Tego sobotniego poranka nie obudził Adriany zapach smażonego bekonu. Nie czekała na nią taca ze śniadaniem, kochające dłonie nie przyrządziły dla niej omletu. W powietrzu nie unosiły się przyjemne zapachy, nie rozlegały miłe dźwięki ani przyjazne hałasy. W domu panowała cisza. Adriana była sama. Świadomość ta spadła na nią niczym wielki ciężar w chwili, gdy się obudziła. Przeciągnęła się, szukając obok siebie Stevena, i wtedy sobie przypomniała. Steven odszedł.
Przed ostatnim wydaniem wiadomości zadzwoniła do biura i powiedziała, że jest chora. Zbyt była przygnębiona, by gdziekolwiek się wybierać. Leżała w łóżku i płakała, aż w końcu zasnęła przy zapalonych lampach. Obudziła się o trzeciej w nocy, zgasiła światło i przebrała w nocną koszulę. Czuła się jak alkoholik po tygodniowym pijaństwie. Bolało ją całe ciało, oczy miała spuchnięte, w ustach sucho, a żołądek podjechał jej do gardła. To była okropna noc, okropny tydzień. W gruncie rzeczy przeżyła dziesięć strasznych dni, a wszystko zaczęło się w chwili, gdy odkryła, że jest w ciąży. Mogła jeszcze zmienić decyzję i pójść na zabieg, wówczas Steven wróciłby do niej, lecz co potem by ich czekało? Wzajemne urazy, gniew, wreszcie nienawiść. Wiedziała, że gdyby dla niego poświęciła dziecko, wcześniej czy później by go znienawidziła, jeśli zaś tego nie zrobi, Steven nigdy jej nie wybaczy. W ciągu tygodnia udało im się zniszczyć małżeństwo, które zawsze uważała za udane. Długo leżała w łóżku, myśląc o mężu. Zastanawiała się, co sprawiło, że taki jest. Z całą pewnością jego dzieciństwo było o wiele gorsze, niż sobie wyobrażała. Perspektywa posiadania dziecka budziła w nim nie tylko zwykłą niechęć, ale głębokie przerażenie, takiego uczucia zaś nie da się wyrzucić z serca z dnia na dzień. Być może jest to w ogóle niemożliwe. Musiałby bardzo tego chcieć, a on nie chciał.
W panującą w domu ciszę wdarł się dzwonek telefonu. Przez krótką chwilę Adriana modliła się żarliwie, żeby to był Steven. Ochłonął, zmienił zdanie, chce być z nią… I z dzieckiem… Pełna nadziei podniosła słuchawkę. Dzwoniła matka. Odzywała się raz na kilka miesięcy, choć Adrianie rozmowy z nią nie sprawiały już przyjemności, nieodmiennie bowiem koncentrowały się na chwalebnych poczynaniach jej siostry, według Adriany raczej nielicznych, i na nieprzyjemnych wzmiankach o Stevenie. A przede wszystkim matka czyniła niedwuznaczne uwagi na temat niewłaściwego zachowania Adriany: nie dzwoni, od lat nie spędziła Bożego Narodzenia w domu, zapomina o urodzinach ojca, rocznicy ślubu rodziców, przeprowadziła się do Kalifornii, poślubiła człowieka, którego nie lubią, w dodatku nie ma dzieci. Przestała przynajmniej już pytać, czy córka z mężem byli u lekarza.
Adriana zapewniła, że wszystko w porządku, złożyła życzenia z okazji Dnia Matki, który, co sobie z przykrością uświadomiła, był tydzień wcześniej, i powiedziała, że nie wie nawet, jaki to tydzień, tak ciężko pracuje. Nie mówiąc o tym, że ma własne problemy.
– Jak się czuje tatuś? – udało jej się w końcu zapytać. W odpowiedzi usłyszała tylko, że ojciec się starzeje, natomiast jej szwagier kupił właśnie nowego cadillaca. A jakim samochodem jeździ Steven? Ma porsche’a? Co to takiego? Ach, to zagraniczny samochód. Czy Adriana dalej ma ten śmieszny mały samochodzik, który kupiła sobie w studenckich czasach? Matka przyznała, że jest zbulwersowana, iż Steven nie kupił żonie porządnego auta. Connie ma teraz dwa samochody, mustanga i volvo. Rozmowa najwyraźniej miała na celu wyprowadzić Adrianę z równowagi. Tak też się stało, więc Adriana oznajmiła tylko, że u nich wszystko w porządku, a Steven właśnie gra w tenisa. Tęskniła do matki, której mogłaby się zwierzyć ze wszystkiego i która podniosłaby ją na duchu, lecz jej matkę interesowało wyłącznie wyliczanie przewag starszej córki nad młodszą. Kiedy uznała, że Adriana dość już usłyszała, przekazała najlepsze życzenia dla zięcia i przerwała połączenie, nie dając jej żadnej pociechy.
Telefon zadzwonił ponownie, tym razem jednak Adriana nie podniosła słuchawki. Przesłuchała potem automatyczną sekretarkę i okazało się, że dzwoniła Zelda. Nie była pewna, czy chce z nią rozmawiać. Pragnęła w samotności i spokoju lizać swoje rany. Jedyną osobą, którą miała ochotę usłyszeć, był Steven, lecz on nie odezwał się przez cały dzień. Wieczorem Adriana, płacząc i użalając się nad sobą, siedziała przed telewizorem otulona w jego płaszcz kąpielowy.
Kiedy znowu rozległ się dzwonek telefonu, nie myśląc wcale złapała za słuchawkę. Zelda dzwoniła z pracy z jakimś problemem i szybko zgadła, że coś się stało, głos Adriany brzmiał bowiem żałośnie.
– Jesteś chora? – zagadnęła na koniec. W ostatnich dniach wyczuwała, że Adriana ma chyba kłopoty.
– W pewnym sensie – odparła Adriana żałując, że odebrała telefon, gdy Zelda, załatwiwszy sprawy zawodowe, ciągnęła rozmowę.
– Czy mogę jakoś ci pomóc, Adriano?
– Nie… ja… – Adrianę wzruszyło to pytanie. – U mnie wszystko w porządku.
– Twój głos wcale o tym nie świadczy – rzekła ze współczuciem Zelda.
Słysząc to, Adriana wybuchnęła płaczem.
– Tak – westchnęła głośno w słuchawkę. Było jej głupio, że tak łatwo się załamała, lecz po prostu nie była w stanie dalej udawać. Po odejściu Stevena, w które wciąż nie mogła uwierzyć, to wszystko było dla niej za trudne, za straszne. Pragnęła, by ktoś objął ją i pocieszył.
– Chyba jednak nie jest w porządku – powiedziała śmiejąc się przez łzy i nagle postanowiła jej się zwierzyć. Nie miała nikogo innego, a i Zeldą po latach wspólnej pracy łączyło ją coś w rodzaju przyjaźni.
– Steven i ja… on… my… on mnie opuścił.
Ostatnie słowo przytłumił płacz. Zeldę ogarnęło współczucie. Wiedziała, jak trudne bywają takie sytuacje. Doświadczyła ich w przeszłości i dlatego teraz umawiała się tylko z młodymi mężczyznami, ponieważ pragnęła miło spędzić czas, nie płacąc za to złamanym sercem i bólami głowy.
– Bardzo mi przykro, Adriano, naprawdę. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Po policzkach Adriany płynęły łzy.
– Nie, jakoś sobie poradzę.
– Na pewno – z przekonaniem rzekła Zelda. – Wiesz, potrafimy bez nich żyć, choć w pierwszej chwili wydaje się to niemożliwe. Za pół roku będziesz zadowolona, że tak się stało.
Jej słowa sprawiły, że Adriana jeszcze gwałtowniej zaczęła szlochać.
– Wątpię.
– Poczekaj, a zobaczysz – zapewniała ją Zelda, tyle że nie wiedziała o wszystkim. – Za pół roku będziesz może miała gorący romans z kimś, kogo jeszcze nie znasz.
Adriana wybuchnęła śmiechem. Wizja roztoczona przez Zeldę była niezwykle zabawna. Za pół roku będzie w siódmym miesiącu ciąży.
– To mało prawdopodobne – westchnęła, wycierając nos.
– Tego się nigdy nie wie.
Adriana spoważniała.
– Ja wiem, bo spodziewam się dziecka.
W słuchawce zaległa cisza. Kiedy do Zeldy dotarł sens tych słów, głośno i przeciągle zagwizdała.
– To stawia sprawę w innym świetle. Czy on wie?
Adriana zawahała się, lecz tylko na sekundę. Musiała komuś powiedzieć, a Zelda była mądrą i doświadczoną kobietą. Wiedziała, że może jej zaufać.
– Dlatego właśnie odszedł. Nie chce mieć dzieci.
– Wróci – stwierdziła pewnie Zelda. – Widocznie się boi, skoro tak zareagował.
Miała słuszność. Steven był przerażony, lecz Adriana nie wierzyła, by zmienił zdanie. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła, aby tak się stało, trudno było jednak przewidzieć, jak ostatecznie postąpi. Przecież w przeszłości bez skrupułów opuścił swoją rodzinę. Kiedy raz podjął decyzję, zdolny był do zerwania więzi, które cenił, jeśli tylko służyło to jego celom.
– Mam nadzieję, że masz rację. – Adriana znowu westchnęła, oddychając jak płaczące dziecko, po czym dodała: – Nie mów nikomu w pracy.
Nie miała ochoty rozgłaszać tego, co zaszło. Najpierw musi ustalić wszystko z mężem. Nie ma sensu przedwcześnie komplikować sobie życia, bo może Steven wróci, zanim ludzie dowiedzą się o jej stanie. Poza tym nie chciała, by w pracy zbyt wcześnie wiedziano, że w perspektywie ma odejście przynajmniej na urlop macierzyński.
– Nie powiem słowa – szybko ją zapewniła Zelda. – Co zamierzasz zrobić? Zrezygnować z pracy czy wziąć urlop?
– Nie wiem, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Chyba wezmę urlop – odparła i zastanowiła się zaraz, co będzie, jeśli jednak Steven odejdzie i zostanie sama. Jak uda jej się pogodzić pracę z obowiązkami matki? Na razie takiej sytuacji nie rozważała, wiedziała tylko, że bez względu na koszty nie pójdzie na zabieg.
– Masz jeszcze czas. Masz rację, nie mów nikomu, bo zaraz się zaczną denerwować.
Adriana miała dobrą pracę. Zelda sama nigdy by się jej nie podjęła, wiązała się bowiem ze zbyt wielką odpowiedzialnością i częstymi bólami głowy, uważała natomiast, że Adriana doskonale się do tego zajęcia nadaje i chyba je lubi. Prawdę mówiąc, praca była pomysłem Stevena i w gruncie rzeczy odpowiadała Adrianie, choć niekiedy ogarniała ją tęsknota za czymś mniej przyziemnym. Codzienne stykanie się z wiadomościami bywało przygnębiające, gdyż najczęściej dotyczyły zła, które ludzie sobie wzajemnie wyrządzali, i tragedii będących dziełem natury, optymistyczne informacje natomiast należały do rzadkości. Liczyła się jednak satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, a Adriana swoje obowiązki wypełniała znakomicie, czego cała ekipa realizacyjna była w pełni świadoma.
– Nie przejmuj się, Adriano – pocieszała ją Zelda. – Nie pozwól, żeby te bzdury cię załamały. W pracy wszystko na pewno się ułoży, dziecko w stosownym czasie przyjdzie na świat, a Steven prawdopodobnie za dwa dni wróci z naręczem czerwonych róż i prezentem, udając, że nigdy cię nie opuścił.
– Obyś się nie myliła.
W kilka minut później skończyły rozmowę. Zelda nie miała pojęcia, jak może zachować się Steven, którego spotkała zaledwie parę razy. Zrobił na niej duże wrażenie, choć w głębi serca nie darzyła go sympatią. Był w nim jakiś chłód, nieustanna kalkulacja. Przeglądał człowieka na wskroś, jakby pragnął iść już dalej, do następnej osoby. Zelda zawsze uważała, że nawet w części nie jest tak przyjazny i przyzwoity jak Adriana, którą od pierwszej chwili bardzo polubiła, a teraz głęboko jej współczuła. Trudno kobiecie w ciąży poradzić sobie w sytuacji, gdy opuszcza ją mąż. Jej zdaniem było to niesprawiedliwe, Adriana na taki los nie zasługiwała.
Adriana nic nie mogła zrobić, nie mogła zmusić Stevena, by wrócił, zmienił zdanie. Do późnego wieczora siedziała przed telewizorem popłakując, w końcu zasnęła na kanapie. O czwartej nad ranem obudziły ją tony hymnu narodowego. Wyłączyła aparat i ułożyła się na kanapie. Nie chciała iść do sypialni, gdzie straszyło ją puste łóżko. Obudziła się rano wraz z pierwszymi promieniami słońca wpadającymi do pokoju. Dzień był piękny, śpiewały ptaki, lecz Adrianie się zdawało, że serce przygniata jej ogromny ciężar. Myślała o Stevenie i wciąż wracało do niej to samo pytanie: dlaczego jej to robi? Dlaczego robi to sobie? Dlaczego usiłuje ich oboje pozbawić tego, co tak wiele znaczy w życiu? Dziwiła się sama sobie, że choć w przeszłości zdecydowana była zrezygnować z macierzyństwa, teraz czuje gotowość do wszelkich poświęceń dla dziecka, które nosi. Jakie to wszystko niezwykłe, myślała podnosząc się z kanapy. Bolała ją każda cząsteczka ciała, oczy miała zapuchnięte od płaczu. W łazience na widok swego odbicia w lustrze głośno jęknęła.
– Nic dziwnego, że odszedł – powiedziała do lustra i roześmiała się, gdy z oczu znów popłynęły jej łzy.
Umyła twarz, wyczyściła zęby, wyszczotkowała włosy, potem włożyła dżinsy i stary sweter Stevena. W ten sposób zachowa z nim kontakt. Będzie chodziła w jego ubraniach, skoro nie może mieć jego.
Bez entuzjazmu zrobiła sobie grzankę i podgrzała resztę wieczornej kawy. Smakowała okropnie, lecz jej to nie przeszkadzało. Napiła się łyk, po czym zastygła wpatrzona przed siebie, myśląc o powodach, dla których opuścił ją mąż. Jej umysł zdolny był skoncentrować się jedynie na tym temacie. Nagle z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Pobiegła, nie mogąc złapać tchu z podniecenia. Steven wraca do domu!… Musiał wszystko przemyśleć i wraca! Bo któż inny mógł dzwonić w niedzielny poranek? W słuchawce usłyszała głos mówiący po chińsku. Pomyłka.
Przez następną godzinę snuła się po domu, bez celu przestawiając przedmioty, potem zajęła się przygotowaniem rzeczy do prania, gdy jednak zobaczyła, że większość ubrań należy do Stevena, znowu wybuchnęła płaczem. Żadna czynność nie była już łatwa, wszystkie przynosiły cierpienie, przypominały o tym, co zaszło. Przebywanie w mieszkaniu, w którym nie było Stevena, naraz stało się zbyt bolesne.
O dziewiątej, czując, że nie jest w stanie dłużej tego znieść, postanowiła iść na spacer. Nie miała określonego celu, chciała tylko odetchnąć świeżym powietrzem i uciec od ubrań męża, przedmiotów należących do nich obojga i pustych pokojów, które tylko pogłębiały jej samotność. Wzięła klucze, zamknęła za sobą drzwi i wyszła przed budynek, aby zabrać pocztę ze skrzynki. Nie robiła tego od dwóch dni i choć wcale jej na tym nie zależało, miała przynajmniej jakieś zadanie do wykonania. Oparta o ścianę przeglądała zawartość skrzynki. Nie znalazłszy nic dla siebie, gdyż były to rachunki i dwa listy do Stevena, włożyła wszystko z powrotem.
Przyszło jej do głowy, żeby wybrać się na przejażdżkę, wolno więc skierowała się na parking, gdzie poprzedniego wieczora zostawiła samochód. Teraz obok jej MG stał stary terenowy chevrolet, z którego jakiś mężczyzna wyładowywał rower. Mężczyzna, spocony i rozgrzany, najwyraźniej wracał z porannego spaceru. Odwrócił się i spojrzał na Adrianę. Przyglądał jej się dłuższą chwilę, jakby szukając w pamięci jej twarzy, potem się uśmiechnął. Przypomniał sobie dokładnie, gdzie ją wcześniej widział. Miał doskonałą pamięć do bezużytecznych szczegółów, raz widzianych twarzy, nazwisk spotkanych przelotnie ludzi. Jej nazwiska nie znał, bo nigdy go nie słyszał, ale pamiętał, że na nią to nie tak dawno wpadł w sklepie nocnym. Pamiętał także, że jest zamężna.
– Cześć – odezwał się, stawiając swój rower tuż obok Adriany, która stwierdziła, że patrzy w otoczone sympatycznymi zmarszczkami błękitne oczy o bezpośrednim, ciepłym, przyjaznym wyrazie. Pomyślała, że nieznajomy musi mieć koło czterdziestki. Sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z życia i łatwo nawiązującego kontakty z innymi.
– Dzień dobry – odparła cicho.
Nietrudno było zauważyć, że teraz, zmęczona i blada, wygląda inaczej niż przy ich poprzednim spotkaniu. Bill zastanawiał się, czy powodem jest ciężka praca czy może choroba. Zauważył też, że jest przygnębiona, jakby wiele ostatnio przecierpiała. Gdy wtedy w środku nocy robiła zakupy, więcej było w niej życia i energii, ale mimo to jej uroda pozostała ta sama. Billa bardzo ucieszyło ich ponowne spotkanie.
– Czy pani tu mieszka? – zagadnął, pragnął z nią bowiem porozmawiać, czegoś się o niej dowiedzieć. To dziwne, że znowu na siebie wpadli. Może ich losy są złączone?, zażartował w myślach, patrząc na nią z podziwem. Ogromnie byłby z tego rad, tylko że równocześnie oznaczałoby to związanie jego losów z losami jej męża.
– Tak – odparła z uśmiechem Adriana. – Mieszkamy na drugim końcu osiedla. Zwykle tu nie parkuję. Widziałam już wcześniej pański samochód. Jest wspaniały. – Wielokrotnie podziwiała chevroleta, nie wiedząc, kto jest jego właścicielem.
– Dzięki. Bardzo go lubię. Ja też już widziałem pani samochód. – Bill teraz uświadomił sobie, że małe zniszczone MG, które bardzo mu się podobało, należy do niej. Przypomniał sobie, że widział ją kiedyś w towarzystwie przystojnego ciemnowłosego mężczyzny, z którym wsiadła do czegoś równie nijakiego jak mercedes czy porsche. To musiał być jej mąż. Tworzyli ładną parę, choć ona zrobiła na nim większe wrażenie, gdy spotkał ją samą w nocnym sklepie. Samotne kobiety zawsze miały większą szansę wzbudzić jego zainteresowanie niż urodziwe małżeństwa.
– Miło znowu panią widzieć – rzekł, nagle skrępowany, zaraz jednak własna reakcja bardzo go rozbawiła. – Czy nie czuje się pani znowu jak nastolatka, poznając w taki sposób ludzi?… Cześć, jestem Bill, a ty? Rany, chodzisz tu do szkoły? – Ostatnie zdanie wymówił po chłopięcemu i roześmiali się obydwoje. Był mężczyzną, ona zaś zamężna czy nie, piękną kobietą i bardzo mu się podobała. – A skoro już o tym mowa… – wyciągnął do niej rękę, drugą wciąż przytrzymując swój górski rower. – Nazywam się Bill Thigpen. Jakieś dwa tygodnie temu koło północy spotkaliśmy się w sklepie. Przejechałem panią moim wózkiem, a pani upuściła ze czternaście rolek papierowych ręczników.
Adriana uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego zdarzenia.
– Jestem Adriana Townsend – przedstawiła się, ściskając jego dłoń. To dziwne, że znowu go spotyka. Pamiętała go, choć mgliście. Od tego czasu tyle się zdarzyło! Wszystko było już inne… Cześć, jestem Adriana Townsend, całe moje życie właśnie rozpadło się na kawałki. Mąż mnie opuścił i spodziewam się dziecka… – Miło znowu pana spotkać – starała się być uprzejma, lecz w jej oczach gościł głęboki smutek. Bill miał ochotę wziąć ją w ramiona. – Gdzie jeździ pan na rowerze? – podtrzymała z wysiłkiem rozmowę, na której najwyraźniej bardzo mu zależało.
– Tu i tam… Dzisiaj pojechałem do Malibu. Było wspaniale. Czasami chodzę tam po plaży, żeby odświeżyć umysł po nocnej pracy.
– Często pracuje pan nocami? – Adriana nadała swemu głosowi ton zainteresowania, sama nie wiedząc dlaczego. Bill wyglądał na sympatycznego człowieka, traktował ją przyjaźnie, a ona nie chciała ranić jego uczuć. Było w nim coś, co sprawiało, że pragnęła stać koło niego i rozmawiać o niczym, jakby przebywanie w jego towarzystwie zapewniało jej bezpieczeństwo, jakby w tym czasie nic przykrego nie mogło jej się przydarzyć, bo Bill w razie potrzeby wszystkim się zajmie. Teraz, uważnie patrząc jej w oczy, pewny był, że w ciągu tych kilku tygodni coś jej się przytrafiło. Nie miał pojęcia, co to mogło być, wiedział tylko, że się zmieniła, że przeżyła ciężkie chwile. Zrobiło mu się jej żal.
– Tak… czasami pracuję do późna. A pani? Czy zawsze robi pani zakupy o północy?
Adriana się roześmiała. Rzeczywiście, gdy zapomniała coś kupić wcześniej, wstępowała do sklepu nocnego. Lubiła robić zakupy po ostatnich wiadomościach. Była wtedy odprężona i równocześnie całkiem rozbudzona po pracy, a w sklepie zazwyczaj nie było już tłoku.
– Czasami. Kończę pracę o wpół do dwunastej. Pracuję przy ostatnich wiadomościach… i tych o szóstej. To dobra pora na zakupy.
– W jakiej sieci? – zapytał, czymś rozbawiony, a usłyszawszy odpowiedź, wybuchnął śmiechem. Może ich losy rzeczywiście są złączone? – Czy pani wie, że pracujemy w tym samym budynku? – powiedział. Chociaż nigdy jej nie spotkał, dzieliło ich zaledwie parę kondygnacji. – Pracuję w serialu nadawanym ze studia położonego trzy piętra nad panią.
– To zabawne. – Rozśmieszył ją ten zbieg okoliczności, lecz wydał się mniej zachwycający niż jemu. – Jaki to serial?
– „Życie, które warto przeżyć” – odparł obojętnie Bill, nie chcąc zdradzić uczuć, jakie w nim budził serial, jego dziecko.
– To niezły serial. Zanim trafiłam do wiadomości, lubiłam go oglądać w wolnych chwilach.
– Od jak dawna pani tam pracuje? – Adriana go intrygowała, cieszył się, że stoi obok niej. Wyobrażał sobie, że poczuł zapach jej szamponu. Wyglądała tak czysto, ładnie i porządnie. Zaciekawiło go naraz, czy spodobałyby mu się jej perfumy, jeśli ich używa.
– Trzy lata – odparła. – Przedtem pracowałam przy produkcji seriali i filmów pełnometrażowych. A potem nadarzyła mi się okazja przejścia do wiadomości… – zniżyła głos, jakby niepewna swoich słów. Jej wahanie nie uszło uwagi Billa.
– Lubi to pani?
– Czasami, bo często praca bardzo mnie przygnębia. – Wzruszyła ramionami, jakby przepraszając za jakąś wrodzoną słabość.
– Mnie też by przygnębiała. Chyba nie mógłbym tego robić. Wolę swoją pracę: morderstwa, gwałty i kazirodztwa… Stare jak świat historyjki, które Ameryka uwielbia. – Z uśmiechem oparł się o kierownicę roweru. Adriana także się uśmiechnęła i przez chwilę znowu wyglądała tak beztrosko i szczęśliwie jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy.
– Jest pan scenarzystą? – Sama nie rozumiała, dlaczego o to pyta, lecz przecież i tak nie miała nic do roboty w ten niedzielny poranek, a rozmowa z Billem sprawiała jej przyjemność.
– Tak, choć rzadko piszę scenariusze kolejnych odcinków. Teraz najczęściej kibicuję z boku – odparł nie chcąc mówić, że stworzył ten serial.
– To musi być niezła zabawa. Dawno temu też chciałam pisać, ale lepsza jestem w produkcji. – Tak przynajmniej twierdził Steven. Gdy o nim pomyślała, w jej oczach znowu pojawił się wyraz smutku, co Bill, dobry obserwator, natychmiast zauważył.
– Założę się, że świetnie by pani poszło, gdyby tylko pani spróbowała. Większość ludzi sądzi, że pisarstwo to sztuka ezoteryczna, coś w rodzaju wyższej matematyki, ale w rzeczywistości jest inaczej.
Bill widział, jak Adriana pogrąża się na powrót w smutku który towarzyszył jej na początku ich rozmowy. Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie Adriana potrząsnęła głową, z wysiłkiem koncentrując się na problemie pisarstwa i odpędzając od siebie myśli o Stevenie.
– Ja chyba nie potrafię pisać. – Spojrzała na Billa z takim smutkiem, że zapragnął wyciągnąć do niej rękę i dotknąć jej.
– Może powinna pani spróbować. Pisanie przynosi ogromną ulgę… – „Tobie też by pomogło, odpędziłoby od ciebie smutki” dodał w myśli, życząc jej w duchu jak najlepiej, tego bowiem nie mógł powiedzieć. W końcu byli sobie obcy. Nie mógł zapytać, z jakiego powodu jest tak nieszczęśliwa.
Adriana otworzyła drzwi samochodu. Zanim wsiadła, raz jeszcze spojrzała na Billa, jakby z przykrością się z nim rozstawała. Tematy do niezobowiązującej pogawędki już wyczerpali, doszła więc do wniosku, że czas się pożegnać, choć tak naprawdę wcale tego nie chciała.
– Do zobaczenia… – rzekła cicho.
Bill skinął głową.
– Mam nadzieję – odparł z uśmiechem, w myślach ignorując jej obrączkę.
Rzadko mu się to zdarzało, lecz Adriana była niezwykłą kobietą. Był o tym przekonany, choć jej prawie nie znał. Długą chwilę stał oparty o rower, patrząc za jej odjeżdżającym samochodem.