5

Autorka dowiedziała się, że z początkiem tygodnia lady Blackwood skręciła kostkę, goniąc dostawcę Niniejszej Skromnej Gazetki.

Tysiąc funtów to rzeczywiście sporo pieniędzy, ale lady Blackwood raczej ich nie potrzebuje, a poza tym sytuacja staje się absurdalna. Zapewne londyńczycy mają ciekawsze rzeczy do roboty, aniżeli gonić biednych, przerażonych gazeciarzy w bezowocnych wysiłkach odkrycia tożsamości Autorki.

A może nie.

Autorka opisywała życie towarzystwa londyńskiego przez całe dziesięciolecie i istotnie nie znalazła dowodów na to, że mają co robić ze swoim wolnym czasem.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 12 kwietnia 1824.


W dwa dni później Penelope znów przemierzała Berkeley Sąuare, zdążając pod Numer Piąty. Tym razem jednak było wczesne przedpołudnie, świeciło słońce i nie spotkała po drodze Colina.

Nie była pewna, czy to dobrze, czy źle.

W zeszłym tygodniu zaplanowały z Eloise, że wybiorą się na zakupy. Miały spotkać się u Bridgertonów, żeby jechać razem, już bez towarzystwa pokojówek. Dzień był cudowny, bardziej czerwcowy niż kwietniowy, i Penelope bardzo się cieszyła na krótki spacer po Oxford Street.

Kiedy jednak dotarła do Numeru Piątego, powitała ją zdumiona mina kamerdynera.

– Panna Featherington – rzekł, mrugając kilka razy z rzędu, zanim zdołał wykrztusić całe zdanie: – Obawiam się, że panienka Eloise jest nieobecna.

Penelope otworzyła usta ze zdziwienia.

– Dokąd poszła? Przecież byłyśmy umówione.

Wickham pokręcił głową.

– Nie wiem. Ale wyjechała z matką i panną Hyacinth dwie godziny temu.

– Rozumiem. – Penelope zmarszczyła brwi, usiłując zdecydować, co robić. – Czy mogę poczekać? Może po prostu coś je zatrzymało? To niepodobne do Eloise, żeby zapomnieć o umówionym spotkaniu.

Służący skinął uprzejmie i wprowadził Penelope po schodach do niewielkiego salonu, obiecując przynieść tacę z napojami i podając ostatnie wydanie Whistledown dla umilenia czasu oczekiwania.

Penelope oczywiście już gazetkę czytała, dostarczano ją bardzo wcześnie rano, a ona nabrała zwyczaju przeglądać ją przy śniadaniu. Dla zabicia czasu podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Tam jednak również nie zobaczyła nic nowego – te same budynki, które widziała już tysiąc razy, nawet ci sami ludzie przemierzający ulicę.

Kiedy tak zastanawiała się nad jednostajnością swego życia, nagle dostrzegła otwartą książkę na stole. Nawet z daleka poznała, że nie jest to drukowana książka, jej stronice bowiem wypełniały wersy zapisane ręcznie.

Zaintrygowana podeszła do stołu i nie dotykając stronic, przebiegła je wzrokiem. Wyglądało na to, że był to dziennik, pośrodku prawej stronicy umieszczono bowiem datę, a kilka wierszy poniżej widniał tekst.


22 lutego 1824

Góry Trodos, Cypr


Penelope podniosła dłoń do ust. To pisał Colin! Mówił jej przecież, że zamiast do Grecji pojechał na Cypr. Nie miała jednak pojęcia, że prowadził dziennik.

Podniosła stopę, aby odejść, ale jej ciało nie chciało słuchać. Pomyślała sobie, że nie powinna tego czytać. To prywatne zapiski. Powinna odejść.

– Odejść – mruknęła, spoglądając w dół, na swe niesforne stopy. – Odejść.

Stopy ani drgnęły.

Może jednak nie ma w tym nic złego. W końcu, czy istotnie naruszy prywatność Bridgertona, jeśli przeczyta tylko te strony, które są widoczne, nie odwracając kartek? Pozostawił przecież dziennik otwarty, cały świat mógł go sobie obejrzeć.

Colin miał jednak wszelkie powody, aby sądzić, że nikt nie zajrzy do jego dziennika, nawet jeśli pozostawi go na kilka chwil. Prawdopodobnie wiedział, że matka i siostry wyjechały na pół dnia. Większość gości przyjmowano w dużym salonie na parterze, o ile Penelope wiedziała, tylko ona i Felicity były wprowadzane tutaj. A skoro Colin się jej nie spodziewał (a właściwie w ogóle o niej nie myślał), nie przyszło mu do głowy, że nie powinien pozostawiać zeszytu na stole.

Z drugiej strony nie zamknął go.

Nie zamknął, do licha! Gdyby ten dziennik skrywał jakieś ważne tajemnice, Colin chowałby go z większą troską, wychodząc z domu. W końcu nie był głupcem.

Penelope pochyliła się w przód.

O, do licha! Z tej odległości nie mogła odczytać słów. Nagłówek był czytelny, ponieważ wokół niego było pusto, właściwy tekst natomiast był zbyt mocno zbity. Uznała, że nie będzie czuła się tak winna, jeśli nie podejdzie już ani kroku bliżej. Oczywiście to, że przebyła już cały pokój, aby znaleźć się w miejscu, w którym teraz stała, nie miało żadnego znaczenia.

Postukała się palcem w policzek. No tak, co racja, to racja. Już dość dawno przeszła przez pokój, co oznaczało, że największy grzech już popełniła. Jeszcze jeden mały kroczek w porównaniu z całą szerokością salonu to nic, zupełnie nic.

Przesunęła się nieco bliżej, powtarzając sobie, że to się liczy jako pół kroku. Potem jeszcze jeden kroczek, pochyliła się i zaczęła czytanie od połowy zdania.


…w Anglii. Tu piasek zmienia barwę od brązowej do białej, a jego ziarenka są tak małe, że muska nagą stopę jak najdelikatniejszy jedwab. Woda ma kolor błękitu, o jakim Anglia nawet nie słyszała, akwamaryny z błyskiem słońca, i głębokiego kobaltu, gdy chmury przesłaniają niebo. Jest ciepła – zaskakująco, zdumiewająco ciepła – jak kąpiel, która jeszcze pół godziny temu była gorąca. Delikatne fale liżą brzeg z cichym pluskiem piany, łaskocząc skórę i zmieniając doskonały piasek w rozkoszną maź, która przelewa się i ślizga między palcami, aż kolejna fala znów ją zmyje.

Łatwo zrozumieć, czemu mówi się o tym miejscu jako o kolebce Afrodyty. Z każdym krokiem wydaje mi się, że za chwilę ją ujrzę, jak z obrazu Botticellego: wyłaniającą się z morza, unoszącą w doskonałej równowadze na olbrzymiej muszli, z długimi, tycjanowskimi włosami tańczącymi wokół jej głowy.

Gdyby miała urodzić się kobieta doskonała, z pewnością stałoby się to tutaj. Jestem w raju. A jednak…

A jednak z każdym ciepłym powiewem czy spojrzeniem w bezchmurne niebo przypominam sobie, że to nie jest mój dom, że urodziłem się, żeby żyć gdzie indziej. To nie gasi żądzy… nie, przymusu! – podróżowania, oglądania, poznawania… Ale budzi dziwne pragnienie dotknięcia mokrego od rosy trawnika, poczucia chłodnej mgły na twarzy, a nawet wspomnienie radości, jaką przynosi pierwszy słoneczny dzień po tygodniu deszczu.

Tutejsi ludzie nie znają tej radości. Ich dni zawsze są piękne. Czy można docenić piękno, jeśli jest ono stale obecne w czyimś życiu?


22 lutego 1824

Góry Trodos, Cypr.

Dziwne, ale jest mi zimno. Oczywiście, jest luty, a ja jako Anglik jestem przyzwyczajony do lutowego chłodu (podobnie jak do chłodu paru innych miesięcy, które mają w nazwie "r"), lecz przecież nie jestem w Anglii. Jestem na Cyprze, w sercu Morza Śródziemnego, a dwa dni temu byłem w Paphos, na południowo-zachodnim brzegu wyspy, gdzie słońce świeci mocno, a woda jest słona i ciepła. Stąd widzę szczyt Olimpu, pokryty śniegiem tak białym, że patrząc nań, można na chwilę oślepnąć.

Wspinaczka na tę wysokość była niebezpieczna, za każdym niemal zakrętem czaiło się niebezpieczeństwo. Droga jest prymitywna, spotkaliśmy na niej

Penelope wydała cichy jęk protestu, kiedy stwierdziła, że stronica kończy się w połowie zdania. Kogo spotkali? Co się wydarzyło? Jakie niebezpieczeństwo?

Wpatrywała się w zeszyt, umierając z pragnienia, aby odwrócić kartkę i dowiedzieć się, co się stało dalej. Zaczynała jednak czytać z przekonaniem, że nie narusza prywatności Colina, gdyż pozostawił dziennik otwarty. A ona tylko popatrzyła na to, co i tak było widać…

Odwrócenie kartki to jednak całkiem co innego.

Wyciągnęła rękę i cofnęła ją szybko. To nie było uczciwe. Nie mogła czytać dziennika. Nic poza tym, co już przeczytała.

Z drugiej strony widać było, że ten tekst wart jest przeczytania. To zbrodnia, że Colin chowa go dla siebie. Słowa powinny być szanowane, udostępniane. Powinny być…

– O, do licha! – mruknęła do siebie. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć strony.

– Co ty tu robisz?

Penelope obróciła się na pięcie.

– Colin!

– Rzeczywiście – warknął.

Odskoczyła. Po raz pierwszy użył przy niej takiego tonu. Nie sądziła nawet, że jest do niego zdolny.

Wielkimi krokami podszedł do stolika, chwycił dziennik i zatrzasnął.

– Co tu robisz? – zapytał.

– Czekam na Eloise – wykrztusiła, czując, że nagle zaschło jej w gardle.

– W saloniku na piętrze?

– Wickham zawsze mnie tu przyprowadza. Twoja matka kazała mu traktować mnie jak członka rodziny. I… eee… on… eee… – Zauważyła, że zaczyna wykręcać sobie palce, i zmusiła się, żeby przestać. – To samo z moją siostrą Felicity. Ona i Hyacinth są tak dobrymi przyjaciółkami… Przykro mi… myślałam, że wiesz.

Bridgerton beztrosko odrzucił oprawny w skórę zeszyt na najbliższy fotel i skrzyżował ramiona.

– A ty masz zwyczaj czytać osobiste zapiski innych ludzi?

– Nie, oczywiście, że nie. Ale był otwarty i… – Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, jak głupio brzmi ta wymówka. – I to jest pokój dostępny dla wszystkich – wymamrotała, czując, że powinna zamilknąć. – Trzeba było zabrać go ze sobą.

– Tam, dokąd się udałem – wycedził Colin, wyraźnie nadal wściekły – człowiek zwykle nie zabiera książek.

– Ten zeszyt nie jest taki duży – odparła, zastanawiając się, dlaczego wciąż jeszcze coś mówi.

– Na miłość boską! Czy koniecznie chcesz, żebym wymówił w twojej obecności słowo "wygódka"?

Penelope poczuła, że oblewa się rumieńcem.

– Chyba już pójdę – rzekła. – Powiedz Eloise…

– To ja pójdę – warknął Colin. – I tak się dzisiaj wyprowadzam. Równie dobrze mogę zrobić to teraz, skoro już prawie tu zamieszkałaś.

Penelope nie sądziła, że słowa mogą sprawić fizyczny ból, ale w tej chwili przysięgłaby, że poczuła, jak ostrze noża wbija jej się w pierś. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, ile to dla niej znaczyło, że lady Bridgerton otwarła dla niej swój dom.

Ani jak bardzo zaboli ją, kiedy się dowie, że Colinowi nie podoba się jej obecność.

– Dlaczego tak utrudniasz mi przeprosiny? – wybuchnęła, biegnąc za nim, kiedy ruszył ku drzwiom.

– A powiedz mi, dlaczego właściwie miałbym ci je ułatwiać? – odparował, nie patrząc na nią. Nawet się nie zatrzymał.

– Ponieważ to byłoby miłe z twojej strony – wykrztusiła.

Obejrzał się z tak gniewnym błyskiem w oku, że Penelope odskoczyła w tył. Colin był miły, sympatyczny. Nie wybuchał złością.

Do tej pory.

– Ponieważ to byłoby miłe?! – zagrzmiał. – To właśnie myślałaś, czytając mój dziennik? Że miło będzie poczytać cudze prywatne zapiski?

– Nie, Colinie, ja…

– Nie ma takich słów… – rzekł, dźgając ją palcem wskazującym w ramię.

– Colinie! Ty…

Obrócił się tyłem, grubiańsko pokazując jej plecy.

– Nic nie usprawiedliwia twojego zachowania.

– Nie, oczywiście, że nie, ale…

– Au!

Penelope poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Krzyk Colina był prawdziwym krzykiem bólu. Podbiegła do niego.

– Co… o mój Boże!

Z rany na dłoni, w której Colin trzymał nóż do otwierania korespondencji, wypływała strużka krwi.

Penelope nigdy nie była zbyt wymowna w chwilach zdenerwowania, teraz też zdołała tylko wyjąkać: "O rany, dywan!", po czym chwyciła kawałek papieru listowego, który leżał na pobliskim sekretarzyku. Podsunęła arkusik pod skaleczoną dłoń, żeby krew nie splamiła bezcennego dywanu.

– Doprawdy, cóż za troskliwa pielęgniarka – wyszeptał Bridgerton drżącym głosem.

– Możesz być spokojny, od tego się nie umiera – zapewniła go. – A dywan…

– Nic się nie stanie – odrzekł. – Próbowałem zażartować.

Penelope spojrzała Colinowi w twarz. Po bokach jego ust pojawiły się głębokie bruzdy. Policzki miał bardzo blade.

– Chyba powinieneś usiąść – mruknęła.

Skinął ponuro głową i opadł na fotel.

Żołądek Penelope zaczął o sobie przypominać. Nigdy nie znosiła widoku krwi zbyt dobrze.

– Chyba ja też usiądę – wymamrotała, opadając na niski stołek.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Colin.

Skinęła głową, próbując zignorować wzbierającą falę mdłości.

– Musimy coś znaleźć, żeby cię opatrzyć – rzekła, krzywiąc się na widok prowizorycznego zabezpieczenia. Papier nie był chłonny i krew spływała po nim, co chwila niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi.

– Mam w kieszeni chusteczkę – podpowiedział Colin.

Penelope ostrożnie odłożyła papier i wyjęła chusteczkę z kieszeni na piersi Colina, usiłując nie zwracać uwagi na ciepło skóry, które czuła pod palcami, kiedy chwytała delikatny, kremowy materiał.

– Boli? – spytała, owijając dłoń. – Nie, nie odpowiadaj. Oczywiście, że boli.

Bridgerton uśmiechnął się niepewnie.

– Boli.

Zerknęła na rozcięcie, zmuszając się, aby przyjrzeć mu się dokładniej, choć na widok krwi jej żołądek ścisnął się nieprzyjemnie.

– Chyba nie trzeba będzie szyć.

– Wiesz coś na temat ran?

Pokręciła głową.

– Nie. Ale to nie wygląda źle. Tyle tylko, że… ta krew.

– Wygląda lepiej, niż ja się czuję – rzucił Colin.

Penelope z przerażeniem spojrzała mu w twarz.

– Jeszcze jeden żart – zapewnił ją. – Nie, nie całkiem. Naprawdę boli bardziej, niż na to wygląda, ale zapewniam cię, że to do zniesienia.

– Przykro mi – odparła, uciskając ranę, żeby zmniejszyć wypływ krwi. – To wszystko moja wina.

– Że sobie rozciąłem rękę?

– Gdybyś nie był taki wściekły…

– Nie bądź niemądra, Penelope. Gdybym nie wściekł się na ciebie, rozgniewałbym się kiedy indziej i na kogo innego.

– I oczywiście miałbyś pod ręką nóż do otwierania listów – mruknęła, spoglądając na niego spod rzęs, zanim znów pochyliła się nad skaleczoną dłonią.

W oczach Colina ujrzała wesołość, a może nawet odrobinę podziwu.

I coś jeszcze, czego nigdy nie spodziewała się zobaczyć – wahanie, a nawet bezbronność. Zdumiało ją to. On najwyraźniej nie wiedział, jak pięknie pisze. Nie miał o tym pojęcia i był naprawdę zakłopotany, że przeczytała jego gryzmoły.

– Colinie – zaczęła, instynktownie zwiększając ucisk i pochylając się w przód – muszę ci powiedzieć. To… – Urwała, słysząc odgłos rytmicznych kroków zbliżających się korytarzem. – To pewnie Wickham – mruknęła, oglądając się na drzwi. – Nalegał, aby przynieść mi coś do picia. Możesz teraz sam przytrzymać opatrunek?

Bridgerton skinął głową.

– Nie chcę, żeby zauważył, że się zraniłem. Powie mamie, a ona zamęczy mnie na śmierć.

– Dobrze. – Penelope wstała i rzuciła mu dziennik. – Udawaj, że czytasz.

Colin zaledwie miał czas otworzyć zeszyt i przykryć nim zranioną dłoń, gdy do salonu wszedł kamerdyner z wielką tacą.

– Wickham! – zawołała Penelope, zrywając się na nogi, jakby jego widok ją zaskoczył. – Jak zwykle, znowu przyniosłeś więcej, niż jestem w stanie zjeść. Na szczęście pan Bridgerton dotrzymuje mi towarzystwa. Jestem pewna, że z jego pomocą będę w stanie oddać honor zawartości tej tacy…

Służący skinął głową i zdjął pokrywy z półmisków, odsłaniając plastry mięsa, sera, owoców. Obok postawił wysoki dzbanek lemoniady.

Penelope uśmiechnęła się wesoło.

– Mam nadzieję, że nie sądziłeś, iż wszystko to sama zjem!

– Spodziewamy się wkrótce przybycia lady Bridgerton i panienek. Sądzę, że i one będą głodne.

– Jeśli ja się tym zajmę, nie zostaną nawet okruszki – ostrzegł Colin z jowialnym uśmiechem. Wickham skłonił się lekko w jego stronę.

– Gdybym wiedział, że pan tu jest, paniczu, potroiłbym porcje. Czy mam przygotować panu półmisek?

– Nie, nie. – Colin machnął zdrową ręką. – Zaraz wstanę, tylko… skończę czytać rozdział.

– Proszę dzwonić, gdyby panicz potrzebował pomocy – rzekł kamerdyner i opuścił salon.

– Ach! – jęknął Colin w tej samej chwili, kiedy za Wickhamem zamknęły się drzwi. – Cholera… to znaczy szlag… ta rana boli.

Penelope wzięła serwetkę z tacy.

– Masz, zastąp nią chusteczkę. – Ostrożnie oderwała mokry materiał od skóry, starając się patrzeć raczej na chusteczkę niż na ranę. Nie wiedzieć czemu, jej żołądek znosił to nieco lepiej. – Obawiam się, że nadaje się tylko do wyrzucenia.

Colin przymknął oczy i pokręcił głową. Penelope była wystarczająco domyślna, aby zinterpretować ten gest jako "Nie szkodzi". I dość wrażliwa, żeby już nic więcej nie mówić. Nie ma nic gorszego niż kobieta, która nieustannie paple bez sensu.

Colin zawsze lubił Penelope, lecz aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jaka jest bystra. O, tak, gdyby ktoś go zapytał, z pewnością powiedziałby, że jest błyskotliwa, ale nie zatrzymałby się przy tym stwierdzeniu ani przez chwilę.

Teraz jednak dochodził do wniosku, że jest naprawdę bardzo inteligentną osobą. Wydawało mu się też, że któraś z sióstr wspominała o niej jako o zagorzałej czytelniczce.

I pewnie bardzo wybrednej.

– Chyba krwawienie ustaje – powiedziała, owijając mu dłoń czystą serwetką. – Właściwie jestem pewna, że tak jest, bo nie czuję się już tak słabo za każdym razem, kiedy spoglądam na ranę.

Żałował, że przeczytała jego dziennik, ale skoro już tak się stało…

– Wiesz, Penelope – rzekł, zdumiony wahaniem w swoim głosie.

Podniosła wzrok.

– Przepraszam, uciskam za mocno?

Przez chwilę Colin nic nie mówił, tylko mrugał powiekami. Jak do tej pory mógł nie zauważyć, że ona ma takie wielkie oczy? Wiedział, oczywiście, że są brązowe i… Nie, jeśli się dobrze zastanowić, jeśli chciałby być wobec siebie szczery, musiałby przyznać, że gdyby jeszcze dzisiaj rano ktoś go o to zapytał, nie byłby w stanie odpowiedzieć.

Teraz jednak czuł, że zapamięta ich kolor na zawsze.

Penelope zwolniła nieco ucisk.

– Teraz lepiej?

Skinął głową.

– Dziękuję. Sam bym sobie poradził, ale to prawa dłoń i…

– Nic nie mów. Choć tyle mogę zrobić po… po… – Odwróciła wzrok, a Colin wiedział, że znów zamierza go przepraszać.

– Daj spokój – upomniał ją.

– Nie, czekaj! – krzyknęła z oczami błyszczącymi… czym? Czyżby namiętnością? Z pewnością nie taką, jaką znał najlepiej, ale… są przecież inne rodzaje namiętności? Namiętność do wiedzy. Namiętność do… literatury?

– Muszę ci to powiedzieć – rzekła spiesznie. – Wiem, że to było z mojej strony niewybaczalne wścibstwo, że nie powinnam była czytać twojego dziennika, ale… byłam znudzona… czekaniem… nie miałam nic do roboty… zobaczyłam go i…

Bridgerton otwarł usta, żeby jej przerwać, powiedzieć, że już stało się, ale słowa wypływały z jej ust wartkim strumieniem, a on nagle zapragnął ich wysłuchać.

– Powinnam była odejść, skoro tylko stwierdziłam, co to takiego – ciągnęła. – Ale kiedy przeczytałam pierwsze zdanie, musiałam przeczytać kolejne! Colinie, to coś cudownego! Czułam się tak, jakbym tam była! Czułam dotyk wody… wiedziałam dokładnie, jaką ma temperaturę. Tak pięknie i mądrze to opisałeś! Wszyscy dokładnie wiedzą, jaką temperaturę ma woda po półgodzinie…

Przez chwilę Colin nie mógł wykrztusić słowa. Nigdy nie widział Penelope tak ożywionej, to było niezwykłe i… przyjemne, że owo podniecenie związane było z jego dziennikiem.

– Podobało ci się? – zapytał wreszcie.

– Ależ to zachwycające!

– Au!

W uniesieniu ścisnęła jego dłoń nieco zbyt mocno.

– O, przepraszam – rzekła niedbale. – Colinie, musisz mi powiedzieć. Co to było za niebezpieczeństwo? Nie mogę znieść, że tego nie wiem!

– Nic takiego – odparł skromnie – ta strona, którą przeczytałaś, nie była zbyt ciekawa.

– Nie, to był głównie opis – zgodziła się – ale bardzo obrazowy i przyjemny w lekturze. Wszystko mogłam zobaczyć w wyobraźni. Ale to nie było… do licha, jak mam to wyjaśnić?

Colin stwierdził, że z niecierpliwością czeka na jej słowa.

– Nieraz – ciągnęła – kiedy czytasz opis, jest on taki… nie wiem, jak to określić… obojętny. Nawet kliniczny. Ty ożywiłeś tę wyspę. Inni ludzie mogli nazwać wodę ciepłą, ale ty powiązałeś ją z czymś, co wszyscy znają i rozumieją. Poczułam się tak, jakbym stała tam obok ciebie, zanurzając w niej stopę, tak jak ty.

Bridgerton uśmiechnął się, dziwnie zadowolony z jej pochwał.

– Ach! I chciałam coś jeszcze powiedzieć… to było naprawdę doskonałe…

Wiedział, że szczerzy zęby jak idiota. Doskonałe. Doskonałe. Doskonałe. Piękne słowo.

Penelope pochyliła się lekko, mówiąc:

– Pokazałeś czytelnikowi, jaki masz stosunek do tej sceny i jak ona cię porusza. Dzięki temu, że wiemy, jak ją odbierasz, staje się ona czymś więcej niż tylko opisem.

Colin wiedział, że doszukuje się w jej słowach komplementów, ale nie dbał o to, zadając kolejne pytanie.

– Co masz na myśli?

– Cóż, jeśli spojrzysz… mogę dostać dziennik na chwilę, żeby odświeżyć sobie pamięć?

– Oczywiście – odrzekł i podał jej zeszyt.

– Poczekaj, znajdę właściwą linijkę. – Przebiegła wzrokiem otwartą stronicę. – Tutaj. Popatrz na ten fragment, gdzie przypominasz sobie, że Anglia jest twoim domem.

– Dziwne, co z człowiekiem robią podróże.

– Co robią z człowiekiem? – zapytała Penelope, lekko rozszerzając oczy.

– Doceniasz dom – odpowiedział łagodnie.

Ich oczy spotkały się. Penelope patrzyła na niego poważnie.

– A jednak wciąż wyjeżdżasz.

Skinął głową.

– Nic na to nie poradzę. To jak choroba.

Zaśmiała się. Jej śmiech był nieoczekiwanie melodyjny.

– Nie żartuj – odparła. – Choroba jest szkodliwa. A widać, że podróże są pokarmem dla twojej duszy. – Spojrzała na jego dłoń, ostrożnie zdejmując serwetkę, żeby przyjrzeć się ranie. – Wygląda o wiele lepiej – stwierdziła.

– Lepiej – zgodził się. Właściwie był pewien, że krwawienie już ustało, ale nie chciał, aby rozmowa dobiegła końca. Wiedział, że kiedy już nie będzie potrzebował pomocy, Penelope odejdzie. Nie przypuszczał, aby chciała odchodzić, lecz przeczuwał, że to zrobi. Sądziła, że tak trzeba, a także, że on tego chce.

A to, jak stwierdził ze zdumieniem, było bardzo, bardzo dalekie od prawdy.

I chyba nic nie mogłoby go bardziej przerazić.

Загрузка...