1

Mamy córek na wydaniu promienieją – Colin Bridgerton powrócił z Grecji!

Dla informacji wszystkich szacownych (i niczego nieświadomych) czytelników, którzy dopiero w tym roku zawitali do miasta, pan Bridgerton jest trzecim w legendarnym rzędzie ośmiorga latorośli Bridgertonów (stąd imię Colin, zaczynające się na C; przed nim byli Anthony i Benedict, a po nim Daphne, Eloise, Francesca, Cregory i Hyacinth).

Wprawdzie pan Bridgerton nie posiada szlacheckiego tytułu i prawdopodobnie nigdy nie będzie go miał (jest siódmy w kolejce do tytułu wicehrabiego Bridgertona, za dwoma synami obecnego wicehrabiego, swym starszym bratem Benedictem i jego trójką synów), mimo to uważany jest za jedną z najlepszych partii sezonu, a to z powodu jego fortuny, twarzy, postaci, a przede wszystkim uroku. Trudno jednak przewidzieć, czy pan Bridgerton w tym sezonie ulegnie małżeńskim pokusom; z pewnością jest już w odpowiednim wieku (trzydzieści trzy lata), lecz nigdy dotąd nie okazał zdecydowanego zainteresowania żadną damą o stosownym pochodzeniu, a co jeszcze bardziej komplikuje sprawę, ma przykrą skłonność do nagłego opuszczania Londynu i kierowania się w różne egzotyczne miejsca.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistłedown, 2 kwietnia 1824.


– Popatrz tylko! – wykrzyknęła Portia Featherington. – Colin Bridgerton wrócił!

Penelope podniosła wzrok znad robótki. Jej matka ściskała w garści najnowszy numer "Kronik Towarzyskich Lady Whistledown" tak, jak ona mogłaby ściskać w rękach linę ratunkową.

– Wiem – mruknęła.

Portia zmarszczyła brwi. Nie lubiła, kiedy ktoś znał plotki wcześniej od niej.

– Skąd wzięłaś Whistledown przede mną? Powiedziałam Briarly'emu, że ma mi ją odłożyć i że nikomu nie wolno jej dotykać…

– Nie przeczytałam tego u Whistłedown – wtrąciła Penelope, zanim matka zaczęła łajać nieszczęsnego, zahukanego lokaja. – Felicity mi powiedziała. Wczoraj wieczorem. A jej powiedziała to Hyacinth Bridgerton.

– Twoja siostra spędza dużo czasu w domu Bridgertonów.

– Ja też – zauważyła Penelope, zastanawiając się, do czego ta dyskusja ma doprowadzić.

Pani Featherington postukała palcem w podbródek, jak zawsze, kiedy coś planowała albo snuła intrygę.

– Colin Bridgerton jest już w odpowiednim wieku, aby rozejrzeć się za żoną.

Penelope zdążyła jeszcze zamrugać, zanim oczy wyszły jej z orbit.

– Colin Bridgerton nie ożeni się przecież z Felicity!

Matka lekko wzruszyła ramionami.

– Widywałam już dziwniejsze rzeczy.

– A ja nie – wymamrotała Penelope.

– Anthony Bridgerton ożenił się z tą Kate Sheffield, a ona była jeszcze mniej popularna niż ty.

Nie było to do końca prawdą. Penelope uważała, że znajdowały się mniej więcej na tym samym niziutkim szczeblu drabiny społecznej. Nie zamierzała tego jednak komunikować rodzicielce, która zapewne była przekonana, iż właśnie powiedziała jej komplement.

Zacisnęła lekko usta. "Komplementy" matki miały żądła jak osy.

– Nie sądź, że krytykuję – rzuciła Portia z nagłą troską. – W sumie cieszę się nawet, że zostałaś starą panną. Jestem sama na świecie, dobrze wiedzieć, że mam kogoś, kto zaopiekuje się mną na stare lata.

Penelope ujrzała nagle oczami wyobraźni przyszłość opisywaną przez matkę i nabrała dziwnej ochoty, żeby uciec i wyjść za mąż za kominiarza. Dawno już pogodziła się z myślą o staropanieństwie, ale do tej pory wyobrażała sobie, że przeżyje je we własnym uroczym domku z tarasem albo w chatce na brzegu morza.

Pani Featherington ostatnimi czasy często wspominała swój podeszły wiek i potrzebę opieki Penelope. Nieważne było, że obie jej starsze córki wyszły dobrze za mąż i mogły zadbać o matkę, zresztą ona sama nie była uboga – jedna czwarta jej posagu została przeznaczona na osobiste konto.

Nie, kiedy Portia mówiła o "opiece" nie miała na myśli pieniędzy. Potrzebowała niewolnicy.

Penelope westchnęła. Nie była sprawiedliwa wobec matki, choć tylko w duchu. Zbyt często jej się to ostatnio zdarzało. Matka przecież ją kocha. Penelope była tego pewna. Ona też ją kochała. Czasami po prostu jej nie lubiła.

Miała nadzieję, że to nie czyniło z niej złego człowieka. Zachowanie jej matki wystawiłoby jednak na próbę najłagodniejszą, najczulszą córkę, jaką Penelope nie zawsze się czuła.

– Dlaczego uważasz, że Colin nie ożeni się z Felicity? – zapytała pani Featherington.

Penelope zaskoczona podniosła głowę. Myślała, że temat już jest zakończony. Niestety, powinna była przewidzieć, że tak nie jest.

– No cóż – zaczęła powoli. – Po pierwsze jest młodsza od niego o dwanaście lat.

– Phi – odparła matka z lekceważącym machnięciem ręki. – To nic takiego i dobrze o tym wiesz.

Penelope zmarszczyła brwi i pisnęła, bo niechcący ukłuła się igłą w palec.

– Poza tym – ciągnęła Portia w rozkosznej nieświadomości – on ma… – spojrzała na gazetę i sprawdziła wiek Colina – on ma trzydzieści trzy lata. Jak miałby uniknąć co najmniej dwudziestu lat różnicy między sobą a żoną? Przecież nie ożeni się z kimś w twoim wieku.

Penelope ssała skaleczony palec, choć wiedziała, że to okropnie nieelegancko. Musiała jednak zająć czymś usta, żeby nie wypowiedzieć czegoś strasznego i złośliwego. Nie była jednak w stanie ukryć niesmaku.

– Jest dla niego jak siostra. Młodsza siostra.

– Doprawdy, Penelope, nie sądzę…

– To zatrąca kazirodztwem – mruknęła Penelope.

– Co powiedziałaś?

Penelope chwyciła szybko robótkę.

– Nic.

– Jestem pewna, że coś powiedziałaś.

Penelope pokręciła głową.

– Odchrząknęłam. Nic więcej.

– Słyszałam, że coś mówiłaś. Jestem pewna!

Penelope jęknęła. Czekało ją długie i ciężkie życie.

– Mamo – rzekła z cierpliwością jeśli nie świętej, to przynajmniej bardzo pobożnej mniszki – Felicity jest właściwie zaręczona z panem Albansdale’em.

Pani Featherigton zaczęła nerwowo zacierać dłonie.

– Nie będzie już z nim zaręczona, jeśli złapie Colina Bridgertona.

– Felicity raczej umrze, niż będzie gonić za Colinem.

– Ale skąd! To mądra dziewczyna. Każdy widzi przecież, że Colin Bridgerton jest lepszą partią.

– Ale Felicity kocha pana Albansdale'a!

Matka osunęła się na pięknie obity fotel.

– Jeszcze i to.

– I – dodała Penelope znacząco – pan Albansdale jest w posiadaniu doprawdy przyzwoitej fortunki.

Portia postukała się palcem wskazującym w policzek.

– Prawda. Nie aż tak przyzwoitej, jak część Bridgertona – dodała ostro – ale chyba rzeczywiście nie można tym pogardzić.

Penelope wiedziała, że czas już zmienić temat, ale nie mogła powstrzymać się przed wypowiedzeniem ostatniego zdania.

– Szczerze mówiąc, mamo, to doskonała partia dla Felicity. Powinniśmy być zachwyceni.

– Wiem, wiem – burknęła Portia. – Chciałam po prostu, aby jedna z moich córek wyszła za Bridgertona. W Londynie mówiłoby się o tym przez wiele tygodni. Może nawet miesięcy.

Penelope wbiła igłę w poduszeczkę. Był to dość niemądry sposób wyładowania gniewu, ale nie chciała po prostu zerwać się na nogi i wrzasnąć: A co ze mną?! Matka zdawała się sądzić, że po wydaniu za mąż Felicity jej marzenia o połączeniu się z Bridgertonami przepadają na zawsze. A przecież Penelope wciąż pozostawała niezamężna – czy to nie miało znaczenia?

Czy pragnęła zbyt wiele, chcąc, aby matka myślała o niej z taką samą dumą, jak o pozostałych córkach? Penelope wiedziała, że Colin nie poprosi jej o rękę, lecz czy matka nie mogłaby stać się choć trochę ślepa na wady swych dzieci? Ani Prudence, ani Philippa, ani nawet Felicity nie miały szansy na zdobycie Bridgertona. Dlaczego matka uważała mimo to, że są ładniejsze od Penelope?

Oczywiście, Penelope musiała przyznać, że Felicity cieszyła się popularnością, o jakiej jej trzy siostry razem wzięte mogłyby jedynie pomarzyć. Prudence i Philippa jednak nigdy nie zasłużyły sobie na miano "Niezrównanych". Zajmowały miejsca pod ścianami sal balowych tak samo, jak Penelope.

Tyle tylko, że w tej chwili były już zamężne. Ona nie spojrzałaby nawet na mężczyzn, których poślubiły, ale przynajmniej nazywały się żonami.

Na szczęście myśli matki powędrowały już ku bardziej zielonym pastwiskom.

– Muszę złożyć wizytę Violet – oznajmiła. – Będzie zadowolona, że Colin wrócił.

– Jestem pewna, że lady Bridgerton będzie tą wizytą zachwycona – odparła Penelope.

– Biedna kobieta – dramatycznie westchnęła Portia. – Martwi się o niego, wiesz.

– Wiem.

– Doprawdy, sądzę, że to więcej, niż matka powinna musieć znosić. Kręci się po całym świecie, dobry Bóg jeden wie gdzie, jeździ do krajów, które nawet nie znają Boga…

– Wydawało mi się, że w Grecji praktykują chrześcijaństwo – zauważyła Penelope, wbijając wzrok w robótkę. – To greccy ortodoksi.

– Tak, ale nie należą do angielskiego kościoła – odparła pani Featherington, pociągając nosem.

– Cóż, skoro są Grekami, chyba ich to zbytnio nie martwi.

Portia zmrużyła oczy z wyraźnym zgorszeniem.

– A skąd ty w ogóle wiesz cokolwiek na temat greckiej religii? Nie, nie mów mi. – Powstrzymała córkę dramatycznym ruchem dłoni. – Gdzieś wyczytałaś.

Penelope zamrugała tylko powiekami, usiłując wymyślić właściwą odpowiedź.

– Wolałabym, abyś tak wiele nie czytała – westchnęła matka. – Pewnie wydałabym cię za mąż wiele lat temu, gdybyś więcej poświęcała się towarzystwu, a mniej… mniej…

– Mniej czemu? – nie zdołała się powstrzymać Penelope.

– Nie wiem. Nie wiem, co robisz, kiedy wpatrujesz się nieruchomo w przestrzeń i marzysz.

– Tylko myślę – cicho odparła jej córka. – Czasem po prostu lubię zatrzymać się i pomyśleć.

– Gdzie się zatrzymać? – dopytywała się Portia.

Penelope uśmiechnęła się mimo woli. Zadane pytanie dobitnie unaoczniało różnice, jakie dzieliły matkę i córkę.

– To nic, mamo – odpowiedziała. – Naprawdę nic.

Pani Featherington wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zmieniła zdanie. Może po prostu była głodna. Wzięła z tacy z herbatą biskwita i wsunęła do ust.

Penelope wyciągnęła rękę, żeby wziąć ostatnie ciasteczko, ale zdecydowała, że zostawi je dla matki. Przynajmniej będzie miała zajęte usta. Nie chciała wdawać się w kolejną rozmowę na temat Colina Bridgertona.


– Colin wrócił!

Penelope podniosła wzrok znad "Krótkiej historii Grecji" i ujrzała w drzwiach pokoju Eloise Bridgerton. Nikt jej nie anonsował. Kamerdyner Featheringtonów był już tak przyzwyczajony do jej częstych wizyt, że traktował ją jak członka rodziny.

– Doprawdy? – spytała Penelope z udaną (lecz w jej mniemaniu bardzo realistyczną) obojętnością. Ukryła natychmiast "Krótką historię Grecji" za tomem "Matyldy", szalenie modnej w zeszłym roku powieści S. R. Fieldinga. Książka ta gościła na wszystkich stolikach nocnych i była dość gruba, aby zasłonić "Krótką historię Grecji".

Panna Bridgerton usiadła przy biurku Penelope.

– Doprawdy, a przy tym jaki opalony! Zdaje się, że przez cały czas przebywał na słońcu.

– Był w Grecji, nieprawdaż?

Eloise pokręciła głową.

– Powiedział, że wojna przybrała na sile i dalszy pobyt stał się zbyt niebezpieczny. Dlatego wyjechał na Cypr.

– No, no – uśmiechnęła się Penelope. – Lady Whistledown coś pomyliła.

Eloise obdarzyła ją słynnym, bezczelnym uśmiechem Bridgertonów, a ona po raz kolejny pomyślała, jakie to szczęście, że ma przyjaciółkę. Od siedemnastego roku życia właściwie się z Eloise nie rozstawały. Razem spędzały w Londynie kolejne sezony, razem dojrzewały i, ku wielkiej rozpaczy swych matek, razem weszły w staropanieństwo.

Eloise twierdziła, że do tej pory nie spotkała jeszcze odpowiedniego mężczyzny.

Penelope oczywiście nikt nie pytał.

– Czy spodobało mu się na Cyprze? – zapytała.

Eloise westchnęła.

– Twierdzi, że było wspaniale. Jakże chciałabym tam pojechać. Wydaje mi się, że wszyscy już tam byli z wyjątkiem mnie.

– I mnie – przypomniała jej Penelope.

– I ciebie – zgodziła się przyjaciółka. – Dzięki losowi za ciebie.

– Eloise! – wykrzyknęła panna Featherington, rzucając w nią poduszką. W istocie sama dziękowała losowi za Eloise. Codziennie. Wiele kobiet nigdy w życiu nie poznało przyjaźni, tymczasem ona miała kogoś, komu mogła wyznać wszystko. No, prawie wszystko. Nigdy nie opowiedziała o swych uczuciach do Colina, choć przypuszczała, że Eloise domyśla się prawdy. Przyjaciółka była jednak zbyt taktowna, aby o tym wspominać, co tylko utwierdzało Penelope w przekonaniu, że Colin nigdy jej nie pokocha. Gdyby jego siostra choć przez moment sądziła, że ich związek jest możliwy, swatałaby ich z konsekwencją i uporem, który zaimponowałby każdemu generałowi. W takich przypadkach panna Bridgerton okazywała się raczej władczą osóbką.

– …opowiadał mi, że morze było tak wzburzone, iż zwrócił cały posiłek za burtę, a potem… – Eloise skrzywiła się lekko. – Nie słuchasz mnie.

– Nie – przyznała Penelope. – A właściwie jednym uchem. Nie mogę uwierzyć, że Colin opowiadał ci, jak wymiotował.

– Jestem w końcu jego siostrą.

– Byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że mi to powtórzyłaś.

Eloise machnęła lekceważąco ręką.

– Mama spytała go, naturalnie, czy zamierza pozostać w domu przez cały sezon – ciągnęła – a on, jak zwykle, wymigał się od odpowiedzi. Wtedy postanowiłam wybadać go sama…

– Wyjątkowo sprytne z twojej strony – mruknęła Penelope.

Przyjaciółka odrzuciła jej poduszkę.

– Wydobyłam z niego wreszcie, że zostanie przynajmniej kilka miesięcy. Kazał mi jednak obiecać, że nie powiem mamie.

– Ależ to nie jest… – Penelope odchrząknęła -…szczególnie roztropne z jego strony. Jeśli wasza matka będzie myślała, że zostanie krócej, zdwoi wysiłki, aby go jak najszybciej ożenić, a wydaje mi się, że tego właśnie chciał uniknąć.

– Zdaje się, że robi to przez całe życie – zgodziła się Eloise.

– Gdyby uśpił jej czujność, udając, że donikąd się nie spieszy, być może nie nękałaby go tak bardzo.

– Interesujący pomysł – mruknęła panna Bridgerton. – Jednak tylko jako teoria, a nie praktyka. Moja matka tak bardzo pragnie ujrzeć go na ślubnym kobiercu, że doprawdy nie sprawi to najmniejszej różnicy, jeśli zdwoi wysiłki. To, co robi w tej chwili, wystarczy, aby doprowadzić go do szału.

– A czy można doprowadzić kogoś do podwójnego szału? – zadumała się Penelope.

Eloise przechyliła głowę.

– Nie wiem – odparła. – Nie jestem pewna nawet, czy chcę wiedzieć.

Przez chwilę milczały obie (rzadki fenomen w ich przypadku), gdy niespodzianie panna Bridgerton zerwała się z miejsca.

– Muszę już iść ~ zawołała.

Eloise często i nagle zmieniała zdanie, lecz Penelope wiedziała, że tym razem chodzi o coś innego. Kiedy jej przyjaciółka coś sobie umyśliła, nic nie było w stanie jej od tego odwieść. A zatem, jeśli nagle zapragnęła wyjść, musiało to mieć coś wspólnego z ich rozmową i…

– Colin powinien wrócić na herbatę – wyjaśniła Eloise.

Panna Featherington uśmiechnęła się. Lubiła mieć rację.

– Powinnaś pójść ze mną – dodała przyjaciółka.

Penelope pokręciła głową.

– To spotkanie rodzinne.

– Właściwie masz rację – zgodziła się Eloise, lekko kiwając głową. – No cóż, przykro mi niezmiernie, że muszę skrócić tak miłą wizytę, ale chciałam tylko, abyś wiedziała, że Colin jest już w domu.

– Whistledown – przypomniała jej Penelope.

– Racja. Ciekawe, skąd ta kobieta czerpie informacje? – mruknęła Eloise, kręcąc głową z podziwem. – Przysięgam, nieraz wydaje mi się, że wie o mojej rodzinie tak wiele… zastanawiam się, czy nie powinnam się bać.

– To przecież nie będzie trwało wiecznie – odparła Penelope, wstając, aby odprowadzić gościa. – Ktoś wreszcie domyśli się, kim ona jest, nie sądzisz?

– Nie wiem. – Panna Bridgerton położyła dłoń na klamce. – Kiedyś też tak sądziłam, ale to trwa już dziesięć lat. Właściwie więcej. Gdyby ktoś miał ją rozszyfrować, myślę, że już by to się stało.

Penelope ruszyła za Eloise na dół.

– Kiedyś wreszcie popełni błąd. Musi. Jest tylko człowiekiem.

Jej przyjaciółka zaśmiała się.

– Proszę, a ja myślałam, że to pośledniejsza bogini.

Penelope uśmiechnęła się tylko.

Eloise zatrzymała się i okręciła na pięcie tak nagle, że Penelope wpadła na nią, co omal nie skończyło się upadkiem obu ze schodów.

– Wiesz co? – zapytała.

– Nawet się nie domyślam.

Eloise nie miała najmniejszego zamiaru się obrażać.

– Założę się, że już popełniła błąd.

– Słucham?

– Sama to powiedziałaś. Przez ponad dziesięć lat wypisuje te swoje pamflety. Może to ona, a może on. Tak czy inaczej nikt nie mógłby tego robić tak długo, nie popełniając błędu. Wiesz, co myślę?

Penelope rozłożyła tylko ręce z lekkim zniecierpliwieniem.

– Sądzę, że jesteśmy zbyt głupi, aby zauważyć jej pomyłki.

Penelope wytrzeszczyła na nią oczy, po czym parsknęła śmiechem.

– Och, Eloise – zawołała, ocierając łzy. – Kocham cię, naprawdę.

Przyjaciółka zachichotała.

– Bardzo to miłe z twojej strony, że kochasz taką starą pannę. Kiedy skończymy trzydziestkę i staniemy się prawdziwymi starymi wiedźmami, powinnyśmy zamieszkać razem.

Panna Featherington chwyciła się tej myśli jak ostatniej deski ratunku.

– Myślisz, że naprawdę mogłybyśmy? – zawołała, po czym rozejrzała się wokół i ściszyła nagle głos: – Mama coraz częściej zaczyna wspominać o swoim podeszłym wieku. To niepokojące.

– A co w tym niepokojącego?

– Zajmuję poczesne miejsce w jej wizjach, jako służąca do wszystkiego.

– O, nie…

– Mnie przyszedł do głowy okrzyk znacznie mniej subtelny.

– Penelope! – zawołała Eloise, ale roześmiała się.

– Kocham moją matkę – dodała Penelope.

– Wiem o tym – odparła Eloise uspokajającym tonem.

– Naprawdę.

Lewy kącik ust panny Bridgerton zaczął drgać lekko.

– Ależ wiem, że ją kochasz. Naprawdę.

– Chodzi tylko o to, że…

Przyjaciółka uniosła dłoń.

– Nie musisz mówić już nic więcej. Doskonale cię rozumiem. I… Och, witam panią, pani Featherington!

– Eloise – zawołała Portia, kierując się w ich stronę. – Nie wiedziałam, że tu jesteś.

– Wśliznęłam się ukradkiem, jak zwykle – odparła Eloise. – Wręcz bezczelnie.

Pani domu obdarzyła ją pobłażliwym uśmiechem.

– Słyszałam, że twój brat wrócił już do miasta.

– Tak, wszyscy nie posiadamy się z radości.

– Z pewnością, zwłaszcza twoja matka.

– W istocie. Jest niezmiernie podniecona. Sądzę, że już przygotowuje listę.

Pani Featherington ożywiła się nagle, jak zwykle na wzmiankę o czymś, co można było uznać za plotkę.

– Listę? Jaką listę?

– Och, wie pani, taką samą, jaką robiła dla wszystkich swoich dorosłych dzieci. Potencjalne kandydatki na małżonki, takie tam.

– Zaczynam się zastanawiać – odparła Portia oschle – co może oznaczać "takie tam".

– Nieraz dołącza jedną lub dwie osoby, które uważa za kompletnie nieodpowiednie, aby podkreślić zalety tych prawdziwych kandydatek.

Portia zaśmiała się.

– Penelope, może i ciebie wprowadzi na listę dla Colina!

Jej córka nie podzielała tej wesołości. Eloise także nie. Pani Featherington wydawała się jednak tego nie zauważać.

– Lepiej już pójdę – rzekła Eloise, odchrząkując z lekka, aby przerwać krępującą ciszę. – Colin powinien zjawić się na herbacie i mama chce, aby cała rodzina była obecna.

– Zmieścicie się wszyscy? – zapytała Penelope. Dom lady Violet był duży, ale dzieci, małżonkowie i wnukowie Bridgertonów stanowili aż dwudziestodwuosobową grupę.

– Pojedziemy do Bridgerton House – wyjaśniła Eloise. Jej matka wyprowadziła się z oficjalnej londyńskiej rezydencji Bridgertonów po ślubie najstarszego syna. Anthony, który był wicehrabią od osiemnastego roku życia, próbował nakłonić ją, aby została, lecz ona uparła się, że młodzi potrzebują prywatności. Ostatecznie Anthony i Kate pozostali w Bridgerton House wraz z trójką dzieci, a Violet, wraz z resztą potomstwa (z wyjątkiem Colina, który miał własne apartamenty), zamieszkała opodal, na Bruton Street 5. Po prawie roku daremnych prób nadania nazwy nowemu domowi, rodzina zaczęła mówić o nim po prostu Numer Piąty.

– Miłej zabawy – rzekła Portia. – Muszę znaleźć Felicity, spóźnimy się do modystki.

Eloise spoglądała w ślad za nią, po czym mruknęła do Penelope:

– Twoja siostra zdaje się spędzać u modystki bardzo dużo czasu.

Penelope wzruszyła ramionami.

– Felicity dostaje szału od tych przymiarek, ale jest ostatnią nadzieją mamy na prawdziwie dobrą partię. Obawiam się, że mama wierzy, iż Felicity ma szansę poślubić księcia, byle tylko miała na sobie odpowiednią suknię.

– Czy ona nie jest zaręczona z panem Albansdale'em?

– Przypuszczam, że w przyszłym tygodniu on oficjalnie się oświadczy, ale do tej pory mama woli mieć wolną rękę. – Wzniosła oczy ku niebu. – Lepiej ostrzeż brata, żeby się trzymał z daleka.

– Gregory? – z niedowierzaniem spytała Eloise. – Przecież on jeszcze nie skończył szkół!

– Colin.

– Colin? – Eloise parsknęła śmiechem. – A to paradne!

– To samo jej powiedziałam, ale wiesz, jaka ona jest, kiedy już coś sobie wbije do głowy.

Panna Bridgerton zachichotała.

– Zdaje się, że jest w tym podobna do mnie.

– Nie ustąpi do samego końca.

– Nieustępliwość to niekiedy dobra rzecz – przypomniała jej Eloise. – Byle w odpowiednim czasie.

– O, tak – odparła Penelope z sarkastycznym uśmieszkiem. – W nieodpowiednim czasie może być prawdziwym koszmarem.

Eloise roześmiała się.

– Uśmiechnij się, przyjaciółko. Przynajmniej pozwoliła ci pozbyć się tych strasznych żółtych sukienek.

Penelope spojrzała na swój poranny strój w przyjemnym i twarzowym odcieniu błękitu.

– Przestała wybierać mi ubrania, kiedy ostatecznie zrozumiała, że wyszłam z obiegu. Dziewczyna bez szans na zamążpójście nie jest warta takiego zachodu. Już od roku nie bywa ze mną u modystki, cóż za błogosławieństwo!

Panna Bridgerton uśmiechnęła się do przyjaciółki, której karnacja nabierała natychmiast uroczych brzoskwiniowo-śmietankowych odcieni, skoro tylko znalazła się w oprawie chłodnych barw.

– Wszyscy to zauważyli już od chwili, kiedy pozwolono ci samej wybierać stroje. Nawet lady Whistledown musiała to skomentować!

– Ukryłam przed mamą ten artykuł – wyznała Penelope. – Nie chciałam, aby poczuła się zraniona.

Eloise zamrugała oczami.

– To bardzo ładnie z twojej strony.

– Niekiedy stać mnie na odruch miłosierdzia i łaski.

– Można by pomyśleć – prychnęła Eloise – że miłosierdzie i łaskę wypada posiadać, lecz nie wypada ich okazywać.

Penelope zasznurowała usta i popchnęła swego gościa w kierunku drzwi.

– Czy nie oczekują cię w domu?

– Idę, już idę!


Colin Bridgerton pociągnął łyk doskonałej brandy i pomyślał, że jest raczej przyjemnie być znowu w Anglii.

Dziwiło go to niezmiernie, lecz lubił powroty prawie tak samo, jak wyjazdy. Za kilka miesięcy – sześć, nie więcej – znowu będzie marzył o wyjeździe, lecz na razie Anglia była dla niego cudownym miejscem.

– Dobra, nieprawdaż?

Colin podniósł wzrok. Jego brat Anthony stał oparty o blat potężnego, mahoniowego biurka i wskazywał na własną szklankę.

Colin skinął głową.

– Nie miałem pojęcia, jak mi tego brakowało… aż do teraz. Ouzo ma swoje uroki, ale… – spojrzał na złocisty płyn – ale to jest raj.

Anthony uśmiechnął się smutno.

– Jak długo zamierzasz pozostać tym razem?

Colin podszedł do okna, udając, że wygląda na zewnątrz. Starszy brat z wielkim trudem ukrywał zniecierpliwienie. Właściwie nie dziwił mu się. Listy dochodziły rzadko i z opóźnieniem. Rodzina musiała czekać na wieści od niego nieraz cały miesiąc, a nawet dwa. Nie chciałby być na ich miejscu – zamartwiać się, czy ukochana osoba żyje, czy jest zdrowa, nieustannie czekać na przybycie posłańca. Współczuł im, lecz to nie wystarczało, aby zatrzymać go w Anglii.

Od czasu do czasu musiał po prostu uciec. Inaczej nie potrafił tego określić.

Uciec od "towarzystwa", które uważało go za czarującego łobuza i nic więcej, uciec od Anglii, która zachęcała młodzieńców jedynie do kariery wojskowej lub duchownej. Od rodziny, która kochała go bez zastrzeżeń, lecz nie miała pojęcia o tym, że w głębi serca po prostu chciał coś robić.

Jego brat Anthony był wicehrabią, z czym wiązały się liczne obowiązki. Prowadzenie majątku, zarządzanie rodzinnymi finansami, dbanie o dobrobyt licznych dzierżawców i służby. Benedict, starszy od Colina o cztery lata, zdobył sobie uznanie jako artysta. Zaczął od ołówka i papieru, ale za namową żony spróbował swoich sił w oleju. Jeden z jego pejzaży zdobił teraz Galerię Narodową.

Anthony zawsze znajdzie swoje miejsce w rodzinnych drzewach genealogicznych jako siódmy wicehrabia Bridgerton, Benedict przetrwa w pamięci potomnych dzięki swoim obrazom.

A Colin nie miał nic. Zarządzał niewielkim majątkiem podarowanym mu przez rodzinę i chadzał na przyjęcia. Nie mógł powiedzieć, że się nie bawi, ale czasem chciał czegoś więcej niż tylko zabawy.

Pragnął celu w życiu.

Pragnął pozostawić jakąś spuściznę.

Pragnął wiedzieć, a przynajmniej mieć nadzieję, że kiedy umrze, wspomnienie o nim zachowa się nie tylko w "Kronikach Towarzyskich Lady Whistledown".

Westchnął. Nic dziwnego, że spędzał tyle czasu w podróży.

– Colin?

Spojrzał na brata i zamrugał oczami. Był pewien, że Anthony zadał mu jakieś pytanie, ale chyba go nie usłyszał.

– Och, racja – odchrząknął. – No cóż, zostanę z pewnością do końca sezonu.

Anthony nic nie odpowiedział, ale nie sposób było nie dostrzec satysfakcji, jaka odmalowała się na jego twarzy.

– Choćby tylko po to, żeby porozpieszczać twoje dzieciaki – dodał Colin, ozdabiając twarz słynnym, krzywym uśmieszkiem. – Uważam, że Charlotte ma stanowczo zbyt mało lalek.

– Tylko około pięćdziesięciu – zgodził się Anthony śmiertelnie poważnym tonem. – Biedne dziecko jest straszliwie zaniedbane.

– Ma urodziny pod koniec miesiąca, prawda? Muszę jeszcze ją trochę zaniedbać, jak sądzę.

– A skoro już mowa o urodzinach – wtrącił Anthony, rozsiadając się w fotelu za biurkiem. – Od niedzieli za tydzień są urodziny mamy.

– A jak sądzisz, dlaczego tak spieszyłem się z powrotem?

Brat uniósł brew i Colin miał niejasne wrażenie, że zastanawia się, czy istotnie chodziło tu o urodziny matki, czy też był to jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Zamierzamy wydać przyjęcie na jej cześć – wyjaśnił Anthony.

– Pozwoli ci? – Colin z doświadczenia wiedział, że od pewnego wieku damy niechętnie świętują urodziny. A choć ich matka była wciąż bardzo piękną kobietą, bez wątpienia osiągnęła już pewien wiek.

– Musieliśmy uciec się do szantażu – przyznał Anthony. – Albo przyjęcie urodzinowe, albo ujawnimy jej prawdziwy wiek.

Colin nie powinien był akurat w tym momencie brać do ust brandy. Zakrztusił się i omal nie obryzgał nią brata.

– Chciałbym to widzieć – wyznał.

Wicehrabia uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.

– To było z mojej strony genialne posunięcie.

Colin szybko dopił drinka.

– Jak sądzisz, istnieje jakaś nadzieja, że nie wykorzysta tego przyjęcia, aby znaleźć mi żonę?

– Niewielka, naprawdę niewielka.

– Tak myślałem.

Anthony odchylił się w fotelu.

– Wiesz, bracie, ostatecznie jednak masz już trzydzieści trzy lata.

Colin spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Bogowie, przynajmniej ty nie zaczynaj…

– Ani mi się śni! Chciałem jedynie zasugerować, żebyś tym razem miał oczy otwarte. Nie musisz szukać żony, ale nic by się nie stało, gdybyś choć liczył się z taką możliwością.

Colin ujrzał drogę ucieczki i postanowił z niej czym prędzej skorzystać.

– Zapewniam cię, że myśl o małżeństwie bynajmniej nie jest mi wstrętna.

– Nigdy tak nie uważałem – zaprzeczył Anthony.

– Jednak nie widzę powodu do pośpiechu.

– Nigdy nie ma powodu do pośpiechu – zgodził się brat. – A w każdym razie nieczęsto. Ale zrób mamie przyjemność, dobrze?

Colin nie zdawał sobie sprawy, że wciąż trzyma w palcach pustą szklankę, dopóki nie wyśliznęła mu się z ręki i nie wylądowała z głuchym stukiem na dywanie.

– Boże… – wyszeptał. – Czy mama jest chora?

– Nie – odparł Anthony, podnosząc głos z zaskoczenia. – Przeżyje nas wszystkich, zapewniam cię.

– Więc o co chodzi?

Wicehrabia westchnął.

– Chciałbym tylko, żebyś był szczęśliwy.

– Ależ jestem – zapewnił go Colin.

– Na pewno?

– Do licha, jestem najszczęśliwszym człowiekiem w Londynie. Poczytaj sobie lady Whistledown. Powie ci to samo.

Anthony spojrzał na papiery na biurku

– Może nie w tym wydaniu, ale weź jakiekolwiek inne z zeszłego roku. Nazwała mnie czarującym więcej razy niż lady Danbury stronniczą, a obaj wiemy, co to za osiągnięcie.

– Czarujący to nie to samo, co szczęśliwy – cicho zauważył Anthony.

– Nie mam na to czasu – mruknął Colin. Nigdy bardziej niż w tej chwili nie pragnął znaleźć się po drugiej stronie drzwi.

– Gdybyś był naprawdę szczęśliwy, nie wyjeżdżałbyś tak często – upierał się brat.

Colin zatrzymał się z ręką na klamce.

– Ale ja lubię podróżować.

– Nieustannie?

– Widocznie tak, inaczej bym tego nie robił.

– Jeśli kiedykolwiek słyszałem bardziej wymijającą odpowiedź…

– Tak, a to jest unik. – Colin uśmiechnął się złośliwie.

– Colinie!

Drzwi zamknęły się lekko.

Загрузка...