Nietrudno było przesunąć datę ślubu.
Wracając do domu w Bloomsbury (po drodze zdążył jeszcze odstawić do Mayfair okropnie rozczochraną Penelope), Colin pomyślał, że może istnieje powód, aby przyspieszyć ślub.
Oczywiście nie można było oczekiwać, że po jednej upojnej nocy Penelope zajdzie w ciążę. A nawet gdyby, to dziecko urodziłoby się najwyżej w ósmym miesiącu, co w świecie pełnym "wcześniaków", urodzonych ledwie w pół roku po ślubie, byłoby czymś zupełnie zwyczajnym. Pierwsze dzieci zwykle rodzą się później (Colin miał dość bratanków i bratanic, aby się zorientować, że to prawda), wystarczyłoby jednak, żeby ciąża trwała osiem i pół miesiąca, a nie nikt nie dopatrzyłby się niczego niestosownego.
Nie było zatem szczególnych powodów, aby przyspieszać ceremonię.
Ale on tego pragnął.
Odbył zatem z matkami stosowną rozmowę, sugerując bardzo wiele, jednak nie mówiąc nic wyraźnie, w efekcie czego obie damy bez wahania zgodziły się na zmianę daty. Zwłaszcza że dziwnym trafem mogły go źle zrozumieć i pomyśleć, że jego intymne relacje z Penelope miały miejsce o wiele wcześniej.
No cóż, drobne, niewinne kłamstewka nie były wielkim występkiem, jeśli służyły nadrzędnemu dobremu celowi.
A pospieszny ślub, przekonywał siebie Colin, kładąc się co wieczór do pustego łóżka i marząc, by Penelope była u jego boku, zdecydowanie był nadrzędnym i dobrym celem.
Matki, które ostatnio stały się nierozłączne, początkowo protestowały, obawiając się niesmacznych plotek (które w tym przypadku byłyby absolutnie prawdziwe), lecz wtedy na pomoc młodym całkiem niespodziewanie przyszła lady Whistledown.
Cały Londyn żył plotkami dotyczącymi lady Whistledown i Cressidy Twombley. Szczerze mówiąc, miasto wrzało od nich, w związku z czym nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że ślub Featherington-Bridgerton został przyspieszony.
A to z kolei doskonale odpowiadało obu rodzinom.
Z wyjątkiem być może Colina i Penelope, którzy z pewnym zakłopotaniem przyjęli kolejne sensacyjne doniesienia o lady Whistledown. Oczywiście Penelope była już do nich przyzwyczajona, w końcu w ciągu ostatnich kilku lat nie było miesiąca, żeby ktoś w jej obecności nie zastanawiał się nad tożsamością lady Whistledown. Colin jednak wciąż był tak rozgniewany i zirytowany jej drugim życiem, że poczuła się niepewnie. Próbowała nawet go o to zagadnąć, jednak tylko zacisnął usta, po czym (nie swoim głosem zresztą) oznajmił, że nie chce na ten temat rozmawiać.
Mogła z tego wywnioskować jedynie tyle, że się jej wstydził. A właściwie nie tyle jej, ile jej pracy jako lady Whistledown. Czuła, że serce jej pęka, ponieważ pisanie było ważnym elementem jej życia i myślała o nim z wielką dumą. Dokonała czegoś. Nawet jeśli nie mogła sygnować prac własnym nazwiskiem, osiągnęła niewyobrażalny sukces. Ilu z jej współczesnych, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, mogło o sobie powiedzieć to samo?
Gotowa była na zawsze rozstać się z lady Whistledown i wieść życie jako pani Colinowa Bridgertonowa, żona i matka, ale wewnętrznie burzyła się przeciwko temu, że powinna się jej wstydzić.
Gdyby i Colin mógł odczuwać dumę z jej dokonań…
Och, wierzyła, wierzyła każdą cząstką swego ciała, że ją kochał. Nigdy by nie skłamał w takiej sprawie. Miał zawsze na podorędziu dość uśmiechów i gładkich słówek, aby kobieta poczuła się przy nim szczęśliwa i zadowolona, nie musiał już opowiadać jej o miłości, której nie żywił. Chyba że istniała taka możliwość – a zachowanie Colina przekonywało ją o tym coraz bardziej – że ukochana osoba mogła być równocześnie przyczyną jego niezadowolenia i wstydu.
Penelope nie przypuszczała tylko, że to może aż tak boleć.
Pewnego popołudnia, zaledwie na kilka dni przed ślubem, spacerowali z Colinem po Mayfair. Penelope zdecydowała się raz jeszcze poruszyć zakazany temat. Wprawdzie wiedziała, że od poprzedniej rozmowy stosunek Colina do tej sprawy w żaden magiczny sposób się nie zmienił, nie potrafiła się jednak powstrzymać. Jej narzeczony będzie musiał z uśmiechem wysłuchać, co mu ma do powiedzenia.
Obliczyła sobie odległość do Numeru Piątego, gdzie mieli zjawić się na herbacie.
– Sądzę – zaczęła, pewna, że ma około pięciu minut, zanim Colin wprowadzi ją do swego rodzinnego domu i zmieni temat – że mamy niedokończone sprawy do przedyskutowania.
Jej narzeczony w zaciekawieniu uniósł brew i spojrzał na nią z wesołym uśmiechem. Wiedziała, co próbował zrobić – wykorzystać swój zniewalający urok, aby ją rozkojarzyć. Wkrótce ten uśmiech stanie się chłopięcy i psotny, Colin rzuci jakąś uwagę i zanim Penelope się zorientuje…
– Dość poważny wstęp, jak na taki słoneczny dzionek.
Zasznurowała wargi. Nie tego się spodziewała, ale mniej więcej o to samo chodziło.
– Colinie – ze wszystkich sił starała się zachować spokój – chciałabym, żebyś nie próbował zmieniać tematu za każdym razem, kiedy wspominam imię lady Whistledown.
Jego głos nagle stracił barwę.
– Nie przypominam sobie, abyś wspominała jej imię, a raczej powinienem chyba powiedzieć twoje imię. A poza tym stwierdziłem jedynie, że jest ładna pogoda.
Penelope miała wielką ochotę zaprzeć się nogami i zmusić go, żeby się zatrzymał, ale znajdowali się w miejscu publicznym (podejrzewała, że sama jest sobie winna, iż zaczęła rozmowę właśnie tutaj), szła więc dalej spokojnym, równym krokiem, choć dłonie zacisnęła w pięści.
– Wtedy, kiedy opublikowałam mój ostatni artykuł, byłeś wściekły – ciągnęła.
Wzruszył ramionami.
– Przeszło mi.
– Nie sądzę.
Spojrzał na nią z dość pogardliwym wyrazem twarzy.
– A teraz jeszcze będziesz mi mówić, co czuję?
Tak paskudny strzał nie mógł pozostać bez odpowiedzi.
– Czy to nie obowiązek małżonki?'
– Jeszcze nią nie jesteś.
Penelope odliczyła do trzech… nie, jednak lepiej do dziesięciu… po czym odpowiedziała:
– Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałam, ale nie miałam wyboru.
– Miałaś wybór, jednak nie mam zamiaru rozmawiać na ten temat tutaj, pośrodku Bruton Street.
Rzeczywiście, byli na Bruton Street. Nie wzięła pod uwagę, że szli dość szybko. Miała jeszcze minutę, a może mniej, zanim wstąpią na schody wiodące do Numeru Piątego.
– Zapewniam cię – rzekła – że sam-wiesz-kto nigdy już nie powróci z emerytury.
– Nie posiadam się ze szczęścia.
– Wolałabym, żebyś nie był aż tak sarkastyczny.
Colin spojrzał na nią płonącym wzrokiem. Wyraz jego twarzy tak bardzo różnił się od spokojnej nudy, jaka gościła tam jeszcze przed chwilą, że Penelope omal się nie cofnęła.
– Uważaj, czego sobie życzysz – ostrzegł. – Sarkazm to jedyne, co jeszcze trzyma niektóre moje uczucia w ryzach, a wierz mi, nie chciałabyś ich poznać do końca.
– Myślę, że chciałabym – odparła cichutko, ponieważ w istocie wcale nie była tego pewna.
– Nie ma dnia, żebym choć przez chwilę nie zastanawiał się, co powinienem uczynić, aby cię ochronić w razie ujawnienia twojego sekretu. Kocham cię, Penelope. Niech mnie Bóg chroni, ale tak jest.
Penelope doskonale obyłaby się bez modlitwy o boską pomoc, ale wyznanie miłości było bardzo miłe.
– W ciągu trzech dni – ciągnął – będę twoim mężem. Złożę uroczystą przysięgę, że będę cię chronił, póki śmierć nas nie rozłączy. Rozumiesz, co to oznacza?
– Będziesz mnie bronił przed zbłąkanymi minotaurami? – próbowała zażartować.
Z wyrazu twarzy narzeczonego poznała jednak, że on wcale nie uznał tego za zabawne.
– Wolałabym, żebyś nie był taki wściekły – mruknęła.
Spojrzał na nią, jakby nie dowierzał, że ośmieliła się go ofuknąć.
– Jeśli jestem wściekły, to dlatego, że nie podoba mi się, iż o twoim ostatnim artykule dowiedziałem się jednocześnie ze wszystkimi innymi.
Skinęła głową, przygryzając dolną wargę.
– Przepraszam za to. Z pewnością miałeś prawo wiedzieć wcześniej, ale jak miałam ci powiedzieć? Na pewno próbowałbyś mnie powstrzymać.
– Właśnie.
Znajdowali się teraz zaledwie o kilka domów od Numeru Piątego. Jeśli Penelope miała jeszcze o cokolwiek zapytać, musiała to zrobić teraz.
– Jesteś pewien…? – zaczęła, ale urwała, obawiając się dokończyć zdanie.
– Czego?
Pokręciła głową.
– Nie, już nic.
– Widzę, że to nie jest nic.
– Zastanawiałam się tylko… – Spojrzała w bok, jakby widok londyńskiego krajobrazu mógł dodać jej odwagi. – Zastanawiałam się tylko…
– Wykrztuś to, Penelope.
Tak ostry ton był niepodobny do Colina.
– Zastanawiałam się tylko, czy nie czujesz się źle z moim… eee…
– Tajemnym życiem? – podsunął.
– Jeśli tak chcesz to nazywać – zgodziła się. – Przyszło mi do głowy, że twoje zakłopotanie nie wynika wyłącznie z potrzeby ochrony mojej reputacji, gdyby prawda została odkryta.
– Właściwie co masz na myśli? – zapytał oschle.
Zadała mu przecież konkretne pytanie, a mimo to zmuszał ją, aby wyłożyła kawę na ławę.
– Sądzę, że się mnie wstydzisz.
Zanim się odezwał, Colin przyglądał się jej przez pełne trzy sekundy.
– Nie wstydzę się. Mówiłem ci już.
– Więc co?
Colin zmylił krok i zanim się zorientował, stał już nieruchomo pod numerem trzecim przy Bruton Street. Dom jego matki znajdował się tylko o dwa numery dalej, był pewien, że za pięć minut są oczekiwani na herbacie, i…
I nie mógł oderwać stóp od podłoża.
– Nie wstydzę się ciebie – powtórzył, bo nie mógł zdobyć się na wyznanie prawdy. Był zazdrosny. Zazdrosny o jej osiągnięcia, o nią samą.
Cóż za ohydne uczucie, co za nieprzyjemne wrażenie! Pożerało go, przyprawiając o niejasne poczucie winy za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał o lady Whistledown. A to, dzięki wyjątkowej skłonności londyńczyków do plotek, zdarzało się mniej więcej dziesięć razy dziennie. Nie wiedział, co powinien z tym zrobić.
Jego siostra Daphne stwierdziła kiedyś, że on zawsze wie, co powiedzieć i jak sprawić, by inni poczuli się swobodniej. Myślał o tym przez kilka dni, aż doszedł do wniosku, że ta jego zdolność wynika z szacunku dla siebie samego.
Zawsze doskonale czuł się we własnej skórze. Nie wiedział, skąd spłynęło na niego to błogosławieństwo – może to zasługa rodziców, może zwykłe szczęście. Teraz jednak czuł się niezręcznie i niepewnie, a to rzutowało na wszystkie aspekty jego życia. Warczał na Penelope i ledwie odzywał się w czasie przyjęć.
A wszystko to spowodowanie znienawidzoną zazdrością i towarzyszącemu jej wstydowi.
A może nie?
Czy nie jest zazdrosny o Penelope, dlatego że od dawna wyczuwał niedostatki własnego życia?
Interesujące pytanie psychologiczne. A właściwie byłoby interesujące, gdyby dotyczyło kogoś innego.
– Mama będzie się niecierpliwić – rzucił, wiedząc, że znów robi unik, nienawidząc się za to, ale będąc całkowicie niezdolny do innego zachowania. – A twoja mama też tam będzie, więc nie powinniśmy się spóźnić.
– Już jesteśmy spóźnieni – zauważyła Penelope.
Wziął ją za ramię i pociągnął w kierunku Numeru Piątego.
– Jeszcze jeden powód, aby nie zwlekać.
– Unikasz mnie – odparła.
– Jak mogę cię unikać, skoro jesteś tutaj, u mojego boku?
Skrzywiła się.
– Unikasz odpowiedzi na moje pytanie.
– Porozmawiamy o tym później – odrzekł. – Kiedy już nie będziemy stali pośrodku Bruton Street, obserwowani przez nie wiadomo kogo.
A potem, żeby zademonstrować, że nie zniesie dalszych protestów, położył jej dłoń na plecach i niezbyt delikatnie pchnął ją w kierunku schodów wiodących do Numeru Piątego.
W tydzień później nic nie uległo zmianie, z wyjątkiem nazwiska Penelope.
Ślub był magicznym wydarzeniem. Ceremonia była skromna, ku wielkiemu niezadowoleniu towarzystwa londyńskiego. A noc poślubna… tak, ona także była magiczna.
Małżeństwo również. Colin był cudownym partnerem – żartobliwym, łagodnym, troskliwym…
Do chwili kiedy pojawiał się temat lady Whistledown.
Wtedy stawał się… no cóż, Penelope nie była pewna, kim się stawał, ale z pewnością nie był sobą. Znikał swobodny wdzięk, szybka riposta i wszystkie te cudowne rzeczy, za które go kochała.
Właściwie to nawet było śmieszne. Jej myśli od dawna krążyły wokół poślubienia tego człowieka. A w pewnym momencie zaczęła również marzyć, że powie mu o swym sekretnym życiu. A dlaczegóż by nie? W marzeniach Penelope jej małżeństwo z Colinem było doskonałym związkiem, w którym panowała całkowita szczerość.
W marzeniach sadzała męża przy sobie i nieśmiało wyjawiała swój sekret. On reagował najpierw niedowierzaniem, a potem zachwytem i dumą. Pisanie tak zręcznych artykułów wymagało nie lada inteligencji. Podziwiał ją za pomysłowość, chwalił za sukces. W niektórych marzeniach sugerował nawet, że może zostać jej tajnym reporterem.
Wydawało się, że Colin mógłby polubić takie nieco przewrotne zajęcie.
Okazało się jednak, że jest inaczej.
Twierdził, że nie wstydzi się jej, może nawet sam był przekonany, że to prawda, ale ona jakoś nie mogła w to uwierzyć. Widziała jego twarz, kiedy mówił, że chce ją chronić, malowało się na niej szczere, gorące uczucie. Tymczasem kiedy mówił o lady Whistledown, jego oczy były puste i bez wyrazu.
Usiłowała nie czuć rozczarowania. Usiłowała sobie wmówić, że nie ma prawa oczekiwać od Colina spełnienia wszystkich jej marzeń, że niepotrzebnie wyidealizowała sobie jego obraz, ale…
Ale wciąż chciała, by był tym człowiekiem, którego sobie wymarzyła.
Czuła się winna za każdym razem, kiedy ogarniało ją rozgoryczenie. To był przecież Colin! Colin, na litość boską! Colin, który był tak bliski doskonałości, jak tylko można sobie to wyobrazić. Nie miała prawa doszukiwać się w nim wad, a jednak…
A jednak to czyniła.
Chciała, aby był z niej dumny. Chciała tego bardziej niż czegokolwiek na świecie, bardziej, niż pragnęła jego samego.
Małżeństwo było dla niej czymś bardzo cennym. Pomijając niezręczne momenty, również i jej mąż był dla niej kimś ważnym. Przestała zatem wspominać o lady Whistledown. Zmęczyły ją ponure miny Colina, nie chciała oglądać grymasu niezadowolenia wykrzywiającego jego usta.
Nie oczekiwała, że ten temat zniknie z ich życia już na zawsze. Praktycznie na każdym towarzyskim spotkaniu słyszeli wzmiankę o jej alter ego. Ale nie musiała rozmawiać o tym w domu.
Pewnego ranka siedzieli przy śniadaniu, oddając się lekturze porannej prasy. Penelope szukała też tematu do rozmowy.
– Sądzisz, że powinniśmy wyjechać na miesiąc miodowy? – zapytała, rozsmarowując na bułeczce grubą warstwę konfitury malinowej. Może nie powinna tyle jeść, ale konfitura była smaczna, a ona niespokojna.
Zmarszczyła brwi, najpierw spojrzawszy na bułeczkę, a potem już bez szczególnego powodu. Nie miała pojęcia, że jest aż tak zdenerwowana. Myślała, że będzie w stanie zepchnąć problem lady Whistledown na dalszy plan.
– Może nieco później – odparł Colin, sięgając po konfiturę. – Możesz mi podać grzankę?
W milczeniu spełniła jego prośbę.
Podejrzewała, że powinna się cieszyć z tego, iż w ogóle potrafił oderwać się od jedzenia. Chyba że właśnie spoglądał na talerz ze śledziem, a ona sądziła, że na nią. Zdaje się, że właśnie tak było. Trudno było konkurować ze śniadaniem o uwagę Colina.
– Penelope? – zagadnął ją mąż.
Zamrugała oczami.
– Wyglądasz na rozczarowaną.
– Och! No tak, rzeczywiście, jestem rozczarowana. – Spojrzała na niego z bladym uśmiechem. – Nigdy nigdzie nie wyjeżdżałam, a ty zwiedziłeś pół świata. Myślę, że mógłbyś mnie zabrać gdzieś, gdzie ci się najbardziej podobało. Może do Grecji? Albo do Italii? Zawsze chciałam zobaczyć Italię.
– Spodobałaby ci się – mruknął z roztargnieniem, skupiony bardziej na jajecznicy niż na temacie rozmowy. – Myślę, że zwłaszcza Wenecja.
– Dlaczego mnie zatem tam nie zabierzesz?
– Zabiorę – odparł, nadziewając na widelec kawałek bekonu i wkładając go do ust. – Ale nie teraz.
Penelope zlizała kroplę konfitury z bułeczki i starała się nie wyglądać na zdruzgotaną.
– Jeśli musisz wiedzieć – rzekł Colin z westchnieniem – powodem, dla którego nie chcę wyjechać, jest… – Spojrzał na otwarte drzwi i skrzywił się ze złością. – Nie, nie mogę tu o tym mówić.
Wytrzeszczyła oczy.
– Masz na myśli… – Napisała palcem na obrusie dużą literę "W".
– Właśnie.
Spojrzała na niego zaskoczona, że sam podjął ten temat, a jeszcze bardziej tym, że nie wyglądał na zdenerwowanego.
– Ale dlaczego? – zapytała wreszcie.
– Jeśli tajemnica się wyda – odrzekł enigmatycznie, na wypadek gdyby służba kręciła się w pobliżu, co o tej porze było normalne – muszę być w mieście, żeby zminimalizować szkody.
Penelope załamała się. Nie cierpiała, kiedy mówił o niej jako o przyczynie szkód. A on robił to nieustannie, choć nie bezpośrednio. Znów spojrzała na bułeczkę, zastanawiając się, czy chce ją zjeść. Nie upierałaby się przy tym.
Ale i tak ją zjadła.