10

Drogi Czytelniku…

Słowa te piszę z zaskakującym sentymentem w sercu. Po jedenastu latach prowadzenia kroniki żywota i rozrywek "beau monde" Autorka odkłada pióro.

Wyzwanie lady Danbury poniekąd ów moment przyspieszyło, lecz w istocie trudno winić o to (wyłącznie) hrabinę. Ostatnimi czasy gazetka stała się nużąca, jej pisanie przynosiło mniej spełnienia, zapewne jest też mniej ciekawa w lekturze. Autorka potrzebuje odmiany. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Jedenaście lat to dużo.

Mówiąc szczerze, również powrót zainteresowania tożsamością Autorki stał się nieco niepokojący. Przyjaciele zwracają się przeciwko przyjaciołom, bracia przeciwko siostrom, wszystko zaś w daremnym wysiłku, aby rozwiązać nierozwiązywalną zagadkę. Mało tego, prowadzone przez towarzystwo śledztwo stało się po prostu niebezpieczne. W zeszłym tygodniu była to skręcona kostka lady Blackwood, w bieżącym obrażenia odniosła Hyacinth Bridgerton na sobotnim wieczorku w londyńskim domu lorda i lady Riverdale (nie umknęło uwadze Autorki, iż lord Riverdale jest bratankiem lady Danbury). Panna Hyacinth spodziewała się zapewne jakiejś napaści, ponieważ uległa urazowi, kiedy wpadła do biblioteki po otwarciu drzwi, do których przywarła uchem.

Podsłuchiwanie pod drzwiami, ściganie gazeciarzy… a to tylko strzępki informacji, jakie dotarły do uszu Autorki. Do czego londyńskie towarzystwo doszło? Autorka zapewnia cię, Drogi Czytelniku, że nigdy – przez całe jedenaście lat swej kariery – nie podsłuchiwała pod drzwiami. Wszystkie informacje zostały zdobyte w uczciwy sposób, bez sztuczek i narzędzi innych niż czujne oko i ucho.

Więc "au revoir" Londynie! Cała przyjemność po mojej stronie.

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 19 kwietnia 1824.


Należało się spodziewać, że będzie to temat wieczoru na balu u Macclesfieldów.

– Lady Whistledown wycofała się!

– Czy można dać wiarę?

– Co teraz będę czytać przy śniadaniu?

– Skąd będę wiedzieć, co się działo, jeśli nie zjawię się na przyjęciu?

– Teraz nigdy się nie dowiemy, kim jest!

– Lady Whistledown wycofała się!

Jedna z kobiet zemdlała i bez wdzięku padła na podłogę, omal nie rozbijając sobie głowy o krawędź stołu. Widocznie nie czytała porannej gazetki i po raz pierwszy usłyszała wieści dopiero na balu. Ocucono ją solami, ale szybko zemdlała znowu.

– Udaje – mruknęła Hyacinth do Felicity, stojącej obok niej wraz z wicehrabiną Bridgerton i Penelope. Ta ostatnia oficjalnie pełniła dziś funkcję przyzwoitki siostry, ponieważ ich matka z powodu niedyspozycji żołądkowej postanowiła zostać w domu.

– Pierwsze omdlenie było prawdziwe – kontynuowała Hyacinth. – Każdy mógł to potwierdzić, tak niezgrabnie upadla. Lecz to… – Pełnym odrazy gestem wskazała leżącą na podłodze damę. – Nikt nie mdleje jak tancerka baletowa. Nawet tancerka baletowa.

Penelope słyszała całą rozmowę, gdyż panna Bridgerton stała tuż obok niej.

– A zdarzyło ci się kiedy zemdleć? – mruknęła, nie odrywając oczu od leżącej kobiety, która z delikatnym trzepotaniem rzęs właśnie dochodziła do siebie pod wpływem podetkniętych jej pod nos soli trzeźwiących.

– Nigdy! – wykrzyknęła Hyacinth ze sporą dozą dumy. – Omdlenia są dla słabych charakterów i głupich – dodała. – Gdyby lady Whistledown wciąż pisywała, zapamiętajcie sobie moje słowa, powiedziałaby to samo!

– Niestety, już nie będzie co pamiętać – westchnęła Felicity.

Lady Bridgerton skinęła głową.

– To koniec epoki – rzekła. – Bez niej czuję się odarta z czegoś.

– Ale nie minęło jeszcze nawet osiemnaście godzin, odkąd jej nie ma – zauważyła Penelope. – Dostaliśmy gazetkę dziś rano, więc z czego czuć się odartym?

– Chodzi o zasadę – odparła z westchnieniem wicehrabina. – Gdyby to był zwykły poniedziałek, wiedziałabym, że kolejne wieści będą w środę, ale teraz…

Felicity pociągnęła nosem.

– Teraz jesteśmy stracone – jęknęła.

Penelope spojrzała na siostrę z niedowierzaniem.

– Chyba zaczynasz popadać w melodramatyzm.

Przesadne wzruszenie ramion Felicity godne było największych scen.

– Doprawdy? Czy doprawdy?

Hyacinth poklepała ją współczująco po plecach.

– Nie, skądże, Felicity. Czuję się dokładnie tak samo.

– Przecież to tylko plotkarska gazetka – przekonywała Penelope, gorączkowo szukając w swych towarzyszkach śladów zdrowych zmysłów. Z pewnością nie sądzą, że świat zginie, ponieważ lady Whistledown postanowiła zakończyć karierę.

– Oczywiście masz rację – rzekła lady Violet, wysuwając podbródek i sznurując usta, aby sprawiać wrażenie praktycznej osoby. – Dziękuję, że jesteś głosem rozsądku w naszym małym gronie. – Nieoczekiwanie jednak pochyliła się i dodała: – Ale muszę się przyznać, że raczej przywykłam do niej. Kimkolwiek jest.

Penelope doszła do wniosku, że najwyższy czas zmienić temat.

– Gdzie jest dzisiaj Eloise?

– Obawiam się, że rozbolała ją głowa – odrzekła wicehrabina, a jej gładkie czoło przecięła pionowa zmarszczka troski. – Już prawie od tygodnia dziwnie się czuje. Zaczynam się martwić.

Penelope bezmyślnie obserwowała jakąś ozdobę na ścianie, ale na dźwięk słów lady Bridgerton natychmiast się ocknęła.

– Mam nadzieję, że to nic poważnego.

– Nic poważnego – odparła Hyacinth, zanim jej matka zdążyła otworzyć usta. – Eloise nigdy nie bywa chora.

– Właśnie dlatego się martwię – mruknęła lady Violet. – Ma niezbyt dobry apetyt.

– To nieprawda – zaprzeczyła Hyacinth. – Nie dalej jak dziś po południu Wickham zaniósł jej pełną tacę. Rogaliki, jajka i chyba wyczulam stek z dziczyzny. – Powiodła wyniosłym wzrokiem po obecnych. – A kiedy Eloise wystawiła tacę na korytarz, nie było na niej nawet okruszka.

Penelope uznała, że siostra jej przyjaciółki jest wyjątkowo spostrzegawcza.

– Jest w kiepskim humorze – ciągnęła Hyacinth – odkąd pokłóciła się z Colinem.

– Pokłóciła się z Colinem? – zapytała Penelope, nagle zdjęta przerażeniem. – Kiedy?

– Kiedyś tam w zeszłym tygodniu – mruknęła panna Bridgerton.

Kiedy? – chciała wrzasnąć Penelope, ale wyglądałoby to dziwnie, gdyby domagała się określenia dokładnej daty. Czy to był piątek? Czy nie?

Ona zawsze będzie pamiętała, że jej pierwszy i prawdopodobnie jedyny pocałunek nastąpił w piątek.

Zawsze zresztą pamiętała dni tygodnia.

Poznała Colina w poniedziałek.

Pocałowała go w piątek.

W dwanaście lat później.

Westchnęła. Okropnie żałosne.

– Czy coś się stało, Penelope? – zapytała lady Bridgerton.

Spojrzała na wicehrabinę. Jej niebieskie oczy były łagodne i pełne troski, a w pochyleniu głowy było coś, co niemal doprowadziło Penelope do płaczu.

Ostatnio za bardzo się rozczulała. Płakać nad pochyleniem głowy?

– Nic mi nie jest – odparła w nadziei, że jej uśmiech wyda się szczery. – Martwię się o Eloise.

Hyacinth prychnęła.

Penelope uznała, że najwyższy czas wziąć nogi za pas. Ci wszyscy Bridgertonowie – a przynajmniej te dwie panie – nieustannie przywodziły jej na pamięć Colina.

Oczywiście, przez ostatnie trzy dni i tak nie myślała o niczym innym. Ale robiła to przynajmniej w ukryciu, mogła zatem wzdychać i jęczeć, ile dusza zapragnie.

Tym razem jednak miała szczęśliwy wieczór. Za plecami usłyszała głos lady Danbury, wykrzykujący jej imię.

Co się dzieje z tym światem, że spotkanie "z najostrzejszym językiem Londynu" uznała za szczęście?

Hrabina stanowiła doskonałą wymówkę dla opuszczenia dotychczasowego towarzystwa, a poza tym Penelope zdała sobie sprawę, choć nieco ją to zdumiało, że naprawdę lubi tę starszą damę.

– Panno Featherington! Panno Featherington!

Felicity natychmiast odskoczyła w tył.

– Chyba chodzi jej o ciebie – szepnęła z naciskiem.

– Oczywiście, że tak – odparła Penelope z nutą wyższości. – Uważam lady Danbury za drogą przyjaciółkę.

Felicity wytrzeszczyła oczy.

– Naprawdę?

– Panno Featherington! – zawołała lady Danbury, uderzając laseczką o cal od stopy Penelope, zaledwie znalazła się u jej boku.

– Nie ty – rzekła do Felicity, choć ta tylko uśmiechała się grzecznie. – Ty – zwróciła się do Penelope.

– Eee… dobry wieczór, lady Danbury – powiedziała Penelope, uważając, że w danych okolicznościach zdobyła się na naprawdę długą wypowiedź.

– Szukałam cię przez cały wieczór – oznajmiła hrabina. Penelope uznała to za nieco zaskakującą nowinę.

– Naprawdę?

– Tak, chciałam z tobą porozmawiać o tej ostatniej gazetce Whistledown.

– Ze mną?

– Tak – burknęła lady Danbury. – Chciałabym wreszcie pogadać z kimś, kto ma chociaż trochę rozumu w głowie.

Penelope zakrztusiła się śmiechem, lecz lojalnie wskazała na swoje towarzyszki.

– Eee… zapewniam panią, że lady Bridgerton…

Ta gorączkowo pokręciła głową.

– Ona jest zbyt zajęta żenieniem swojej licznej gromadki – skwitowała lady Danbury. – Nie można się po niej spodziewać, że będzie potrafiła normalnie porozmawiać.

Penelope spojrzała ukradkiem na wicehrabinę, aby sprawdzić, czy ta uwaga jej nie uraziła… w końcu wkrótce minie dziesięć lat, jak próbuje wyswatać swe potomstwo. Lady Bridgerton nie wyglądała jednak na rozgniewaną. Przeciwnie, wydawało się wręcz, że próbuje zdławić śmiech.

Zdławić śmiech i dyskretnie usunąć się z okolicy, uprowadzając ze sobą Hyacinth i Felicity.

Podstępne zdrajczynie.

No cóż, przecież sama chciała uciec od Bridgertonów, nieprawdaż? Z drugiej strony, świadomość, że Hyacinth i Felicity będą przekonane, iż spłatały jej psikusa, nie była szczególnie przyjemna.

– Poszły sobie – zauważyła lady Danbury. – I bardzo dobrze. Te dwie dziewczyny chyba nigdy w życiu nie wypowiedziały jednego mądrego słowa.

– O nie, to nieprawda – odruchowo zaprotestowała Penelope. – Felicity i Hyacinth są bardzo błyskotliwe.

– Nie twierdzę, że nie są sprytne – kwaśno zauważyła hrabina. – Tylko że nie mają nic inteligentnego do powiedzenia. Ale nie martw się – dodała krzepiąco… – Krzepiąco? Kto to widział, żeby lady Danbury chciała kogoś pokrzepić? – klepiąc Penelope po ramieniu. – To nie ich wina, że nie potrafią sensownie rozmawiać. Wyrosną z tego. Ludzie są jak dobre wino. Jeśli od początku są dobrzy, z wiekiem stają się tylko lepsi.

Penelope dyskretnie zerkała ponad ramieniem swej rozmówczyni, obserwując mężczyznę, który wydawał się Colinem (ale nie był), jednak słowa hrabiny natychmiast przywołały ją do porządku.

– Dobre wino? – powtórzyła.

– Mhm. A ja myślałam, że mnie nie słuchasz.

– Nie, oczywiście, że słuchałam. – Penelope ułożyła usta w coś na kształt uśmiechu.

– Pewnie szukasz tego chłopaka od Bridgertonów.

Penelope jęknęła.

– Och, nie rób takiej zaskoczonej miny. Widać to na twojej twarzy jak na dłoni. Zaskoczona jestem tylko, że on nic nie zauważył.

– Zdaje się, że jednak zauważył – wymamrotała Penelope.

– Tak? Hmm. – Lady Danbury zmarszczyła brwi, a kąciki jej ust prawie znikły w długich pionowych zmarszczkach po obu stronach jej podbródka. – Źle to o nim świadczy, że do tej pory jeszcze nic z tym nie zrobił.

Serce Penelope ścisnęło się boleśnie. Było coś dziwnie wzruszającego w wierze, jaką pokładała w niej starsza dama. Jak gdyby mężczyźni pokroju Colina zwykle zakochiwali się w kobietach takich jak Penelope. Na Boga, przecież musiała go błagać o pocałunek. I patrzcie, jak to się skończyło. Wyszedł z jej domu wściekły, bez słowa i nie odezwał się od trzech dni.

– Nie przejmuj się nim – odezwała się nagle hrabina. – Znajdziemy ci kogoś innego.

Penelope delikatnie odchrząknęła.

– Lady Danbury, czy pani zrobiła sobie ze mnie swój cel?

Staruszka poweselała. Uśmiech rozjaśnił jej pomarszczoną twarz.

– Oczywiście! Zaskoczona jestem, że tyle czasu zajęło ci spostrzeżenie tego.

– Ale dlaczego? – zapytała Penelope, rzeczywiście niezdolna pojąć tego faktu.

Lady Danbury westchnęła. Nie było to smutne westchnienie, raczej tęskne.

– Mogłybyśmy na chwileczkę usiąść? – zapytała. – Moje stare kości już nie są takie, jak były.

– Naturalnie – pospiesznie odparła Penelope, czując się winna, że nie pomyślała o podeszłym wieku swej rozmówczyni i pozwoliła jej stać w dusznej sali balowej. Lady Danbury była jednak tak pełna energii, że trudno było sobie ją wyobrazić niedomagającą lub słabą.

– Proszę bardzo. – Penelope ujęła ją pod ramię i poprowadziła do najbliższego fotela. Pomogła hrabinie wygodnie się usadowić, po czym sama przysiadła obok. – Czy teraz lepiej? Może podać pani coś do picia?

Starsza dama z wdzięcznością skinęła głową i Penelope wezwała lokaja, aby przyniósł dwie szklanki lemoniady. Sama wolała nie opuszczać hrabiny, dopóki ta wyglądała tak blado.

– Nie jestem już taka młoda – poskarżyła się lady Danbury, kiedy lokaj oddalił się w kierunku stolika z napojami.

– Nikt nie jest – odparła Penelope. Mogłoby to zabrzmieć jak oschły komentarz, lecz ona wypowiedziała te słowa z melancholią. Wydawało jej się, że hrabina zrozumie i doceni jej uczucia.

Miała rację. Lady Danbury zachichotała i obrzuciła ją spojrzeniem pełnym uznania.

– Im jestem starsza, tym lepiej zdaję sobie sprawę, ilu ludzi na tym świecie to głupcy.

– Dopiero teraz się pani o tym przekonuje? – spytała Penelope, daleka od drwiny, gdyż zwykle zachowanie starszej damy świadczyłoby raczej o tym, iż doszła do tego wniosku wiele lat temu.

Lady Danbury zaśmiała się serdecznie.

– Nie, czasem mi się wydaje, że wiedziałam o tym jeszcze przed urodzeniem. Teraz jedynie uświadamiam sobie, że najwyższy czas coś z tym zrobić.

– Co pani ma na myśli?

– Nie obchodzi mnie zupełnie, co się stanie z głupcami tego świata, ale ludzie tacy jak ty… – Nie mając pod ręką chusteczki, otarła kąciki oczu palcami. – No cóż, chciałabym cię widzieć urządzoną.

Penelope przez dłuższą chwilę była w stanie jedynie wytrzeszczać na nią oczy.

– Lady Danbury – rzekła wreszcie powoli – doceniam ten gest… i uczucie… ale musi pani wiedzieć, że nie jest pani za mnie odpowiedzialna.

– Oczywiście, że wiem – burknęła hrabina. – Nie obawiaj się, nie czuję się za ciebie odpowiedzialna. Nie miałabym wtedy aż tyle zabawy.

Penelope poczuła się kompletnie zdezorientowana, czemu zresztą dała wyraz.

– Nie rozumiem.

Lady Danbury milczała, czekając, aż lokaj poda lemoniadę. Pociągnęła kilka drobnych łyków i powiedziała:

– Lubię cię, panno Featherington. Nie ma wielu ludzi, których lubię. Po prostu. Chciałabym, żebyś była szczęśliwa.

– Ależ ja jestem szczęśliwa – odparła Penelope całkiem odruchowo.

Lady Danbury uniosła brew – doskonale opanowała ten ironiczny grymas.

– Naprawdę? – zapytała.

Czy rzeczywiście? Co to oznacza, że musi zastanawiać się nad odpowiedzią? Nie była nieszczęśliwa – z całą pewnością. Miała wspaniałych przyjaciół, a w swej młodszej siostrze Felicity prawdziwą powiernicę. A jeśli nawet matka i starsze siostry nie były kobietami, które wybrałaby sobie na najbliższe przyjaciółki… no cóż, i tak je kochała. I wiedziała, że z wzajemnością.

Nie miała złego życia. Brakowało jej dramatów i podniety, ale była zadowolona.

Zadowolenie to jednak nie to samo, co szczęście, i Penelope poczuła nagle ostry, przeszywający ból w piersi, kiedy zrozumiała, że nie może odpowiedzieć twierdząco na zadane jej pytanie.

– Wychowałam swoje potomstwo – rzekła lady Danbury. – Czworo dzieci, wszystkie dobrze urządzone. Znalazłam nawet narzeczoną dla mojego bratanka, którego, prawdę mówiąc – pochyliła się ku Penelope i ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, co sprawiało wrażenie, jakby ujawniała sekret wagi państwowej – wolę od własnych dzieci.

Penelope nie mogła powstrzymać uśmiechu. Lady Danbury wydawała się taka nieznośna, taka złośliwa… ale to do niej dziwnie pasowało.

– Może cię to zaskoczy – ciągnęła starsza dama – ale z natury jestem bardzo wścibska i lubię się wtrącać.

Penelope bardzo się pilnowała, aby wyraz jej twarzy pozostał neutralny.

– Czuję, że się starzeję – kontynuowała hrabina, unosząc dłonie w geście kapitulacji – ale zanim odejdę, chciałabym szczęśliwie urządzić jeszcze jedną osobę.

– Proszę tak nie mówić, lady Danbury – zawołała Penelope, impulsywnie chwytając ją za rękę. Uścisnęła lekko kruche palce. – Przeżyje pani nas wszystkich, jestem tego pewna.

– Phi, nie bądź niemądra – ton staruszki był wzgardliwy, lecz nie próbowała uwolnić ręki z uścisku. – Nie użalam się nad sobą. Jestem po prostu realistką. Przeżyłam ponad siedemdziesiąt lat, nie muszę ci chyba mówić, jak to dużo. Nie mam już na tym świecie zbyt wiele czasu i wcale się tym nie martwię.

Penelope miała nadzieję, że będzie kiedyś w stanie równie spokojnie spojrzeć w twarz własnej śmiertelności.

– Ale cię lubię, panno Featherington, przypominasz mi mnie samą. Nie boisz się mówić prawdy prosto w oczy.

Penelope spojrzała na nią wstrząśnięta. Przez ostatnie dziesięć lat nigdy nie udało jej się powiedzieć do końca tego, co chciała. Z ludźmi, których znała, była otwarta, uczciwa, czasem nawet wesoła, ale wśród obcych natychmiast zapominała języka w ustach.

Zapamiętała pewną maskaradę. Bywała na wielu maskaradach, ale ta była szczególna, ponieważ znalazła kostium, w którym jej tożsamość naprawdę była nie do odgadnięcia. Pozornie nic szczególnego – suknia w siedemnastowiecznym stylu, szczęśliwie jednak maseczka była zbyt duża i zakrywała jej dokładnie całą twarz.

Była jak odrodzona. Nagle uwolniła się od ciężaru Penelope Featherington i poczuła, jak ujawnia się jej nowa osobowość. Nie, niczego nie udawała. Wydawało się, że wreszcie przemawia jej prawdziwe "ja" – to, którego nie umiała pokazać nikomu, kogo dobrze nie znała.

Śmiała się, żartowała, nawet flirtowała.

Była przekonana, że nazajutrz, kiedy kostiumy zostaną odwieszone, a ona znów przywdzieje najlepszą wieczorową suknię, będzie pamiętała, jak być naprawdę sobą.

Ale tak się nie stało. Przyjechała na bal, uprzejmie kiwała głową i uśmiechała się grzecznie, ale znów okupowała miejsce pod ścianą.

Wydawało się, że być Penelope Featherington coś oznacza. Jej los został określony wiele lat temu, w czasie tego pierwszego, koszmarnego sezonu, kiedy to matka uparła się na debiut pomimo jej błagań. Pulchna. Niezgrabna. Zawsze odziana w nieodpowiednie kolory. Nieważne, że od tamtej pory zeszczuplała, nabrała gracji i wreszcie wyrzuciła wszystkie żółte kiecki. W tym świecie – świecie londyńskich wyższych sfer – zawsze pozostanie tą samą, dawną Penelope Featherington.

Była to nie tylko jej własna wina, lecz również jej otoczenia. Złośliwy krąg, doprawdy. Za każdym razem, kiedy wstępowała na salę balową, widziała tych wszystkich ludzi, którzy znali ją od tak dawna, i czuła, jak się zamyka w sobie, zmienia w tę samą nieśmiałą, niezgrabną dziewczynę sprzed lat, zamiast być pewną siebie kobietą, którą w głębi serca tak bardzo chciała się stać.

– Panno Featherington? – dobiegł ją cichy i zaskakująco łagodny głos lady Danbury. – Czy coś się stało?

Penelope wiedziała, że dość długo zwleka z odpowiedzią, ale potrzebowała kilku sekund, żeby odzyskać głos.

– Nie umiem mówić tego, co myślę – wyznała wreszcie, przy czym na hrabinę spojrzała dopiero, kiedy wypowiedziała ostatnie słowa. – Nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi.

– Ale ze mną jakoś umiesz.

– Pani jest inna.

Lady Danbury odrzuciła głowę w tył i parsknęła śmiechem.

– No coż, to dopiero niedopowiedzenie… Och, Penelope… mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, że mówię ci po imieniu… jeśli umiesz otwarcie rozmawiać ze mną, to umiesz z każdym. Połowa dorosłych ludzi w tej sali chowa się po kątach na sam mój widok.

– Bo pani nie znają – odrzekła Penelope, delikatnie klepiąc ją po dłoni.

– Ciebie też nie znają – odparła starsza dama znacząco.

– Nie – zgodziła się Penelope z odcieniem rezygnacji w głosie. – Nie znają.

– Powiedziałabym, że ich strata, ale to byłaby uprzejmość – rzekła łady Danbury. – Nie dla nich, lecz dla ciebie, bo choć często nazywam ich głupcami… a nazywam ich tak bardzo, bardzo często, jak zresztą pewnie wiesz… niektórzy z nich to porządni ludzie i to zbrodnia, że cię nie znają. Cóż… Hmm… zastanawiam się, co to za zamieszanie.

Penelope z niewiadomej przyczyny wyprostowała się odrobinę.

– Co pani ma na myśli? – zapytała ostrożnie.

Widać było, że coś się dzieje. Ludzie szeptali między sobą i wskazywali na niewielkie podwyższenie, na którym siedzieli muzycy.

– Hej ty! – Lady Danbury dźgnęła laseczką w łokieć siedzącego nieopodal dżentelmena. – Co się tam dzieje?

– Cressida Twombley chce coś ogłosić – odparł mężczyzna i szybko się oddalił, prawdopodobnie po to, aby uniknąć dalszych kontaktów z lady Danbury lub jej laską.

– Nienawidzę Cressidy Twombley – mruknęła Penelope.

Hrabina omal nie udławiła się śmiechem.

– I ty twierdzisz, że nie umiesz mówić, co myślisz. Nie trzymaj mnie w niepewności. Za co jej tak nienawidzisz?

Penelope wzruszyła ramionami.

– Zawsze zachowywała się wobec mnie dość nieuprzejmie.

Lady Danbury skinęła głową.

– Każdy gbur ma swoją ulubioną ofiarę.

– Teraz nie jest aż tak źle – odrzekła Penelope. – Ale przedtem, kiedy wciąż jeszcze była Cressidą Cowper… nigdy jakoś nie mogła powstrzymać się przed poznęcaniem się nade mną. A ludzie… no cóż… – Pokręciła głową. – Nieważne.

– Nie, proszę – nalegała hrabina. – Mów.

Penelope westchnęła.

– Właściwie nic takiego. Zauważyłam po prostu, że ludzie rzadko rzucają się sobie na pomoc. Cressidą była popularna… przynajmniej w pewnych kręgach… i inne dziewczęta w naszym wieku raczej się jej bały. Nikt nie miał odwagi się jej sprzeciwić. No, prawie nikt.

Te słowa przyciągnęły uwagę lady Danbury. Uśmiechnęła się.

– Kto był twoim obrońcą, Penelope?

– Obrońcami – sprostowała. – Bridgertonowie zawsze przychodzili mi z odsieczą. Pewnego razu Anthony zaatakował ją wprost i zaprosił mnie na kolację, a… – aż podniosła głos na samo wspomnienie tego wydarzenia – nie powinien był tego robić. To była oficjalna kolacja, a on miał towarzyszyć jakiejś markizie. – Westchnęła, rozczulając się na samo wspomnienie. – To było urocze.

– Anthony Bridgerton to dobry człowiek.

Penelope skinęła głową.

– Jego żona powiedziała mi, że właśnie wtedy się w nim zakochała. Kiedy ujrzała go w roli bohatera.

Lady Danbury uśmiechnęła się.

– A czy młodszy Bridgerton kiedykolwiek rzucił ci się na ratunek?

– Mówi pani o Colinie? – Penelope nawet nie czekała na potwierdzenie i dodała szybko: – Oczywiście, choć nigdy nie tak dramatycznie. Muszę jednak wyznać, że choć ta pomoc ze strony Bridgertonów jest bardzo sympatyczna, to…

– To co? – zapytała starsza dama.

Penelope westchnęła znowu. Wieczór westchnień.

– Chciałabym po prostu, żeby nie musieli mnie tak często bronić. Można by pomyśleć, że powinnam sama umieć się obronić. A przynajmniej zachowywać się tak, żeby nie sądzili, że jest mi to potrzebne.

Lady Danbury poklepała ją po dłoni.

– Myślę, że jest o wiele lepiej, aniżeli sądzisz. A co do Cressidy Twombley… – Twarz hrabiny skrzywiła się z niesmakiem. – No cóż, ma za swoje, jeśli chcesz znać moje zdanie. Choć z drugiej strony – dodała ostrzej – ludzie nie pytają mnie o zdanie tak często, jak powinni.

Penelope nie mogła powstrzymać cichego prychnięcia.

– Patrz, jak wylądowała – kontynuowała lady Danbury. – Owdowiała i nawet nie ma fortuny na pociechę. Wyszła za tę starą pijawkę Horacego Twombleya i okazało się, że to on wszystkich nabrał, udając, że jest bogaty. Teraz zostały jej tylko ślady dawnej piękności.

– Jest całkiem pociągająca – przyznała Penelope uczciwie.

– Hmm, jeśli ktoś lubi tandetne kobiety. – Lady Danbury zmrużyła oczy. – W tej kobiecie jest coś bardzo ostentacyjnego.

Penelope spojrzała w kierunku podwyższenia, gdzie stała Cressidą, z zadziwiającym spokojem oczekując, aż obecni w sali goście się uciszą.

– Ciekawe, co ona ma do powiedzenia?

– Nic, co mogłoby mnie zainteresować – odparła lady Danbury. – Albo… Och – urwała, a jej usta wygięły się w przedziwnym grymasie, ni to uśmiechu, ni to złości.

– Co się dzieje? – zapytała Penelope. Wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć w tym samym kierunku, ale jakiś potężnej budowy dżentelmen zasłaniał jej pole widzenia.

– Twój pan Bridgerton się zbliża – poinformowała hrabina, a uśmiech na jej twarzy wyparł grymas. – Wygląda na bardzo zdecydowanego.

Penelope natychmiast się obejrzała.

– Na Boga, dziewczyno, nie patrz tam! – Starsza dama dźgnęła ją łokciem w ramię. – Będzie wiedział, że jesteś zainteresowana.

– Chyba musiałby być ślepy, żeby to przeoczyć – mruknęła Penelope.

I oto już stał przed nią, piękny jak młody bóg, który raczył zaszczycić ziemię swą obecnością.

– Lady Danbury – rzekł, składając płynny i pełen wdzięku pokłon. – Panno Featherington.

– Panie Bridgerton – odparła lady Danbury. – Jak miło pana widzieć.

Colin spojrzał na Penelope.

– Panie Bridgerton – wymamrotała, nie wiedząc, co powiedzieć. Co się mówi mężczyźnie, z którym się niedawno całowało? Nie miała żadnego doświadczenia w tej materii. Nie wspominając już o dodatkowych komplikacjach związanych z jego nagłym i burzliwym wyjściem.

– Miałem nadzieję… – zaczął Colin, ale nagle urwał i zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na podwyższenie. – Na co oni wszyscy patrzą?

– Cressida Twombley ma coś do powiedzenia – poinformowała go lady Danbury.

Twarz Colina przybrała wyraz lekkiej irytacji.

– Nie sądzę, aby miała do powiedzenia cokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować – odparł.

Penelope zachichotała. Cressida Twombley była uważana za królową salonów, przynajmniej tak długo, jak długo pozostawała młoda i niezamężna, lecz Bridgertonowie nigdy jej nie lubili i to jakoś sprawiało Penelope przyjemność.

Rozległ się dźwięk trąbki i w sali zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na earla of Macclesfield, który stał na podeście obok Cressidy, mocno skrępowany uwagą, którą na sobie skupiał.

Penelope uśmiechnęła się. Opowiadano jej, że earl był kiedyś okropnym łobuzem, obecnie przypominał raczej uczonego, poświęconego swojej rodzinie. Wciąż był dość przystojny, aby uchodzić za łobuza. Prawie tak przystojny jak Colin.

Ale tylko prawie. Penelope wiedziała, że jest stronnicza, trudno byłoby jednak wyobrazić sobie istotę równie pociągającą, jak Colin, kiedy się uśmiechał.

– Dobry wieczór – rzekł głośno earl.

– Dobry wieczór, przyjacielu! – odpowiedział mu pijacki głos z głębi sali.

Earl uśmiechnął się pobłażliwie i skinął głową.

– Mój… eee… szacowny gość – wskazał na Cressidę – chciałby coś ogłosić. Jeśli zatem zechcielibyście skierować swoją uwagę na stojącą obok mnie damę… Proszę państwa, oto lady Twombley.

Po sali przemknęła fala ściszonych szeptów. Cressida wystąpiła naprzód i królewskim skinieniem głowy pozdrowiła tłum. Odczekała, aż w sali zapadnie całkowita cisza i rzekła:

– Panie i panowie, dziękuję za poświęcenie mi paru chwil waszej cennej uwagi.

– Szybciej z tym! – krzyknął ktoś, prawdopodobnie ta sama osoba, która wcześniej pozdrowiła earla.

Cressida zignorowała gbura.

– Doszłam do wniosku, że nie mogę już dłużej trwać w kłamstwie, które rządziło moim życiem przez ostatnie jedenaście lat.

Sala balowa rozbrzmiała gwarem zniżonych głosów. Wszyscy wiedzieli, co miała zamiar powiedzieć, ale nikt nie mógł uwierzyć, że to prawda.

– Dlatego też – ciągnęła Cressida, podnosząc głos – postanowiłam ujawnić moją tajemnicę. Panie i panowie, to ja jestem lady Whistledown.

Загрузка...