musiał wyznać, którą musiał okazać.

– Zostań – wyszeptał i przyciągnął Penelope do siebie, bez przeprosin czy wyjaśnienia. – Zostań – rzekł znowu, prowadząc ją ku łożu. A kiedy nie odpowiedziała, powtórzył po raz trzeci: – Zostań.

Skinęła głową. Wziął ją w ramiona.

To była Penelope i to była miłość.

Загрузка...