W trzy godziny później Penelope nadal siedziała na sofie w salonie, wpatrzona w przestrzeń. Przez cały ten czas zastanawiała się, jak rozwiązać swoje problemy.
Poprawka – swój jeden, jedyny problem. Miała tylko jeden problem, ale takich rozmiarów, że starczył za tysiąc.
Nie była osobą agresywną, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz myślała o przemocy, lecz w tej chwili z przyjemnością skręciłaby kark Cressidzie Twombley.
Z posępnym fatalizmem wpatrywała się drzwi, oczekując powrotu męża, wiedząc, że każda sekunda przybliża ją do chwili, kiedy będzie musiała mu wszystko wyznać.
Colin nie powie: "A nie mówiłem?" Nigdy tego nie powie. Ale będzie tak myślał.
Nawet nie przyszło jej do głowy, choćby przez chwilę, że mogłaby to przed nim zataić. Groźby Cressidy nie były z rodzaju tych, które można ukryć przed mężem. Poza tym będzie potrzebowała jego pomocy. Jeszcze nie wiedziała, jak postąpi, ale była pewna, że sama sobie nie poradzi.
Co do jednego tylko nie miała wątpliwości – nie zamierzała płacić Cressidzie. Ona nigdy nie zadowoli się dziesięcioma tysiącami funtów, zwłaszcza jeśli zorientuje się, że może dostać więcej. Jeśli Penelope teraz skapituluje, będzie jej płacić do końca życia.
Oznaczało to jednak, że po upływie tygodnia Cressida Twombley ogłosi całemu światu, że to Penelope Bridgerton jest niesławną lady Whistledown.
Pozostawały jej tylko dwa wyjścia. Mogła skłamać i nazwać Cressidę idiotką, w nadziei, że jej uwierzą, albo spróbować wykorzystać słowa Cressidy dla swoich celów. Nie wiedziała jedynie, jak to zrobić.
– Penelope?
Colin. Miała ochotę rzucić mu się na szyję, a jednocześnie zaledwie miała odwagę się obejrzeć.
– Penelope? – w jego głosie zabrzmiała troska. Usłyszała odgłos jego zbliżających się kroków. – Dunwoody powiedział mi, że była tu Cressida.
Bridgerton usiadł obok żony i dotknął jej policzka. Penelope obróciła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. W kącikach oczu dostrzegła drobniutkie zmarszczki zmartwienia, gdy szeptał jej imię. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na łzy.
To niesamowite, jak długo zachowywała spokój; dławiła w sobie wszystko, dopóki nie ujrzała Colina. Wreszcie mogła ukryć twarz w jego surducie i przytulić się, kiedy otoczył ją ramionami. Wydawało się, że wszelkie trudności nikną w jego obecności.
– Penelope? – zapytał zaniepokojony. – Co się stało? Co się dzieje?
Pokręciła tylko głową, jakby ten gest miał wystarczyć, zanim znajdzie właściwe słowa, zbierze odwagę i powstrzyma łzy.
– Co ona ci zrobiła?
– Och, Colinie. – Zdołała na tyle zebrać siły, żeby spojrzeć mu w twarz – Ona wie.
Bridgerton pobladł jak ściana.
– Skąd? – Podał żonie chusteczkę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. – To nie twoja wina – rzekł ostro.
Uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, że ten ostry ton przeznaczony jest dla Cressidy, ale ona też na niego zasłużyła.
– Nie – powiedziała z lekką rezygnacją – właśnie, że to jest moja wina. Stało się dokładnie tak, jak zapowiedziałeś. Nie uważałam, co piszę, i noga mi się powinęła.
– Co zrobiłaś?
Opowiedziała mu wszystko: od wstępu Cressidy aż po jej żądania finansowe. Przyznała, że przyczyną całego nieszczęścia był niewłaściwy dobór słów i że to ją zabije. Nie było w tym żadnej przesady, gdyż istotnie miała wrażenie, jakby serce miało jej zaraz pęknąć.
Czuła jednak, że im dłużej mówi, tym bardziej Colin oddala się od niej. Słuchał, ale myślami gdzieś błądził. Spojrzenie miał dziwnie nieobecne, a zarazem czaiło się w nich coś niepokojącego i groźnego.
Coś planował. Była tego prawie pewna. Była przerażona.
I zachwycona.
Cokolwiek zamierzał, o czymkolwiek myślał, robił to dla niej. Była zła na siebie, że przez własną głupotę wpakowała go w kłopoty.
– Colinie? – zwróciła się do niego z wahaniem. Skończyła mówić pełną minutę temu, a on wciąż milczał.
– Zajmę się wszystkim – rzekł wreszcie. – Nie powinnaś już sobie tym zawracać głowy.
– Niestety, to niemożliwe – odparła drżącym głosem.
– Bardzo poważnie podchodzę do przysięgi małżeńskiej – oświadczył przerażająco spokojnym tonem. – Chyba obiecałem cię szanować i bronić, o ile pamiętam. – Uniósł w uśmiechu kącik ust. – Masz jakiś pomysł?
Penelope pokręciła głową.
– Nie… Myślałam przez cały dzień i nie wiem, choć… choć…
– Choć co? – zapytał.
Rozchyliła usta, ponownie je zacisnęła, a wreszcie wykrztusiła:
– A gdybym poprosiła o pomoc lady Danbury?
– Zamierzasz ją poprosić, aby zapłaciła Cressidzie?
– Nie – odparła, choć z tonu głosu Colina poznała, że nie pyta poważnie. – Zamierzam ją poprosić, aby została mną.
– Słucham?
– Wszyscy i tak uważają, że to ona jest lady Whistledown – wyjaśniła, spoglądając na męża ogromnymi, błyszczącymi oczami. – Nie sprzeciwiłabym się lady Danbury w żadnej sprawie. Jeśli ona powie, że jest lady Whistledown, to sama w to prawdopodobnie uwierzę.
– Czemu sądzisz, że lady Danbury zechce dla ciebie skłamać?
– No cóż – odrzekła Penelope, gryząc wargę – lubi mnie. Sądzę też, że zechce mi pomóc, ponieważ nienawidzi Cressidy równie mocno, jak ja.
– Uważasz, że skoro cię lubi, to skłamie dla ciebie?
– Warto chyba zapytać.
Colin wstał raptownie i podszedł do okna.
– Obiecaj, że sama do niej nie pójdziesz.
– Ale…
– Obiecaj mi.
– Obiecuję. Ale…
– Żadnych "ale" – ostrzegł. – Jeśli będzie trzeba, skontaktujemy się z lady Danbury, najpierw jednak zorientujemy się, czy nie mamy innego wyjścia.-Przeczesał włosy dłonią. – Musi być coś innego.
– Mamy tydzień – rzekła cicho, ale nie poczuła się pokrzepiona. Trudno było sobie wyobrazić, że Colin zareaguje inaczej.
Odwrócił się zdecydowanie jak żołnierz podczas musztry.
– Zaraz wracam – oznajmił, ruszając w kierunku drzwi.
– Ale dokąd idziesz? – krzyknęła, zrywając się z sofy.
– Muszę pomyśleć – odparł, nieruchomiejąc z ręką na klamce.
– Nie możesz pomyśleć tutaj, ze mną? – zapytała.
Rysy jego twarzy złagodniały. Zawrócił i podszedł do niej. Wyszeptał jej imię, czule ujmując jej twarz w dłonie.
– Kocham cię – rzekł niskim, pełnym żaru głosem. – Kocham cię całym sobą, jakim byłem, jestem teraz i pragnę być.
– Colinie…
– Kocham cię moją przeszłością i kocham cię za przyszłość. – Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. – Kocham cię za dzieci, które będziemy mieć, i za lata, które razem spędzimy. Kocham cię za każdy mój uśmiech i co więcej, za każdy twój uśmiech.
Penelope opadła na sofę.
– Kocham cię – powtórzył. – Wiesz o tym, prawda?
Skinęła głową, przymykając oczy. Otarła się policzkiem o jego dłoń.
– Mam wiele spraw do załatwienia – rzekł. – Nie będę w stanie się skupić, jeśli zacznę myśleć o tobie, o tym, czy płaczesz, czy cierpisz…
– Nic mi nie będzie – odrzekła szeptem. – Teraz, kiedy już ci powiedziałam, wszystko jest w porządku.
– Ja to naprawię – obiecał solennie. – Tylko mi zaufaj.
– Całą sobą – odrzekła, otwierając oczy.
Uśmiechnął się i nagle zrozumiała, że mówi prawdę. Wszystko będzie dobrze. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale będzie. Tragedia nie przeżyje spotkania z uśmiechem Colina.
– Nie sądzę, aby okazało się to konieczne – powiedział i pogładził ją czule po policzku. Ruszył do drzwi i jeszcze raz się obejrzał. – Nie zapomnij o dzisiejszym przyjęciu u mojej siostry.
Penelope jęknęła.
– Musimy tam iść? Publiczne występy są ostatnią rzeczą, na jaką teraz mam ochotę.
– Musimy – odparł. – Daphne nieczęsto wydaje bale, będzie strasznie zawiedziona, jeśli się nie pojawimy.
– Wiem – przyznała Penelope z westchnieniem. – Wiedziałam od początku. Wybacz.
Uśmiechnął się smutno.
– Nie szkodzi. Dzisiaj masz prawo do odrobiny złego humoru.
– Tak. – Usiłowała odpowiedzieć mu uśmiechem. – Chyba mam.
– Wrócę niedługo – obiecał.
– Dokąd… – zaczęła, ale ugryzła się w język. Widać było, że Colin nie ma ochoty odpowiadać na pytania.
Ku jej zdumieniu odpowiedział jednak.
– Idę zobaczyć się z bratem.
– Z Anthonym?
– Tak.
Skinęła głową zachęcająco i mruknęła:
– Idź. Nic mi nie będzie.
Źródłem siły Bridgertonów zawsze była rodzina. Jeśli Colin czuł, że potrzebuje rady brata, powinien się do niego niezwłocznie udać.
– Nie zapomnij się przygotować do balu u Daphne – przypomniał jej.
Penelope skinęła głową bez przekonania i odprowadziła go wzrokiem do drzwi.
Podeszła do okna. Czekała, aż Colin pojawi się na zewnątrz, ale nie zobaczyła go. Musiał pójść prosto do stajni. Westchnęła, przysiadając na parapecie, Nie miała pojęcia, że aż tak bardzo pragnęła zobaczyć go jeszcze raz.
Żałowała, że nie zna jego planów. Żałowała, że nie mogła być pewna, iż w ogóle je ma.
Jednocześnie jednak czuła się dziwnie spokojna. Colin wszystko naprawi. Powiedział, że tak będzie, a on nigdy nie kłamie.
Wiedziała, że wciąganie w spisek lady Danbury nie jest najlepszym pomysłem, ale jeśli Colin nie wpadnie na nic mądrzejszego, czyż będą mieli inne wyjście?
Na razie spróbuje zapomnieć o wszystkim. Była tak znużona, że marzyła tylko o tym, aby przymknąć oczy i nie myśleć o niczym, co najwyżej o zielonych oczach męża i cieple jego uśmiechu.
Jutro pomoże Colinowi w rozwiązywaniu ich problemów.
Dzisiaj będzie odpoczywać. Zdrzemnie się, a potem zastanowi, jak stawić czoła "towarzystwu", zwłaszcza że na balu będzie też Cressida, obserwująca każdy jej ruch i czyhająca na pierwsze fałszywe posunięcie.
A wydawałoby się, że po prawie dwunastu latach udawania skromnej Penelope Featherington bez wysiłku odegra swą rolę i zdoła ukryć prawdziwe "ja". Przedtem jednak jej sekret byl bezpieczny. Obecnie wszystko się zmieniło.
Penelope zwinęła się w kłębek i przymknęła oczy.
Teraz wszystko wyglądało inaczej, ale czy to oznacza, że musi być gorzej?
Wszystko będzie w porządku. Musi być. Koniecznie.
Prawda?
Colin zaczął żałować, że wziął powóz. Lepiej było się przejść – w szybkim marszu sprężystym krokiem dalby upust swej furii. Wiedział jednak, że czas ma ogromne znaczenie i mimo że ruch był obecnie największy, powozem dotrze do Mayfair znacznie szybciej niż pieszo.
Jednak ściany powozu wydawały się zamykać wokół niego, powietrze było zbyt gęste, by nim oddychać, i niech to piorun trzaśnie, przewrócony wóz mleczarza zablokował ulicę!
Bridgerton wystawił głowę przez drzwiczki i prawie wyskoczył z powozu, zanim ten się zatrzymał.
– Bogowie! – mruknął, obejmując wzrokiem scenę.
Ulica zasłana była potłuczonym szkłem, wszędzie płynęły strumienie mleka, trudno było zdecydować, kto hałasuje głośniej – konie, wciąż spętane uprzężą, czy kobiety na chodniku, których suknie zostały ochlapane.
Colin wysiadł z powozu, ale wkrótce okazało się, że z jego pomocą czy bez Oxford Street pozostanie nieprzejezdna przez co najmniej godzinę. Sprawdził zatem tylko, czy ktoś zaopiekował się końmi z zaprzęgu mleczarza, poinformował swego stangreta, że pójdzie piechotą, po czym ruszył przed siebie.
Groźnie patrzył w twarze mijanych przechodniów, czerpiąc przewrotną radość z faktu, że nie potrafili znieść jego spojrzenia. Prawie marzył, żeby któryś z nich się odezwał, bo wtedy on mógł się na niego rzucić. Nieważne, że jedyną osobą, którą istotnie chciał zabić, była Cressida Twombley – w tej chwili każdy mógł posłużyć za cel.
Gniew sprawiał, że stawał się nierozsądny. Niepodobny do siebie.
Wciąż nie wiedział, co się z nim stało, kiedy Penelope powiedziała mu o groźbach Cressidy. Było to coś więcej niż oburzenie, więcej niż irytacja. Było to coś fizycznego, co krążyło w jego żyłach i pulsowało pod skórą. Chciał kogoś uderzyć. Chciał kopać, walić pięściami w ścianę.
Był wściekły, kiedy Penelope opublikowała ostatnią gazetkę. Nie sądził jednak, że wściekłość może się spotęgować.
A może był to po prostu inny rodzaj gniewu.
Ktoś próbował zranić osobę, którą kochał nade wszystko. Jak mógł to tolerować? Jak mógł do tego dopuścić? Odpowiedź była prosta – nie mógł. Musiał to powstrzymać. Musiał coś zrobić.
Po wielu latach radosnego marszu przez życie, wyśmiewania się z dziwactw innych, nadszedł czas, aby samemu wziąć się do dzieła.
Podniósł wzrok i zdumiał się, że stoi przed Bridgerton House. Dziwne, ale nie myślał już o nim jako o swoim domu. Wyrósł tutaj, a jednak w tej chwili zdecydowanie był to dom jego brata. Jego domem było Bloomsbury. Bloomsbury i Penelope. Dom był tam, gdzie była Penelope.
– Colinie?
Obejrzał się raptownie. Za nim stał Anthony, widocznie wracał z miasta. Skinieniem głowy wskazał drzwi.
– Chciałeś zastukać?
Colin wbił w brata tępe spojrzenie i nagle zdał sobie sprawę, że stoi na tych schodkach już od dłuższego czasu.
– Colinie? – powtórzył Anthony, z troską marszcząc czoło.
– Potrzebuję twojej pomocy – rzekł Colin. Nie musiał mówić nic więcej.
Penelope była już ubrana na bal, kiedy pokojówka przyniosła jej liścik.
– Danwoody dostał to od posłańca – wyjaśniła dziewczyna, po czym z lekkim dygnięciem opuściła pokój, by pani mogła spokojnie przeczytać wiadomość.
Penelope ostrożnie otworzyła kopertę i wyjęła pojedynczą kartkę papieru, pokrytą starannym pismem, które tak dobrze już poznała, odkąd zaczęła poprawiać dzienniki Colina.
Sam dojadę na dzisiejszy bal. Proszę, jedź do Numeru Piątego. Mama, Eioise i Hyacinth czekają, żeby towarzyszyć Ci do Hastings House.
Z wyrazami miłości Colin
Jak na kogoś, kto pisał tak doskonałe relacje z podróży, Colin nie był zbyt wylewnym korespondentem – pomyślała Penelope z melancholijnym uśmieszkiem.
Wstała i wygładziła spódnicę z delikatnego jedwabiu. Wybrała suknię w swym ulubionym kolorze – zieleń szałwii – w nadziei, że doda jej odwagi. Matka zawsze twierdziła, że kobieta czuje się tak, jak wygląda, i w tej chwili Penelope przyznawała jej rację. Bogowie, przez osiem lat czuła się fatalnie w sukienkach, które zdaniem jej matki wyglądały znakomicie.
Włosy miała upięte luźno do góry, przedtem jednak pokojówka natarła długie pasma czymś (Penelope bała się nawet spytać czym), co nadawało im miedziany połysk.
Rude włosy nie były zbyt modne, oczywiście, ale Colin powiedział kiedyś, że lubi, jak światło świec wydobywa ich barwę, więc Penelope uznała, że w tym przypadku nie pójdzie za głosem mody.
Zanim zeszła na parter, powóz już na nią czekał, a stangret był pouczony, że ma ją zawieźć pod Numer Piąty.
Colin wyraźnie o wszystko zadbał. Penelope nie była pewna, dlaczego ją to zaskakuje – nie był wszak człowiekiem, który zapomina o szczegółach. Ale dziś był wyjątkowo zaaferowany. Aż dziw, że zawracał sobie głowę przesyłaniem instrukcji służbie, skoro ona sama mogła wydać polecenie.
Musiał coś zaplanować. Ale co? Czyżby zamierzał porwać Cressidę Twombley i wysłać do kolonii karnej? Nie, to zbyt melodramatyczne. Może poznał jakiś jej sekret i planował teraz odpowiedzieć szantażem na szantaż? Milczenie za milczenie.
Penelope z zadowoleniem pokiwała głową, gdy powóz toczył się po Oxford Street. Tylko Colin mógł wymyślić coś tak diabolicznego i sprytnego zarazem. Czego jednak mógł się dowiedzieć o Cressidzie? Przez wszystkie te lata lady Whistledown nie usłyszała ani jednej naprawdę skandalicznej plotki na jej temat.
Cressida była złośliwa, małostkowa, ale nigdy nie złamała zasad panujących w "towarzystwie". Jedyny raz, kiedy była tego blisko, zdarzył się wtedy, gdy ogłosiła, że jest lady Whistledown.
Powóz skręcił na południe ku Mayfair, a w kilka minut później zatrzymał się przed Numerem Piątym. Eioise musiała stać w oknie, bo dosłownie sfrunęła ze schodów i omal nie zderzyła się z powozem. Uratował ją stangret, który właśnie zeskoczył z kozła i stanął na jej drodze.
Panna Bridgerton podskakiwała niecierpliwie, czekając, aż stangret otworzy drzwiczki. Penelope była zdziwiona, że przyjaciółka nie przepchnęła się przed niego i sama ich nie otwarła. Wreszcie, ignorując pomoc stangreta, Eloise wskoczyła do powozu, po drodze zaplątując się we własną suknię. Zaledwie się pozbierała z podłogi, rozejrzała się na obie strony i z niezmiernie tajemniczym wyrazem twarzy zatrzasnęła drzwiczki, omal nie przycinając stangretowi nosa.
– Co się dzieje? – zapytała.
Penelope wytrzeszczyła oczy.
– Mogłabym ciebie zapytać o to samo.
– Mogłabyś? Dlaczego?
– Ponieważ omal nie przewróciłaś powozu, tak ci się spieszyło z wsiadaniem!
– Och! – mruknęła Eloise niedbale – możesz winić o to wyłącznie siebie.
– Siebie?
– Tak, siebie! Chcę wiedzieć, co się dzieje, i to zaraz.
Penelope była całkiem pewna, że Colin nie pisnął siostrze ani słowa o szantażu, chyba że zaplanował, iż to Eloise zamęczy Cressidę na śmierć.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Musisz wiedzieć! – upierała się Eloise, oglądając się na dom. Drzwi frontowe właśnie się otwierały. – O rany, mama i Hyacinth już tu idą. Mów!
– Co ci mam powiedzieć?
– Dlaczego Colin przysłał mi to tajemnicze polecenie, że przez cały bal mam się ciebie trzymać jak mucha lepu.
– Co takiego?
– I czy mam dodawać, że słowo "lep" podkreślił dwa razy?
– A ja myślałam, że ten nacisk to twój pomysł – oschle zauważyła Penelope.
Panna Bridgerton skrzywiła się lekko.
– Penelope, to nie pora na żarty.
– A kiedy jest pora?
– Penelope!
– Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać.
– Czy wiesz, o co chodziło w tym liściku?
Penelope pokręciła głową. Nie było to zupełne kłamstwo.
Naprawdę nie wiedziała, co jej mąż zaplanował na dzisiejszy wieczór.
W tej samej chwili drzwiczki się otwarły i do powozu wskoczyła Hyacinth.
– Penelope! – zawołała podekscytowana. – Co się dzieje?
– Ona nie wie – wyjaśniła Eloise.
Hyacinth obrzuciła siostrę zirytowanym spojrzeniem.
– Widać, po co się spieszyłaś.
Wicehrabina wsadziła głowę do powozu.
– Kłócą się? – zapytała, zwracając się do synowej.
– Tylko troszkę – odparła Penelope.
Lady Violet usiadła obok Hyacinth naprzeciwko Penelope i Eloise.
– Doskonale, ja ich raczej nie powstrzymam. Powiedz mi jednak, co Colin miał na myśli, pisząc mi, że mam się trzymać ciebie jak mucha lepu?
– Zapewniam, że nie wiem.
Teściowa zmrużyła oczy, jakby chciała zbadać jej prawdomówność.
– Bardzo to podkreślał. Zwłaszcza słowo "lep".
– Wiem – odparła Penelope, a Eloise uzupełniła:
– Powiedziałam jej.
– Podkreślił to słowo dwa razy – dodała Hyacinth. – Aż miałam ochotę bzycząc wylecieć przez okno.
– Hyacinth! – zawołała wicehrabina. Jej córka wzruszyła ramionami.
– To bardzo intrygujące.
– Właściwie – wtrąciła Penelope, próbując skierować rozmowę na inne tory – zastanawiam się, w co on się ubierze?
Jej towarzyszki spojrzały na nią z nagłym zainteresowaniem.
– Wyszedł w popołudniowym ubraniu – wyjaśniła – i nie wrócił do domu. Nie sądzę, aby księżna zaakceptowała cokolwiek innego aniżeli strój wieczorowy.
– Na pewno pożyczy coś od Anthony'ego – odparła niedbale Eloise. – Są dokładnie tego samego wzrostu i budowy. I Gregory też. Tylko Benedict jest inny.
– Dwa cale wyższy – dopowiedziała Hyacinth.
Penelope skinęła głową, udając zainteresowanie. Właśnie zwolnili, widocznie stangret próbował przecisnąć się przez sznur powozów na Grosvenor Square.
– Ile osób przybędzie na bal? – zapytała Penelope.
– Chyba zaproszono około pięciuset – odparła lady Violet. – Daphne nieczęsto wydaje przyjęcia, ale za to nadrabia rozmachem.
– Nie da się ukryć – wtrąciła Hyacinth. – Nienawidzę tłumów. Nie będę dzisiaj w stanie swobodnie odetchnąć.
– Mam szczęście, że jesteś moim ostatnim dzieckiem – rzekła wicehrabina z lekko znużonym, ale czułym uśmiechem. – Nie miałabym sił na kolejne, jestem pewna.
– Wobec tego szkoda, że nie byłam pierwsza – odparła Hyacinth z bezczelnym uśmiechem. – Pomyśl, jakim zainteresowaniem bym się cieszyła. O fortunie nie wspomnę.
– I tak całkiem niezła z ciebie dziedziczka – zauważyła lady Violet.
– I zawsze potrafisz skupić na sobie uwagę – dodała żartobliwie Eloise.
Hyacinth zaśmiała się tylko.
– Wiedziałaś może – zapytała wicehrabina, zwracając się do Penelope – że wszystkie moje dzieci będą dzisiaj obecne? Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni spotkaliśmy się w komplecie.
– A twoje przyjęcie urodzinowe? – przypomniała Eloise.
Matka pokręciła głową.
– Gregory nie zdołał się wyrwać z uczelni.
– Chyba jednak nie ustawisz nas według wzrostu i nie każesz śpiewać? – zapytała Hyacinth, tylko częściowo żartem. – Już nas widzę: "Śpiewający Bridgertonowie". Zbijemy fortunę na scenie.
– Masz dzisiaj kiepski humor – zauważyła Penelope.
Hyacinth wzruszyła ramionami.
– Po prostu przygotowuję się do transformacji w muchę. To jednak wymaga pewnego wysiłku psychicznego.
– Brzęczącego nastroju? – łagodnie zapytała Penelope.
– Właśnie.
– Musimy ją szybko wydać za mąż – rzuciła Eloise pod adresem matki…
– Ty pierwsza – odparowała Hyacinth.
– Pracuję nad tym. – Eloise uśmiechnęła się tajemniczo.
– Co? – słowo to zabrzmiało tym głośniej, że wyrwało się z trojga ust jednocześnie.
– Tylko tyle mogę powiedzieć – rzuciła Eloise takim tonem, że wszystkie uwierzyły jej natychmiast.
– Już ja się temu dokładnie przyjrzę – zapewniła Hyacinth matkę i bratową.
– Jestem tego pewna – odparła lady Violet.
Penelope spojrzała na przyjaciółkę.
– Nie masz szans.
Eloise uniosła podbródek i wyjrzała przez okno.
– No, jesteśmy na miejscu – oznajmiła.
Cztery panie zaczekały, aż stangret otworzy drzwiczki, i wysiadły.
– Bogowie! – szepnęła wicehrabina. – Daphne przeszła samą siebie.
Trudno było się nie zatrzymać, żeby popatrzeć. Cały Hastings House jarzył się światłami. Wszystkie okna ozdobiono świecami, w uchwytach paliły się pochodnie. Witający powozy lokaje również trzymali w rękach pochodnie.
– Szkoda, że lady Whistledown tu nie ma – mruknęła Hyacinth, po raz pierwszy porzucając zaczepny ton. – Spodobałoby jej się.
– A może jest – powiedziała Eloise. – Prawie na pewno tu jest.
– Czyżby Daphne zaprosiła Cressidę Twombley? – zapytała lady Violet.
– Jestem tego pewna – odparła Eloise. – Ale wiem, że ona nie jest lady Whistledown.
– Chyba nikt już tak nie uważa – mruknęła wicehrabina, wstępując na schody. – Chodźcie, dziewczęta, to będzie nasz wieczór.
Hyacinth podeszła do matki, Eloise stanęła obok Penelope.
– Magia wisi w powietrzu – zauważyła Eloise, rozglądając się tak, jakby po raz pierwszy znalazła się na balu. – Czujesz?
Penelope tylko rzuciła na nią okiem, obawiając się, że jeśli otworzy usta, wyrzuci z siebie wszystkie tajemnice. Jej przyjaciółka miała rację. W tej nocy było coś dziwnego, elektryzującego… jak przed burzą z piorunami.
– Mam wrażenie, jakby to był punkt zwrotny w moim życiu – mruknęła Eloise. – Jakby w ciągu jednego wieczoru moje życie miało się całkowicie odmienić.
– Co ty mówisz? – zapytała Penelope, zaniepokojona dziwnym błyskiem w oku przyjaciółki.
– Nic. – Panna Bridgerton wzruszyła ramionami. Po jej ustach błąkał się jednak tajemniczy uśmieszek, kiedy wzięła bratową pod ramię i mruknęła: – Chodźmy. Noc czeka.