9

W tym sezonie co parę dni pojawia się zaproszenie, które zdaje się obiektem powszechnego pożądania. W bieżącym tygodniu palma pierwszeństwa przypadnie niewątpliwie hrabinie Macclesfield, która w poniedziałek wieczorem wydaje wielki bal. Lady Macclesfield nieczęsto przyjmuje tu, w Londynie, lecz jest bardzo popularna, podobnie jak jej mąż. Należy oczekiwać, że na balu pojawi się wielu kawalerów, w tym pan Colin Bridgerton (o ile nie padnie ze zmęczenia po czterech dniach spędzonych z dziesiątką wnucząt Bridgertonów), wicehrabia Burwick oraz pan Michael Anstruther-Wetherby.

Autorka spodziewa się, że po ukazaniu się niniejszej gazetki wiele młodych i niezamężnych kobiet również weźmie udział w tym balu.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 16 kwietnia 1824.


Życie, jakie znał do tej pory, nagle dobiegło końca.

– Co? – zapytał, szybko mrugając oczami.

Twarz panny Featherington oblała się ciemnym rumieńcem, ciemniejszym, niż to wydawało się możliwe.

– Nieważne – mruknęła, odwracając się. – Zapomnij, że cokolwiek mówiłam.

Bridgerton uznał, że to bardzo dobry pomysł.

Lecz kiedy już mu się zdawało, że jego świat wraca na normalne tory (a przynajmniej jest w stanie sobie to wmówić), Penelope ponownie obróciła się ku niemu i to z takim ogniem w oczach, że zdębiał.

– Nie, nie zamierzam zapomnieć! – krzyknęła. – Całe życie spędziłam na zapominaniu o różnych rzeczach, nie mówiąc o nich, nikomu nie wspominając, czego naprawdę pragnę.

Colin chciał coś powiedzieć, ale okazało się, że nie jest w stanie wykrztusić ani słowa. Czuł, że już po nim. Był tego pewien.

– To nie będzie miało znaczenia – mówiła. – Obiecuję ci, to nie będzie miało żadnego znaczenia, nigdy nie będę niczego od ciebie chciała, ale mogłabym jutro umrzeć i…

– Co?

Jej oczy wydawały się ogromne, palące, mroczne i błagalne i…

Jego postanowienia ulotniły się jak dym.

– Mam dwadzieścia osiem lat – szepnęła żałośnie. – Jestem starą panną i nikt mnie jeszcze nigdy nie pocałował.

– Ggga… ggaa… ggaa… – Wiedział, że umie mówić, był absolutnie pewien, że potrafi wyartykułować słowa – jeszcze minutę temu. Teraz jednak wyglądało na to, że oniemiał.

A Penelope wciąż mówiła. Jej policzki były rozkosznie zaróżowione, a usta poruszały się tak szybko, że nie mógł nie pomyśleć, jaki byłby ich dotyk na skórze. Na szyi, na ramieniu i w… innych miejscach.

– Mając dwadzieścia dziewięć lat, też będę starą panną – kontynuowała. – I mając trzydzieści lat też. Mogłabym umrzeć jutro i…

– Nie umrzesz jutro! – wyrzekł z najwyższym trudem.

– Nie chcę umrzeć, nie poznawszy smaku pocałunku – wyznała wreszcie.

Colin potrafiłby wymyślić kilkaset powodów, dla których całowanie Penelope Featherington było fatalnym pomysłem. Na pierwszym miejscu wymieniłby ten, że naprawdę chciał ją pocałować.

Otwarł usta w nadziei, że wyda jakiś dźwięk i że może to będzie nawet mowa artykułowana, ale nie – usłyszał tylko szmer oddechu.

A wtedy Penelope uczyniła coś, co w jednej chwili pozbawiło go wolnej woli. Zajrzała mu głęboko w oczy i wyszeptała jedno, króciutkie słowo:

– Proszę.

Przepadł. W jej spojrzeniu było coś zapierającego dech w piersi. Jakby rzeczywiście mogła umrzeć, jeśli jej nie pocałuje. Nie z powodu złamanego serca, nie ze wstydu… raczej z głodu. Jakby potrzebowała się nim nakarmić, nakarmić wygłodniałą duszę i ukoić serce.

Colin nie mógł sobie przypomnieć, aby ktokolwiek pożądał go tak bardzo.

Lekcja pokory.

Penelope sprawiła, że zapragnął jej z taką gwałtownością, że kolana ugięły się pod nim. Spojrzał na nią, ale nie zobaczył w niej kobiety, którą widywał tyle razy. Była odmieniona. Promieniała. Była jak syrena, jak bogini, a on zachodził w głowę, jakim cudem nigdy tego nie dostrzegł.

– Colinie – szepnęła.

Zrobił krok w jej stronę – o pół stopy, ale to wystarczyło, żeby jej usta znalazły się blisko… bardzo blisko. Delikatnie uniósł jej podbródek. Ich oddechy mieszały się, powietrze stało się duszne i ciężkie. Penelope drżała… czuł to pod palcami… ale nie był wcale pewien, czy i on nie dygotał.

Sądził, że zaraz powie coś dowcipnego i wesołego, jak przystało beztroskiemu zawadiace, za którego go wszyscy uważali. Może: "dla ciebie wszystko" albo "każda kobieta zasługuje na przynajmniej jeden pocałunek". W miarę jednak jak odległość między nimi się zmniejszała, czul, że każde słowo byłoby niewłaściwe.

Nie ma słów dla namiętności. Nie ma słów dla pragnienia. Nie ma słów dla nazwania piękna tego momentu. I tak pewnego zwykłego piątkowego popołudnia, w samym sercu Mayfair, w cichym saloniku na Mount Street, Colin Bridgerton pocałował Penelope Featherington. Cudowne, niezapomniane przeżycie. Jego usta najpierw ostrożnie dotknęły jej warg, nie dlatego, że starał się być łagodny, choć gdyby był w stanie w tej chwili skupić się na czymkolwiek innym, zapewne przypomniałby sobie, że to jej pierwszy pocałunek. Pierwszy pocałunek, który powinien być delikatny, czuły, cudowny, taki, o jakim marzą dziewczęta przed snem pod osłoną nocy.

Colin jednak nie pamiętał o tym. W ogóle nie myślał. Jego pocałunek był delikatny i czuły, ponieważ sam jeszcze się sobie dziwił, że ją całuje. Znał Penelope od lat, nigdy jednak nawet nie pomyślał, aby musnąć ustami jej usta. A teraz nie chciałby wypuścić jej z ramion, choćby płomienie piekielne zaczęły lizać mu pięty. Zaledwie wierzył w to, co robi… jak również i w to, że tak bardzo jej pragnął…

Nie był to pocałunek wyrażający namiętność, tkliwość czy pożądanie. Było to niespieszne doświadczenie naukowe… tak samo dla Penelope, jak i dla Colina.

Odkrywał właśnie, że wszystko, co do tej pory na temat pocałunków wiedział, to była ledwie namiastka wiedzy.

Wszystko inne było jedynie dotknięciem ust, języka i szeptaniem nic nieznaczących, choć miłych słów. To był pocałunek.

Było coś w tym dotyku, w cichym szmerze i cieple odde chu Penelope. Coś kryło się w jej nagle znieruchomiałym ciele, w łomocie serca, który czuł przez jej skórę. Było coś w tym, że wiedział, że to ona. Lekko przesunął usta w lewo i delikatnie chwycił kącik jej warg, łaskocząc je żartobliwie. Jego język uczył się konturów jej ust, smakując słodko-słone, wilgotne wnętrze.

Było to coś więcej niż pocałunek.

Jego dłonie, do tej pory rozpostarte na jej plecach, nagle zadrżały, zesztywniały i wpiły się w miękką materię sukni. Pod palcami czul ciepło kobiecego ciała, przenikające przez warstwy muślinu.

Przyciągnął Penelope do siebie, bliżej i bliżej, aż niemal stopili się ze sobą. Czul, że płonie. Pragnął jej – bogowie, jak bardzo jej pragnął!

Jego wargi stały się bardziej natarczywe, język delikatnie wdarł się w jej usta. Colin jęknął i z cichym pomrukiem zaczął smakować jej słodycz, ż lekka pachnącą lemoniadą. Była upojna jak najlepsza brandy. Zaczął się obawiać, że wkrótce zwali go z nóg.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej boków – powoli, żeby jej nie przestraszyć. Była miękka i kształtnie zaokrąglona. Delikatnie rozszerzające się biodra, doskonale pośladki, a piersi… Boże, jak cudownie było czuć jej piersi przyciśnięte do torsu. Pragnął nakryć je dłońmi, lecz zmusił się do pozostawienia rąk tam, gdzie były – w bardzo przyjemnym miejscu, doprawdy nie miał na co się uskarżać. Poza tym, że nie wypadało obmacywać biustu damy w jej własnym salonie, podejrzewał, że gdyby jej dotknął w ten sposób, straciliby głowę z kretesem.

– Penelope, Penelope – szeptał, zastanawiając się, czemu jej imię brzmi w jego ustach tak słodko. Pożądał jej, pragnął, był pijany, oszołomiony namiętnością i chciał, aby ona czuła się tak samo. Nie próbowała wysunąć się z jego objęć, ale do tej pory nie reagowała. Wprawdzie zachwiała się na nogach i odpowiadając na jego pocałunek, rozchyliła wargi, ale poza tym nie uczyniła najmniejszego gestu.

Tymczasem w przyspieszonym oddechu i biciu serca Colin wyraźnie wyczuwał jej podniecenie.

Odsunął się, tylko o kilka cali, aby dotknąć jej podbródka i unieść jej twarz ku swojej. Zatrzepotała rzęsami, odsłaniając zamglone namiętnością oczy ponad lekko rozchylonymi, nabrzmiałymi od jego pocałunków ustami.

Była piękna. Cudownie, doskonale, poruszająco piękna. Nie wiedział, jak mógł tego nie zauważyć przez tyle lat.

Czy świat zaludniony był przez ślepców czy tylko przez głupców?

– Ty też możesz mnie pocałować – szepnął, lekko pochylając się ku niej.

Zamrugała spłoszona.

– Pocałunek – wymruczał, znów pochylając się nad jej ustami, choć tylko na krótką chwilę – jest dla dwojga.

Penelope drgnęła lekko.

– Co mam robić? – zapytała.

– Co zechcesz.

Powoli, nieśmiało uniosła dłoń do jego twarzy. Delikatnie przesunęła palcami po policzku, sunąc wzdłuż linii szczęki.

– Dziękuję – szepnęła.

Dziękuję?

Znieruchomiał.

Nic gorszego nie mogła powiedzieć. Nie chciał, aby mu dziękowano za pocałunek.

Czuł się winien.

I pusty.

Jak gdyby zrobił coś z litości. Co gorsza, w duchu wiedział, że gdyby zdarzyło się to kilka miesięcy temu, naprawdę byłoby to z litości.

I jak to, u diabła, o nim świadczy?

– Nie dziękuj – rzekł ponuro i cofnął się.

– Ale…

– Powiedziałem: nie! – rzucił ostro, odwracając się, jakby nie mógł znieść jej widoku, choć prawdą było, że nie mógł znieść samego siebie.

A co najgorsze – nie miał pojęcia dlaczego. Czy ten szarpiący, dojmujący ból to poczucie winy? Dlatego że nie powinien był Penelope całować? Dlatego że nie powinno mu się to było podobać?

– Colinie – szepnęła – nie bądź zły na siebie.

– Nie jestem – warknął.

– Poprosiłam, żebyś mnie pocałował. Praktycznie cię zmusiłam.

No tak, to najlepszy sposób, żeby poczuł się prawdziwym mężczyzną.

– Nie zmuszałaś mnie – wycedził.

– Nie, ale…

– Na litość boską, Peneiope, dość tego!

Odskoczyła, wytrzeszczając oczy.

– Przepraszam – szepnęła.

Spojrzał na jej dłonie. Drżały. Z bólem przymknął oczy. Dlaczego robił z siebie takiego kretyna?

– Penelope… – zaczął.

– Nie, nic nie szkodzi – przerwała mu pospiesznie. – Nie musisz nic mówić.

– Nie, powinienem.

– Wolałabym, żebyś milczał.

Nagle przybrała poważną i pełną godności minę. Golin poczuł się jeszcze gorzej. Stała nieruchomo, ze skromnie splecionymi dłońmi, z oczami spuszczonymi – nie całkiem wbitymi w podłogę, lecz przysłoniętymi powiekami.

Myślała, że pocałował ją z litości.

Trudna sprawa, bo właściwie częściowo chciał, aby tak myślała. Może wtedy i on przekonałby sam siebie, że to prawda. Że to tylko litość i na pewno nic więcej.

– Pójdę już – oznajmił stłumionym głosem. Słowa rozbrzmiały w cichym salonie jak krzyk.

Nie próbowała go powstrzymać. Ruszył w kierunku drzwi.

– Muszę iść – dodał, choć jego stopy odmówiły współpracy.

Skinęła głową.

– Nie… – zaczął, a potem przerażony słowami, które omal nie wymknęły mu się z ust, zdecydowanie ruszył do wyjścia.

Był już blisko drzwi, gdy Penelope zawołała "Co: nie?" Oczywiście. Musiała zawołać.

A on nie wiedział, co odpowiedzieć, ponieważ zamierzał rzec: "Nie pocałowałem cię z litości". Wynikało z tego, że chciał, by o tym wiedziała, a jeśli tego chciał, to znaczyło, że zależało mu na jej opinii, a to z kolei znaczyło, że…

– Muszę iść – wybuchnął desperacko, jakby się spodziewał, że gdy tylko opuści salon, jego myśli przestaną błąkać się po niebezpiecznych rubieżach. Przebył odległość, jaka dzieliła go od drzwi, licząc, że Penelope go zawoła, że bodaj wypowie jego imię.

Nie uczyniła tego.

Wyszedł więc.

I jeszcze nigdy nie czuł do siebie takiej odrazy.


Colin był w wyjątkowo podłym humorze już wcześniej, zanim w drzwiach stanął lokaj z wezwaniem od jego matki.

Później było coraz gorzej.

Piekło i demony. Znowu zacznie mu wiercić dziurę w brzuchu o małżeństwo. Jej wezwania zawsze miały coś wspólnego ze swatami. A on akurat nie był w nastroju.

Kochał swoją matkę. Nie mógł jej zignorować, więc po-mruczał, poburczał, nawet zaklął z cicha, ale posłusznie wciągnął buty, narzucił płaszcz i ruszył do drzwi.

Mieszkał w Bloomsbury, w niezbyt modnej jak dla arystokraty dzielnicy Londynu, choć Belford Square, przy którym wynajął mały, lecz elegancki domek z tarasem, z pewnością był adresem dobrym i akceptowanym.

Colin lubił Bloomsbury, gdzie za sąsiadów miał lekarzy, prawników, naukowców, ludzi, którzy naprawdę coś robili, a nie tylko snuli się po przyjęciach. Nie był gotów poświęcić swego dziedzictwa dla życia z pracy rąk – w sumie dość dobrze było być Bridgertonem – ale w obserwowaniu ludzi przy codziennych obowiązkach znajdował coś inspirującego.

Mógł pojechać powozem – właśnie podstawiono go po powrocie od Featheringtonów, ale potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem. Poza tym przewrotnie zapragnął odwlec wizytę pod Numerem Piątym.

Jeśli matka zamierzała poprowadzić kolejny wykład na temat cnót związku małżeńskiego, a po nim przedstawić długawą dysertację odnośnie do atrybutów każdej panny do wzięcia w Londynie, może na niego spokojnie poczekać.

Przymknął oczy i jęknął. Musiał mieć gorszy humor, niż sobie to uświadamiał, skoro przeklinał nawet spotkanie z matką, którą darzył (podobnie jak wszyscy Bridgertonowie) ogromnym szacunkiem i uczuciem.

Wszystko przez Penelope.

Nie, wszystko przez Eloise, pomyślał, zgrzytając zębami. Lepiej zwalić na rodzeństwo.

Nie – opadł na fotel przy biurku. To wyłącznie jego wina. Kiedy był wściekły, mógł urywać ludziom głowy gołymi rękami. Jego i tylko jego wina.

Nie powinien był całować Penelope. Nieważne, że chciał ją pocałować, chociaż do momentu, w którym o tym wspomniała, praktycznie nie zdawał sobie z tego sprawy. I tak nie powinien był jej całować.

Choć z drugiej strony, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, nie był całkiem pewien, dlaczego nie powinien był jej całować.

Podszedł do okna i oparł się czołem o szybę. Belford Square było spokojnym miejscem. Tylko kilku przechodniów w zasięgu wzroku. Prawdopodobnie byli to robotnicy pracujący przy budowie muzeum po wschodniej stronie placu – dlatego Colin wybrał rezydencję w zachodniej części – plac budowy to dość hałaśliwe sąsiedztwo.

Skierował wzrok na północ, ku pomnikowi Charlesa Jamesa Foxa. Oto człowiek, który miał cel w życiu. Nie zawsze lubiany, jeśli wierzyć starszym, lecz Colin powoli dochodził do wniosku, że sympatia ogółu jest dość mocno przeceniana. Bóg jeden wie, jak on sam był lubiany, a mimo to stał teraz ponury, wściekły i niezadowolony z życia, gotów rzucić się na każdego, kto mu wejdzie w drogę.

Westchnął ciężko i wyprostował, opierając się dłonią o ramę. Lepiej już wyjść z domu, zwłaszcza jeśli zamierza udać się do Mayfair piechotą. Odległość nie była duża. Jeśli pójdzie szybko (jak zawsze), dotrze tam za pół godziny, może trochę wcześniej, o ile nie będzie musiał przeciskać się pomiędzy spacerowiczami. Modne towarzystwo nigdy nie przebywało tak długo poza domem, oczywiście pomijając zakupy lub popularne ostatnimi czasy spacery po parku. Colin czuł jednak, że musi ochłonąć. Londyńskie powietrze nie było zbyt czyste, ale musiało wystarczyć.

Tego dnia miał wyjątkowe szczęście. Zanim dotarł do skrzyżowania Oxford i Regent Street, na twarz spadły mu pierwsze krople deszczu. Kiedy znalazł się u wylotu Hanover Square na St. George Street, lało już w najlepsze. Był jednak tak blisko Bruton Street, że wzywanie fiakra graniczyło z groteską.

Szedł zatem dalej.

Po pierwszym niemiłym wrażeniu deszcz wydał mu się przyjemny. Był ciepły, a duże, ciężkie krople były niczym uderzenia.

Colin czuł, że na nie zasłużył.

Drzwi domu matki otwarły się, zanim postawił stopę na pierwszym schodku. Widocznie Wickham czekał na niego.

– Czy mogę zaproponować panu ręcznik? – spytał, podsuwając złożoną miękką tkaninę.

Colin wziął ręcznik, zastanawiając się, kiedy, u licha, Wickham miał czas po niego pójść. Nie mógł przecież wiedzieć, że on będzie na tyle niemądry, żeby spacerować w deszczu.

Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że lokaje muszą posiadać jakąś tajemniczą moc. Może takie były wymagania na to stanowisko.

Wysuszył włosy ręcznikiem, co wprawiło Wickhama w widoczną konsternację. Nadzwyczaj układny i konserwatywny lokaj spodziewał się zapewne, że panicz co najmniej pół godziny spędzi w łazience, żeby się doprowadzić do porządku.

– Gdzie moja matka? – zapytał Cołin.

Służący zacisnął wargi, znacząco spoglądając na stopy przybysza, wokół których zebrały się już małe kałuże.

– Jest w swoim gabinecie – odparł. – Ale rozmawia z pańską siostrą.

– Z którą siostrą? – zapytał Colin z promiennym uśmiechem, żeby tylko dokuczyć Wickhamowi, który z kolei próbował zdenerwować go, omijając imię siostry.

Jak gdyby mógł Bridgertonowi powiedzieć "pańska siostra" i być pewnym, że tamten będzie wiedział, o kogo chodzi.

– Francescą.

– Ach, tak. Ona wkrótce wraca do Szkocji, prawda?

– Jutro.

Colin oddał ręcznik służącemu, który spojrzał nań jak na coś obrzydliwego.

– Nie będę jej zatem zawracał głowy. Powiadom ją tylko, że jestem tutaj i czekam, aż skończy rozmawiać z Francescą.

Wickham skinął głową.

– Może zatem się pan przebierze, paniczu? Sądzę, że w sypialni pana Gregory'ego pozostały jeszcze jakieś jego ubrania.

Colin uśmiechnął się. Gregory właśnie kończył ostatni semestr w Cambridge. Był o jedenaście lat młodszy i trudno było sobie wyobrazić, że mogliby się wymienić ubraniami. W obecnej sytuacji jednak chyba będzie musiał uwierzyć, że jego mały braciszek urósł.

– Doskonały pomysł – rzekł i z niechęcią spojrzał na swój przemoczony surdut. – Zostawię go do oczyszczenia i przyślę po niego później.

Lokaj ponownie skinął głową i mruknął:

– Jak pan sobie życzy. – Po czym znikł w korytarzu.

Przeskakując po dwa stopnie i zostawiając na nich mokre ślady, Colin przebył schody dzielące go od pokojów rodzeństwa. Nagle usłyszał szmer otwieranych drzwi i obejrzał się. Eloise.

Ostatnia osoba, którą chciał zobaczyć. Natychmiast przywiodła mu na myśl wszystkie wspomnienia związane z Penelope. Ich rozmowę. Pocałunek.

Zwłaszcza pocałunek.

I poczucie winy, jakie go po nim ogarnęło.

Poczucie winy, które wciąż nie ustępowało.

– Colin – zawołała Eloise. – Nie wiedziałam, że… Szedłeś pieszo?

Wzruszył ramionami.

– Lubię deszcz.

Przyjrzała mu się uważnie, przechylając głowę na bok, co oznaczało, że jest naprawdę zaintrygowana.

– Dziwny jakiś jesteś dzisiaj.

– Jestem przemoczony do szpiku kości.

– Nie musisz krzyczeć na mnie z tego powodu – odparła, pociągając nosem. – Nie zmuszałam cię do ganiania po mieście w deszczu.

– Kiedy wychodziłem, jeszcze nie padało – rzekł odruchowo. W obecności rodzeństwa zawsze wyłaził z niego ośmiolatek.

– Na pewno niebo już było szare – zauważyła.

Widocznie i ona miała w sobie coś z ośmiolatki.

– Możemy porozmawiać, kiedy już się wysuszę? – zapytał, nie ukrywając zniecierpliwienia.

– Oczywiście – odparła zgodnie. – Poczekam tu na ciebie.

Colin nie spieszył się ze zmianą ubrania. Bawił się z zawiązaniem krawata dłużej niż kiedykolwiek. Wreszcie, kiedy uznał, że Eloise zgrzyta już zębami ze zniecierpliwienia, wrócił do holu.

– Słyszałam, że byłeś dzisiaj u Penelope – oznajmiła bez wstępów.

Nie powinna była tego mówić.

– Skąd to wiesz? – zapytał ostrożnie. Wiedział, że jego siostra i Penelope są przyjaciółkami, ale nie przypuszczał, aby Eloise dowiedziała się tego od niej.

– Felicity powiedziała Hyacinth.

– A Hyacinth tobie.

– Oczywiście.

– Coś trzeba zrobić z tymi wszystkimi plotkarami w mieście – mruknął.

– Nie uważam tego za plotkę – odparła Eloise. – Chyba nie jesteś zainteresowany Penelope?

Gdyby mówiła o jakiejkolwiek innej kobiecie, Colin spodziewałby się, że za chwilę spojrzy na niego z ukosa i zapyta przekornie "A może jesteś?"

Ale chodziło o Penelope i choć Eloise była jej najlepszą przyjaciółką, największą obrończynią, nawet ona nie mogła sobie wyobrazić, żeby mężczyzna z jego reputacją i popularnością zainteresował się kobietą z taką reputacją i (nieistniejącą) popularnością.

Humor Colina ze złego zmienił się w morderczy.

– W każdym razie – ciągnęła Eloise, całkowicie nieświadoma burzy, jaka rozpętała się w duszy jej zazwyczaj radosnego brata – Felicity powiedziała Hyacinth, że Briarly mówił jej o twojej wizycie. Zastanawiałam się tylko, o co mogło chodzić.

– To nie twoja sprawa – odparł ostro w nadziei, że siostra ustąpi, choć w duchu wiedział, że to niemożliwe. Ruszył jednak w stronę schodów.

– Chodzi o moje urodziny, prawda? – Eloise zabiegła mu drogę tak nagle, że potknął się o jej stopę. Skrzywiła się, ale Colin wcale jej nie współczuł.

– Nie, nie chodziło o twoje urodziny – warknął. – Twoje urodziny są dopiero… – Urwał i przystanął. Do diabła! -…dopiero w przyszłym tygodniu – burknął.

Uśmiechnęła się przebiegle, a potem, jakby nagle zdała sobie sprawę, że się pomyliła, lekko otwarła usta i natychmiast skierowała rozmowę na inne tory:

– Jeśli nie poszedłeś tam porozmawiać o moich urodzinach… – przesunęła się nieco, aby tym skuteczniej zagrodzić mu drogę -…a teraz już mnie nie przekonasz, że było inaczej… to po co poszedłeś do Penelope?

– Czy na tym świecie nie można mieć nic prywatnego?

– Nie w tej rodzinie.

Colin uznał, że najlepszym sposobem będzie przybranie zwykłej radosnej miny, choć nie miał na to najmniejszej ochoty. Przywołał na usta najpiękniejszy i najmilszy z uśmiechów, przechylił głowę na bok i zapytał:

– Czy mi się zdaje, czy mama mnie woła?

– Nic nie słyszałam – odparła wdzięcznie Eloise. – Co się z tobą dzieje? Dziwnie się zachowujesz.

– Nic mi nie jest.

– Nieprawda. Wyglądasz, jakbyś był u dentysty.

Colin zniżył głos do szeptu.

– Zawsze miło słyszeć komplementy od rodziny.

– Jeśli nie możesz zaufać własnej rodzinie – odparowała – to komu?

Płynnie cofnął się i oparł plecami o ścianę.

– Wolę pochlebstwo od prawdy.

– Nie, nie wolisz.

Bogowie, ależ miał ochotę ją trzepnąć. Nie robił tego, odkąd skończyła dwanaście lat. I oberwał za to szpicrutą. To był jedyny przypadek, kiedy ojciec spuścił mu lanie.

– Chciałbym – rzekł spokojnie, unosząc brew – aby ta rozmowa natychmiast dobiegła końca.

– Chciałbyś – syknęła Eloise – żebym przestała się dopytywać, po co poszedłeś do Penelope Featherington, oboje jednak dobrze wiemy, że tak się nie stanie.

I wtedy zrozumiał. Poczuł to całym sobą, każda jego cząstka od stóp do głowy była przekonana, że jego siostra jest lady Whistledown. Wszystko pasowało. Nie było drugiej tak upartej i natrętnej, nikogo, kto mógłby… lub chciał… poświęcać swój czas, żeby dotrzeć do sedna każdej plotki, każdej aluzji.

Kiedy Eloise chciała czegoś, nie ustąpiła, dopóki nie miała tego w garści. Nie chodziło o pieniądze czy o inne dobra materialne. Eloise pragnęła wiedzy. Lubiła wiedzieć wszystko, drążyła, drążyła i drążyła, dopóki nie usłyszała tego, co chciała usłyszeć.

Cud, że nikt wcześniej się nie zorientował.

– Muszę z tobą porozmawiać – oświadczył nagle.

Chwycił siostrę za ramię i pociągnął do najbliższego pokoju, który przypadkiem okazał się jej własną sypialnią.

– Colinie! – wrzasnęła, bez powodzenia usiłując mu się wyrwać. – Co ty wyprawiasz?

Zatrzasnął za sobą drzwi, puścił Eloise i skrzyżował ramiona na piersi. Rozstawił szeroko nogi i popatrzył na nią z groźną miną.

– Colinie? – powtórzyła z lekkim powątpiewaniem w głosie.

– Wiem, co knułaś.

– Co ja… – Nagle parsknęła serdecznym śmiechem.

– Eloise! – krzyknął. – Mówię do ciebie!

– Chyba tak – wykrztusiła z trudem.

Nie ustępował, spoglądając surowo.

Odwróciła twarz, zgięta w pół ze śmiechu. Wreszcie udało jej się wydusić:

– Co ty… – Spojrzała na niego i choć usilnie starała się zamknąć usta, znów parsknęła.

Gdyby coś piła, pomyślał Colin bez cienia wesołości, przy takim śmiechu wszystko wypuściłaby nosem.

– Co się z tobą, do diabła, dzieje? – warknął.

To wreszcie ją nieco otrzeźwiło. Nie wiedział, czy osiągnął to wzrokiem, tonem głosu czy użyciem przekleństwa, ale w jednej chwili się uspokoiła.

– O rany – jęknęła – mówisz poważnie.

– A wyglądam, jakbym żartował?

– Nie – odrzekła. – Choć z początku tak mi się wydawało. Przepraszam, Colinie, ale te marsowe miny i krzyki… to do ciebie niepodobne. Wyglądałeś prawie jak Anthony.

– A ty…

– Właściwie – spojrzała na niego tak uważnie, jak powinna – wyglądasz jak ty sam, udający Anthony'ego.

Zaraz ją zabije. Tu, w jej własnym pokoju, w domu matki, popełni siostrobójstwo.

– Colinie? – zapytała z wahaniem, jakby wreszcie zauważyła, że od gniewu przeszedł do wściekłości.

– Siadaj. – Skinieniem głowy wskazał jej krzesło. – Już.

– Nic ci nie jest?

– SIADAJ! – ryknął.

Posłuchała skwapliwie.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło ci się podnieść głos – szepnęła.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem powód.

– Co się stało?

Uznał, że równie dobrze może powiedzieć jej prawdę.

– Colinie?

– Wiem, że jesteś lady Whistledown.

– Coooooooo?!

– Nie ma sensu zaprzeczać. Widziałem…

Eloise poderwała się na równe nogi.

– Tyle tylko, że to nieprawda!

Nagle stracił pewność siebie. Gniew opadł. Poczuł się stary i zmęczony.

– Eloise, widziałem dowód.

– Jaki dowód? – zapytała, z niedowierzaniem podnosząc głos. – Jaki może być dowód czegoś, co nie jest prawdą?

Chwycił ją za rękę.

– Popatrz na swoje palce.

Spojrzała.

– Co z nimi?

– Plamy z atramentu.

Otwarła usta.

– I z tego wydedukowałeś, że jestem lady Whistledown?

– Skąd by się wzięły?

– Nigdy nie używałeś pióra?

– Eloise… – w jego głosie zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie.

– Nie muszę ci tłumaczyć, skąd mam na palcach ślady atramentu.

Znów wymówił jej imię.

– Nie – zaprotestowała. – Nie jestem ci winna… och, no dobrze, niech będzie. – Buntowniczo skrzyżowała ramiona. – Piszę listy.

Spojrzał na nią z jawnym niedowierzaniem.

– Naprawdę! – zaprotestowała. – Codziennie. Czasem nawet dwa razy dziennie, kiedy Francesca wyjeżdża. Jestem dość lojalną korespondentką. Powinieneś wiedzieć. Napisałam dość listów z twoim imieniem na kopercie, choć śmiem wątpić, czy dotarła do ciebie bodaj połowa.

– Listy? – zapytał tonem pełnym powątpiewania… i wzgardy. – Na Boga, Eloise, naprawdę myślisz, że to kupię? Do kogo, do diaska, pisujesz aż tyle listów?

Zaczerwieniła się. Naprawdę spłonęła ciemnym rumieńcem.

– Nie twoja sprawa.

Jej reakcja powinna go była zaintrygować, ale wciąż był pewien, że kłamie.

– Na Boga, Eloise – wycedził – kto uwierzy, że codziennie pisujesz listy? Na pewno nie ja.

Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, jej ciemnoszare oczy błyszczały furią.

– Nie obchodzi mnie, co myślisz – powiedziała bardzo cicho. – Nie, to nieprawda. Jestem wściekła, że mi nie wierzysz.

– Nie dajesz mi wiele dowodów, abym mógł uwierzyć – odparł zmęczonym tonem.

Eloise podeszła do niego i dźgnęła go palcem w pierś. Mocno.

– Jesteś moim bratem – prychnęła. – Powinieneś wierzyć mi bez zastrzeżeń. Kochać mnie bez zastrzeżeń. Tak dla mnie powinno być w rodzinie.

– Eloise – jej imię wydobyło się z jego ust cicho jak westchnienie.

– Nie próbuj się teraz usprawiedliwiać.

– Nie miałem zamiaru.

– To jeszcze gorzej! – Ruszyła w kierunku drzwi. – Powinieneś na klęczkach błagać mnie o wybaczenie!

Nie sądził, że w swoim stanie ducha będzie zdolny do uśmiechu, a jednak.

– To naprawdę kompletnie nie pasowałoby do mojego charakteru, nie sądzisz?

Otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale dźwięk^ który się z nich wydobył, nie był angielskim słowem. Udało jej się wykrztusić coś w rodzaju wielce zirytowanego "ooooooooch", po czym okręciła się na pięcie i wybiegła, trzaskając drzwiami.

Colin opadł na krzesło, zastanawiając się, kiedy Eloise się zorientuje, że pozostawiła go we własnej sypialni.

Stwierdził, że ironia była właściwie jedynym jasnym punktem tego smutnego i przykrego dnia.

Загрузка...