12

Dopiero następnego ranka przypomniał sobie, że wciąż jeszcze nie przeprosił Penelope. Właściwie chyba nie było to już potrzebne, bo choć na balu u Macclesfieldów zamienili jedynie parę słów, wydawało się, że zawarli milczący pakt. Colin jednak uznał, że nie poczuje się w pełni swobodnie, jeśli nie wypowie słowa "przepraszam".

Tak właśnie powinien zrobić.

W końcu jest dżentelmenem.

A poza tym miał ochotę zobaczyć ją dzisiaj.

Zaczął dzień pod Numerem Piątym od śniadania w rodzinnym gronie, po rozmowie z Penelope planował z kolei udać się do siebie. Wskoczył zatem do powozu i polecił stangretowi jechać do domu Featheringtonów na Mount Street, choć odległość była tak niewielka, że poczuł się okropnym leniem.

Uśmiechnął się jednak z zadowoleniem i oparł o poduszki powozu, obserwując przesuwające się za oknem wiosenne widoki. Był to jeden z tych wspaniałych dni, kiedy wszystko wydawało się piękne. Słońce świeciło, zjadł doskonałe śniadanie…

Życie rzadko bywa tak zachwycające.

A wkrótce zobaczy się z Penelope.

Nie chciał się zastanawiać nad tym, dlaczego tak pragnął ją ujrzeć; nieżonaci mężczyźni w wieku trzydziestu trzech lat zwykle o tym nie myślą. Cieszył się wiosennym dniem – słońcem, powietrzem, nawet widokiem trzech kamienic na Mount Street, które musiał minąć, żeby dotrzeć do właściwych drzwi. Nie było w nich nic niezwykłego, ale w taki cudowny poranek wydawały się prześliczne, przytulone jedna do drugiej, wysokie i smukłe, dostojne w szacie z szarego kamienia portlandzkiego.

Cudowny dzień, słoneczny i cichy…

Zaledwie jednak Colin uniósł się z siedzenia, jego uwagę zwrócił jakiś ruch po drugiej stronie ulicy.

Penelope.

Znajdowała się na rogu Mount i Penter Street – tym po drugiej stronie, niewidocznym z okien domu Featheringtonów. Wsiadała właśnie do wynajętego fiakra.

Interesujące.

Bridgerton zmarszczył brwi. To nie było interesujące. Co on, u diabła, sobie pomyślał? To wcale nie było interesujące. Byłoby, owszem, gdyby Penelope na przykład była mężczyzną. Albo gdyby był to powóz należący do Featheringtonów, a nie brudna, wynajęta dorożka.

Ale nie, to była Penelope, która z pewnością nie była mężczyzną. Wsiadała do powozu samotnie, prawdopodobnie zamierzając udać się w jakimś całkiem nieodpowiednim kierunku, gdyby bowiem było inaczej, jechałaby rodzinnym powozem. A może nawet zabrałaby jedną ze swoich sióstr. Albo pokojówkę. Ale sama? Nigdy.

To nie było interesujące, tylko głupie.

– Wariatka – mruknął i otworzył drzwiczki powozu, zamierzając dogonić fiakra i wyciągnąć z niego winowajczynię. Ale kiedy już wystawił prawą nogę na zewnątrz, ogarnęło go to samo szaleństwo, które zmuszało go do gnania po świecie.

Ciekawość.

Wymamrotał pod nosem kilka dobrze dobranych do sytuacji przekleństw, wszystkie skierowane przeciwko sobie. Nie mógł się opanować. Ta eskapada nie pasowała do Penelope, musiał się dowiedzieć, dokąd ona się wybiera.

Zamiast zatem siłą przywołać ją do rozsądku, polecił śledzić fiakra. Pojechali na północ, w kierunku ruchliwej Oxford Street, gdzie być może Penelope zamierzała zrobić zakupy. Powody, dla których zrezygnowała z użycia powozu Featheringtonów, mogły być niezliczone. Może był uszkodzony, a może jeden z koni okulał, albo Penelope chciała kupić prezent i zamierzała utrzymać to w tajemnicy.

Nie, nieprawda. Penelope nigdy nie wyjechałaby na zakupy sama. Wzięłaby przynajmniej pokojówkę albo jedną z sióstr, albo, do cholery, jedną z jego sióstr. Samotna wyprawa na Oxford Street to zaproszenie do plotek, po prostu gotowy temat do kolejnego wydania "Kronik".

Mógłby być, poprawił się w myślach. Trudno było się przyzwyczaić do życia bez Whistledown. Nie miał pojęcia, jak bardzo przywykł do obecności gazetki na swym stole przy śniadaniu.

A jeśli chodzi o lady Whistledown, teraz bardziej niż kiedykolwiek był pewien, że był nią nie kto inny, lecz jego siostra Elolse. Wybrał się na śniadanie pod Numer Piąty tylko i wyłącznie po to, aby ją wypytać, ale został poinformowany, że panienka nadal źle się czuje i nie zejdzie do jadalni.

Nie umknęło jednak uwagi Colina, że taca, jaką posłano do pokoju Eloise, była dość ciężka. Cokolwiek zatem gnębiło jego siostrę, w najmniejszy sposób nie wpłynęło to na jej apetyt.

Nie wspominał o swych podejrzeniach przy stole, bowiem nie chciał denerwować matki. Trudno jednak było uwierzyć, że Eloise – której upodobanie do dyskusji o skandalach ustępowało jedynie zamiłowaniu do ich wykrywania – przepuści okazję do oplotkowania wczorajszego występu Cressidy Twombley.

Chyba że to właśnie Eloise była lady Whistledown, w którym to przypadku siedziałaby teraz w swoim pokoju i planowała kolejny krok.

Wszystko pasowało. Colin mógłby się poczuć przygnębiony, gdyby nie był tak zachwycony swoją przenikliwością.

Po kilkuminutowej jeździe wysunął głowę na zewnątrz, aby sprawdzić, czy nie zgubił fiakra Penelope. Był tuż przed nim. A przynajmniej miał nadzieję, że to ten sam. Większość fiakrów wyglądała podobnie. Musiał zatem zawierzyć, że wciąż podąża za właściwym. Przy okazji zorientował się również, że pojechali o wiele dalej w kierunku wschodnim, niż oczekiwał. Właśnie przejeżdżali przez Soho Street, a to znaczyło, że są niedaleko Tottenham Court Road, czyli…

Bogowie, czy to znaczyło, że Penelope wybiera się do niego? Belford Square znajdował się praktycznie tuż za rogiem.

Dreszcz przebiegł mu po plecach, ponieważ nie potrafił sobie wyobrazić, aby coś innego mogła robić w tej części miasta. Kogóż innego taka kobieta jak Penelope mogłaby znać w Bloomsbury? Nie przypuszczał, aby matka pozwoliła jej spotykać się z ludźmi, którzy żyli z pracy własnych rąk, a sąsiedzi Colina, choć zapewne dobrze urodzeni, codziennie dreptali do pracy, leczyć lub sądzić, lub…

Zmarszczył brwi. Mocno. Właśnie minęli Tottenham Court Road. Co, u diabła, mogła robić tak daleko na wschodzie miasta? Podejrzewał, że może jej fiakier nie znał dobrze drogi i miał zamiar dojechać do Belford Square Bloomsbury Street. Było to wprawdzie nieco z drogi, ale…

Colin usłyszał dziwny dźwięk i zdał sobie sprawę, że to jego własne zgrzytające zęby. Minęli Bloomsbury Street i obecnie zdążali w kierunku High Holborn.

Niech to diabli, byli już blisko City! Co, na litość boską, Penelope zamierzała tam robić? To nie miejsce dla kobiety. Do diabła, on sam rzadko się tam zapuszczał. Świat "towarzystwa" znajdował się daleko na zachodzie, w szacownych budynkach St. James i Mayfair. Nie tu, w City, z jego wąskimi, krętymi, średniowiecznymi ulicami i dość niebezpiecznym sąsiedztwem czynszówek East End.

Szczęka Colina opadała stopniowo, w miarę jak posuwali się coraz dalej… i dalej… i dalej… aż stwierdził, że kierują się w stronę Shoe Lane. Wysunął głowę przez okno. Był tu tylko raz w życiu, miał wtedy dziewięć lat. Nauczyciel zabrał jego i Benedicta na poglądową lekcję historii, chciał pokazać im, gdzie miał swój początek wielki pożar Londynu w 1666 roku. Colin pamiętał swe wielkie rozczarowanie, kiedy się dowiedział, że winnym był zwykły piekarz, który niedokładnie zagasił żar w piecu. Taki pożar powinien być spowodowany działaniem podpalacza lub być wynikiem spisku.

Lecz nawet ten pożar był niczym w porównaniu z wulkanem uczuć gorejącym w jego piersi. Lepiej, aby Penelope rzeczywiście miała cholernie dobry powód do takiej samotnej wycieczki. Nie powinna się wybierać nigdzie bez towarzystwa, a zwłaszcza do City.

Wreszcie, kiedy był już przekonany, że Penelope wybiera się na wybrzeże Dover, oba powozy przecięły Fleet Street i zatrzymały się. Colin znieruchomiał, czekając, co zrobi Penelope, choć marzył o tym, żeby wyskoczyć z powozu i zaczepić ją na chodniku.

Może to była intuicja, może szaleństwo, ale wiedział, że jeśli ją teraz zaczepi, nigdy się nie dowie, co naprawdę robiła na Fleet Street.

Odczekał, aż się oddali na bezpieczną odległość, i niepostrzeżenie wysunął się z powozu. Podążył za Penelope na południe, w kierunku jakiegoś kościoła, podejrzanie przypominającego tort weselny.

– Na litość boską, Penelope – jęknął pod nosem, kompletnie nieświadom bluźnierstwa – nie czas teraz zwracać się ku religii.

Weszła do kościoła. Colin pobiegł za nią, zwolnił dopiero przy wejściu. Nie chciał zaskoczyć jej zbyt wcześnie. Musiał najpierw odkryć, co ona tu robi. Pomimo wcześniejszych swych słów nie przypuszczał, aby pobożność Penelope skłaniała ją do wizyty w kościele w środku tygodnia.

Po cichu wśliznął się do kościoła, stąpając najciszej jak umiał. Penełope szła powoli środkową nawą, lewą ręką dotykając po kolei każdej stalli, jakby…

Liczyła?

Zmarszczył brwi, kiedy zatrzymała się przy jednej z nich i weszła do środka. Usiadła i przez chwilę pozostawała w całkowitym bezruchu, po czym sięgnęła do torebki i wyjęła kopertę. Poruszyła leciutko głową w prawo i lewo. CoHn mógł sobie doskonale wyobrazić, że rozgląda się, czy nikt jej nie widzi. Nie mogła go dostrzec, gdyż był pogrążony w cieniu, niemal zlewał się ze ścianą. A ponieważ i ona nie chciała zachowywać się podejrzanie, nie oglądała się tak daleko.

W kieszonkach na oparciach stalli znajdowały się biblie i modlitewniki. Colin obserwował, jak Penełope dyskretnie wsuwa kopertę za jeden z nich. Uczyniwszy to, wstała i ponownie skierowała się do środkowej nawy.

Dopiero wtedy odważył się poruszyć. Wysunął się z mroku i podszedł do niej, z ponurą satysfakcją obserwując wyraz przerażenia na jej twarzy.

– Col… Col… – jęknęła.

– Może być Colin – rzekł przeciągle, chwytając ją za ramię nad łokciem. Trzymał ją lekko, ale na tyle pewnie, że nawet nie mogła marzyć o ucieczce.

Okazała się rozsądna, bo nawet nie próbowała.

Usiłowała za to odgrywać niewiniątko.

– Colinie! – wykrztusiła wreszcie. – Co za… co za…

– Niespodzianka?

Przełknęła ślinę. – Tak.

– Z całą pewnością.

Jej oczy uciekały to ku sklepieniu, to ku posadzce, wszędzie, byle tylko ominąć stalle, w której ukryła kopertę.

– Nigdy… nigdy cię tu nie widziałam.

– Bo tu nie bywam.

Jej usta poruszyły się kilkakrotnie, zanim wypowiedziała następne słowa.

– Właściwie powinieneś tu bywać, w sumie… ponieważ… właściwie… eeee… znasz historię St Bride's?

– Tu właśnie jesteśmy? – zapytał, unosząc brew.

Penelope usiłowała się uśmiechnąć, ale rezultat – otwarte usta – bardziej przypominał zdumienie dziecka. W zwykłych warunkach pewnie by go to rozbawiło, ale wciąż jeszcze był na nią wściekły za samotną wyprawę, bez troski o własne bezpieczeństwo.

Przede wszystkim jednak był wściekły, że Penełope ma swoją tajemnicę.

Nie chodziło mu o to, że jej dotrzymuje. Tajemnic należało dotrzymywać, nie mógł jej za to winić, lecz irracjonalnie nieznośna była sama myśl, że w ogóle je posiadała. Była Penelope. Powinna stanowić otwartą księgę. Zawsze ją dobrze znał.

A teraz okazuje się, że wcale nie.

– Tak – odpowiedziała. – To jeden z kościołów Wrena, wiesz, z tych, które wybudował po wielkim pożarze. Jest ich pełno w City, lecz ten lubię najbardziej. Podoba mi się iglica. Nie sądzisz, że wygląda jak tort weselny?

Gadała od rzeczy. Kiedy ktoś tak paple, to z reguły nie jest dobry znak. Zazwyczaj jest to sygnał, że coś ukrywa. Widać było, że Penelope usilnie stara się zalać go potokiem słów, co wskazywało, że jej tajemnica musi być naprawdę ważna.

Colin przyglądał jej się przez bardzo długą chwilę, milcząc kolejne sekundy tylko po to, aby ją torturować.

– Dlatego uważasz, że powinienem tu bywać?

Spojrzała zdumiona.

– Chodzi o tort weselny – podpowiedział.

– Och! – pisnęła, zalewając się ciemnym rumieńcem. – Nie! Nie o to chodziło! Tyle tylko… chciałam powiedzieć, że to kościół dla pisarzy. I wydawców… tak sądzę. To znaczy tak sądzę, że dla wydawców.

Miotała się i była tego doskonale świadoma. Widział to w jej oczach, w jej twarzy, w sposobie, w jaki wykręcała palce. Brnęła jednak dalej, próbowała stworzyć jakąś iluzję, niezrażona jego ironicznym spojrzeniem.

– Ale co do pisarzy jestem pewna – a potem z uśmiechem, który natychmiast zepsuła nerwowym przełknięciem śliny, dodała: – A ty jesteś pisarzem!

– Więc twierdzisz, że to mój kościół?

– Eee. – Uciekła wzrokiem w lewo. – Tak.

– Doskonale.

Kolejny raz przełknęła ślinę.

– Naprawdę?

– O, tak – odrzekł spokojnie i niedbale, aby ją tym mocniej przerazić.

Znów zerknęła w lewo, ku stalli, gdzie zostawiła korespondencję. Do tej pory doskonale sobie radziła, omijając miejsce ukrycia pogrążającego ją dowodu. Colin był z niej prawie dumny.

– Mój kościół – powtórzył. – Co za urocza myśl.

Jej oczy zrobiły się nagle okrągłe z przerażenia.

– Chyba nie do końca wiem, o co ci chodzi.

Bridgerton postukał się palcem w podbródek, po czym uniósł dłoń w zadumie.

– Chyba zaczynam mieć ochotę na modlitwę.

– Na modlitwę? – powtórzyła jak echo. – Ty?

– O, tak.

– Eee… no tak, ja…

– Słucham? – zapytał, czerpiąc z tej sytuacji niezdrową satysfakcję. Nigdy do tej pory nie był gniewnym, ponurym typem. Chyba nie wiedział, co traci. Widok jej przerażonej twarzy sprawiał mu dziwną przyjemność.

– Penelope, czy masz mi coś do powiedzenia?

Z wysiłkiem przełknęła ślinę.

– Nie, nic.

– Dobrze. – Uśmiechnął się radośnie. – A zatem mogę poprosić o kilka chwili tylko dla siebie.

– Słucham?

Ruszył w prawo.

– Jestem w kościele. Chcę się pomodlić.

Zrobiła krok w tę samą stronę.

– Słucham?

Leciutko przechylił głowę.

– Powiedziałem, że chcę się pomodlić. To chyba nie jest zbyt trudne do zrozumienia.

Widział, jak Penelope walczy ze sobą, żeby nie dać się złapać w sidła. Próbowała się uśmiechnąć, ale mięśnie policzków miała napięte, a zęby tak zaciśnięte, że omal ich nie pokruszyła.

– Nie sądziłam, że jesteś aż tak religijny – mruknęła.

– Nie jestem – odparł. A nie doczekawszy się jej reakcji, dodał: – Chcę się modlić za ciebie.

– Za mnie? – zapytała niepewnie.

– Dlatego, że kiedy skończę – dłużej nie zdołał powstrzymać się przed podniesieniem głosu – tylko modlitwa może cię uratować! – Bez słowa wyminął ją i ruszył ku stalli, gdzie ukryła kopertę.

– Colinie! – krzyknęła, biegnąc za nim. – Nie!

Wyrwał kopertę zza modlitewnika, ale nie spojrzał na nią.

– Chcesz mi powiedzieć, co to jest? – zapytał. – Zanim sam zajrzę; czy chcesz mi powiedzieć?

– Nie – odparła załamującym się głosem.

Serce omal mu nie pękło na widok jej spojrzenia.

– Proszę – błagała go. – Proszę, oddaj mi ją.

A kiedy nie spełnił jej prośby, tylko nadal przeszywał ją twardym, gniewnym spojrzeniem, szepnęła:

– To moje… to moja tajemnica.

– Tajemnica warta twojego zdrowia? – zapytał, podnosząc głos. – Warta twojego życia?

– O czym ty mówisz?

– Zdajesz sobie w ogóle sprawę, na jakie niebezpieczeństwa narażona jest w City samotna kobieta? Gdziekolwiek zresztą?

– Colinie, proszę – szepnęła i sięgnęła po kopertę, która wciąż pozostawała poza jej zasięgiem.

Nagle stracił kontrolę nad sobą. Przecież to nie on. Ta szalona furia, ten gniew… nie mogą należeć do niego.

A jednak.

Najbardziej niepokojące było to… że Penelope była temu winna. Cóż ona takiego zrobiła? Samotnie podróżowała po Londynie? Oczywiście, jej brak troski o własne bezpieczeństwo nieco go irytował, ale wszystko to bladło w porównaniu ze złością, jaką czuł do niej za posiadanie tajemnic.

Jego gniew był całkowicie bez przyczyny. Nie miał prawa oczekiwać, że Penelope będzie dzieliła z nim swoje sekrety.

Nie mieli wobec siebie żadnych zobowiązań, nie łączyło ich nic poza sympatyczną przyjaźnią i pojedynczym, aczkolwiek niepokojąco poruszającym pocałunkiem. Z pewnością nie pokazałby jej swoich dzienników, gdyby sama ich nie odkryła.

– Colinie – szepnęła. – Proszę… nie.

Widziała jego tajne zapiski. Dlaczego on nie mógł zobaczyć jej tajemnic? Czy miała kochanka? Czy te wszystkie bzdury, że nigdy nie była całowana, były w istocie właśnie tym – tylko bzdurami?

Dobry Boże, czy to uczucie trawiące jego wnętrzności to… zazdrość?

– Colinie – wyszeptała, dławiąc się szlochem. Położyła dłoń na jego ręce, usiłując nie dopuścić, aby otwarł kopertę. Nie siłą, gdyż nie mogłaby mu dorównać, lecz samym dotykiem.

Ale nie było sposobu… nie było sposobu, aby zdołał się powstrzymać. Wolałby umrzeć, niż oddać tę kopertę przed otwarciem.

Rozerwał papier.

Penelope wydała zdławiony okrzyk i wybiegła z kościoła.

Colin przeczytał zawartość koperty.

I opadł na stalle, blady jak śmierć, bez tchu.

– O mój Boże! – wyszeptał. – Mój Boże!

Zanim Penelope dotarła do zewnętrznych stopni kościoła St Bride's, była już bliska histerii. Tak bliska, jak nigdy dotąd. Oddychała krótko, spazmatycznie, z oczu ciekły jej łzy, a serce…

Jej serce tłukło się tak, jakby chciało wyrwać się z jej piersi, o ile coś takiego w ogóle jest możliwe.

Jak on mógł to zrobić? Śledził ją. Śledził! Dlaczego miałby ją śledzić? Co mógł na tym zyskać? Dlaczego…

Rozejrzała się nagle.

– O cholera! – zaklęła, nie dbając o to, czy ktoś ją słyszy. Fiakier odjechał. Kazała woźnicy czekać, twierdziła, że to potrwa tylko kilka minut, ale i tak odjechał…

Jeszcze jedno, o co mogła obwiniać Colina. Gdyby nie zatrzymał jej w kościele, fiakier by nie odjechał, a ona nie utknęłaby teraz na stopniach St Bride's, pośrodku londyńskiego City, tak daleko od jej domu w Mayfair. Ludzie patrzyli na nią ciekawie i czuła, że za chwilę ktoś ją zaczepi, bo kto widział damę z towarzystwa samą w City, a co dopiero taką, która bliska była ataku nerwowego?

Dlaczego, dlaczego była tak głupia? Czemu sądziła, że to doskonały człowiek? Pół życia spędziła na marzeniach o kimś, kto nie istniał. Colin, jakiego znała… nie, jakiego sądziła, że zna, nie istniał. A ten mężczyzna, kimkolwiek był… nie była nawet pewna, czy go lubi. Człowiek, którego kochała tak wiernie przez te wszystkie lata, nigdy by się tak nie zachował. Nie śledziłby jej… no dobrze, może by i śledził, ale tylko po to, żeby upewnić się co do jej bezpieczeństwa. Nigdy nie byłby tak okrutny, nie odważyłby się otworzyć jej prywatnej korespondencji.

Fakt, przeczytała dwie strony jego dziennika, ale czy one były w zapieczętowanej kopercie?

Opadła na stopnie, przez suknię czując chłód kamienia. Teraz mogła jedynie siedzieć i czekać na Bridgertona. Byłaby głupia, gdyby próbowała pieszo dostać się do domu. Podejrzewała, że zdołałaby zatrzymać jakiegoś fiakra na Fleet Street, ale wszystkie mogą być zajęte, a poza tym, jaki teraz był sens uciekać przed Colinem? Wiedział przecież, gdzie mieszka, zatem jeśli nie ucieknie na Orkady, nie zdoła uniknąć konfrontacji.

Westchnęła. Colin był tak wytrawnym podróżnikiem, że odnalazłby ją nawet na Orkadach. A ona wcale nie chciała się tam wybierać.

Przełknęła łzy. Teraz nawet myślała bez sensu. Czemu się tak przyczepiła do tych Orkadów?

Nagle usłyszała za sobą zimny, wręcz ścinający krew w żyłach głos Bridgertona:

– Wstań.

Posłuchała, nie dlatego, że jej rozkazał (a przynajmniej tak sobie powtarzała), i nie dlatego, że się go bała, lecz dlatego, że nie mogła przecież siedzieć na stopniach St Bride's w nieskończoność. Nawet jeśli chciała ukryć się przed oczami Colina na następne pół roku, w tej chwili byt on jej jedy¬ną szansą na bezpieczne dotarcie do domu. Ruchem głowy wskazał jej ulicę.

– Do powozu.

Posłusznie wsiadła, słysząc jeszcze tylko, jak Colin podaje stangretowi jej adres i nakazuje "jedź dłuższą drogą".

O Boże!

Jechali już dobre pół minuty, gdy Colin podał jej pojedynczą kartkę papieru, która pochodziła z koperty pozostawionej w kościele.

– To chyba twoje – rzekł.

Przełknęła ślinę i spojrzała, choć nie musiała. Znała te słowa na pamięć. Pisała je zeszłej nocy tyle razy, że nie przypuszczała, aby kiedykolwiek opuściły jej pamięć.


Najbardziej gardzę mężczyznami, którzy uważają za zabawne pobłażliwe poklepanie damy po dłoni ze słowami "Kobieta ma prawo zmienić zdanie". Ponieważ uważam, że słowa zawsze należy popierać czynami, postaram się, aby moje opinie były szczere, a decyzje trwałe.

Kiedy 19 kwietnia napisałam mój artykuł, byłam szczerze przekonana, Miły Czytelniku, że jest on ostatni. Jednakże pozostające poza moją kontrolą (a mówiąc szczerze, i bez mojej zgody) wydarzenia zmusiły mnie, abym raz jeszcze wzięła pióro do ręki.

Panie i Panowie, Autorka NIE jest lady Cressidą Twombley. Osoba ta jest przebiegłą oszustką i serce by mi pękło, gdyby lata mojej ciężkiej pracy przypisano właśnie jej.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 21 kwietnia 1824.


Penelope bardzo starannie składała papier, wykorzystując czas na to, aby się opanować i zastanowić, co właściwie powinna powiedzieć. Wreszcie uśmiechnęła się nieśmiało i nie całkiem patrząc Bridgertonowi w oczy, wyszeptała:

– Domyśliłeś się?

Nie odpowiedział, więc podniosła na niego wzrok. Natychmiast tego pożałowała. Colin był całkiem do siebie niepodobny. Szczery uśmiech, jaki zwykle gościł na jego ustach, dobry humor zawsze przyczajony w głębi oczu – wszystko znikło, a w miejsce tego pojawiły się wyostrzone, zacięte rysy i spojrzenie zimne niczym lód.

Człowiek, którego znała, którego kochała przez tyle lat… nie była już pewna, czy to on.

– Rozumiem, że nie – wyszeptała drżącym głosem.

– Wiesz, co teraz próbuję zrobić? – zapytał donośnym i zaskakująco ostrym głosem, przekrzykując rytmiczny stuk końskich kopyt.

Już miała powiedzieć "nie", ale jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, aby się zorientowała, że nie oczekuje jej odpowiedzi, i czym prędzej zacisnęła usta.

– Próbuję rozstrzygnąć, dlaczego właściwie jestem na ciebie wściekły – rzekł. – Jest tyle spraw… niewiarygodnie wiele… że trudno mi zdecydować.

Penelope miała już na końcu języka pierwszą propozycję – swoje oszustwo – ale po namyśle uznała, że to doskonała okazja, aby skorzystać z własnej rady i milczeć.

– Po pierwsze – zaczął przerażająco obojętnym tonem, zdradzającym, jak trudno mu opanować gniew (sam ten fakt był dla niej ogromnie niepokojący, bo nie miała pojęcia, że Colin zdolny jest do gniewu) – nie mogę uwierzyć, że mogłaś być tak głupia, aby udać się do City sama, wynajętym fiakrem!

– Nie mogłam przecież jechać swoim powozem – odparowała Penelope, zanim przypomniała sobie, że miała milczeć.

Bridgerton odrobinę odwrócił głowę. Nie miała pojęcia, co to oznacza, ale czuła, że raczej nic dobrego, zwłaszcza że ten gest zdawał się wymuszony.

– Słucham? – zapytał jedwabiście-stalowym tonem.

Teraz już musiała odpowiedzieć, nieprawdaż?

– Cóż, to nic takiego – odrzekła, łudząc się, że wymijający wstęp odwróci jego uwagę od dalszej części zdania. – Po prostu nie wolno mi wychodzić samej.

– Wiem o tym – wycedził – i są po temu cholernie dobre powody.

– Więc jeśli chcę wyjść sama – ciągnęła, udając, że niczego nie słyszała – nie mogę skorzystać z naszego powozu. Żaden z naszych stangretów nie zgodziłby się jechać ze mną.

– Widać, że to ludzie o ogromnej mądrości i zdrowym rozsądku – rzucił zjadliwym tonem.

Nie zareagowała.

– Wiesz, co ci się mogło przytrafić? – Colin czuł, że jego maska obojętności zaczyna pękać.

– Właściwie nic wielkiego – odparła, przełykając nerwowo ślinę. – Bywałam tu już i…

– Co? – Chwycił ją za ramię i ścisnął boleśnie. – Co powiedziałaś?

Nie odważyła się powtórzyć, przeczuwając, że może to grozić śmiercią lub kalectwem. Spojrzała na Colina w nadziei, że zdoła przebić się przez otchłań gniewu w jego oczach i odnaleźć za nią człowieka, którego tak dobrze znała i kochała.

– Tylko wtedy, kiedy muszę zostawić pilną wiadomość mojemu wydawcy – wyjaśniła. – Wysyłam zakodowaną wiadomość, a on wie, że musi odebrać pocztę.

– A przy okazji – spytał Colin szorstko – co to takiego jest?

Penelope spojrzała na niego zmieszana.

– Myślałam, że to oczywiste, jestem…

– Tak, wiem, że jesteś cholerną lady Whistledown i pewnie całymi tygodniami śmiałaś się w kułak, kiedy się upierałem, że to Eloise. – Skrzywił się boleśnie, aż serce jej się ścisnęło.

– Nie! – wykrzyknęła. – Nigdy bym się z ciebie nie śmiała.

Po jego oczach poznała jednak, że jej nie wierzy. Było w nich upokorzenie, coś, czego wcześniej nigdy tam nie widziała i nie spodziewała się ujrzeć. Był Bridgertonem, Był popularny, pewny siebie, opanowany. Nic go nie mogło dotknąć. Nikt nie mógł go poniżyć. Widocznie ona stanowiła wyjątek.

– Nie mogłam ci powiedzieć – szepnęła, desperacko usiłując sprawić, by ten okropny wyraz jego oczu znikł – przecież chyba wiesz, że nie mogłam…

Colin milczał przez boleśnie długą chwilę, a potem podniósł zdradziecki kawałek papieru i potrząsnął nim. Tak, jakby nigdy nie usprawiedliwiała się przed nim, jakby nie próbowała się tłumaczyć.

– Przecież to głupota – rzekł. – Postradałaś zmysły?

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– Miałaś doskonałe wyjście, czekające tylko, aby z niego skorzystać. Cressida Twombley wzięłaby na siebie całą winę. – Nieoczekiwanie położył Penelope dłonie na ramionach i ścisnął tak mocno, że ledwie mogła oddychać. – Czemu nie pozwoliłaś temu umrzeć własną śmiercią? – zapytał niecierpliwie. Oczy błyszczały mu groźnie.

Po raz pierwszy widziała go tak poruszonego i zrobiło jej się przykro, że przyczyną był gniew. I wstyd.

– Nie mogłam na to pozwolić – szepnęła. – Nie mogłam pozwolić, aby ona stała się mną.

Загрузка...