Ciszę panującą w pokoju przerywał tylko metaliczny stukot starej maszyny do pisania, nad którą unosiła się sina chmura papierosowego dymu. Bill Thigpen, zsunąwszy okulary na czubek głowy, z napiętą twarzą mocno uderzał w klawisze. Na brzegu biurka niebezpiecznie balansowały plastykowe kubki po kawie, z popielniczek wysypywały się na blat niedopałki. Bill, rzuciwszy przez ramię spojrzenie na zegar nieubłaganie odmierzający czas, pisał coraz szybciej, jakby popędzany przez demony. Z wyrazistych rysów jego gładko wygolonej miłej twarzy emanowała jakaś łagodność, siwiejące ciemnoblond włosy wyglądały, jakby od dawna ich nie czesał. Nie był może przystojny, sprawiał jednak wrażenie człowieka silnego, przyciągającego uwagę, człowieka, któremu warto poświęcić więcej niż jedno spojrzenie, więcej niż chwilę. Lecz nie teraz. Jęknął, znowu spojrzał na zegar i z jeszcze większą siłą zaczął uderzać w klawisze. W końcu w pokoju zaległa cisza. Po dokonaniu kilku drobnych poprawek piórem Bill zerwał się na nogi i złapał stos kartek, nad którymi pracował od piątej rano. Teraz dochodziła już pierwsza – pora emisji. Bill biegiem przemierzył pokój, z rozmachem otworzył drzwi, niczym strzała minął biurko swej sekretarki i jak najspieszniej ruszył korytarzem, wymijając bez słowa ludzi, ignorując zdziwione spojrzenia i przyjacielskie pozdrowienia. Dobiegłszy do celu, pięścią uderzył w drzwi, które lekko się uchyliły, i wetknął w szczelinę dłoń kurczowo ściskającą świeżo poprawiony scenariusz. Tego typu scena nie była niczym nowym. Kilka razy w miesiącu Bill dochodził do wniosku, że nie podoba mu się rozwój akcji w najbardziej popularnym, nadawanym codziennie po południu serialu telewizyjnym, którego był twórcą. W takich wypadkach od nowa pisał kilka epizodów, przewracając wszystko do góry nogami, i dopiero wtedy, w pełni usatysfakcjonowany, przestawał się martwić. Jego agent nazywał go najbardziej neurotyczną mamuśką w telewizji, wiedział jednak, że Bill jest najlepszy, odznacza się bowiem niezawodnym instynktem przy decydowaniu o zwrotach akcji w swoim serialu. Jak dotąd ani razu nie popełnił omyłki.
„Życie, które warto przeżyć”, dziecko Williama Thigpena, wciąż nie miało równego sobie konkurenta wśród mydlanych oper nadawanych w amerykańskiej telewizji. Wszystko zaczęło się wiele lat wcześniej w Nowym Jorku. Bill, przymierający głodem młody dramatopisarz, autor ambitnych sztuk, szukając środków do życia napisał też scenariusz serialu. Swą karierę rozpoczynał na scenach off-off Broadwayu i w tamtych czasach wyznawał niezłomny pogląd: Teatr nade wszystko. Ożenił się jednak, zamieszkał w Nowym Jorku i klepał biedę. Jego żona Leslie, tancerka z Broadwayu, także wówczas nie pracowała, ponieważ była w ciąży z ich pierwszym dzieckiem. Na początku Bill żartował sobie, jaką ironią losu byłoby, gdyby serial odniósł sukces i okazał się przełomem w jego karierze. Potem jednak, gdy zmagał się ze scenariuszem pierwszych odcinków i zarysem akcji dalszych, żart zamienił się w obsesję. Musi mu się udać! Dla Leslie… dla ich dziecka. Poza tym bardzo spodobało mu się to, co napisał, podobnie jak ludziom z telewizji. Oszaleli na jego punkcie. Jego syn Adam i serial przyszły na świat w tym samym czasie. Pierwszy jako silny i zdrowy, czterokilogramowy chłopczyk o niebieskich oczach ojca i złotych lokach, drugi urodził się w postaci odcinków pilotażowych wyświetlanych latem. Wyniki badań oglądalności pobiły wszelkie rekordy, a gdy we wrześniu serial zniknął z ekranów, widzowie głośno zaprotestowali. Po dwóch miesiącach wznowiono „Życie, które warto przeżyć”, Bill Thigpen zaś rozpoczął karierę twórcy najlepszego popołudniowego serialu w dziejach telewizji. Ważnych wyborów dokonać musiał później.
Doskonałe pierwsze odcinki były jego autorstwa, choć do szaleństwa doprowadzał aktorów i reżysera. W tym czasie zapomniał już całkiem o off-off Broadwayu. Ani się obejrzał, jak telewizja stała się jego żywiołem. Potem zaproponowano mu sporą kwotę za sprzedanie pomysłu. Mógłby wrócić do domu, żyć spokojnie i odbierać honoraria, mógłby znowu tworzyć awangardowe sztuki. Jednakże serial, podobnie jak sześciomiesięczny Adam, był już jego dzieckiem. Nie potrafił zrezygnować z pracy nad nim, a tym bardziej zdobyć się na sprzedaż. Obchodzili go ludzie, których stworzył, i ich sprawy, dla niego prawdziwe i rzeczywiste. W kolejnych odcinkach opowiadał o życiowych dramatach, rozczarowaniach, smutkach, sukcesach, wyzwaniach, jakie niesie codzienność, o miłości i pięknie, zawierając w tym, co pisał, własną wolę życia, własne smutki i radości. Po rozpaczy następowała nadzieja, po burzy świeciło słońce, główni bohaterowie byli ludźmi uczciwymi. Oczywiście występowały też czarne charaktery, serdecznie przez widzów znienawidzone, lecz dzięki wewnętrznej spójności filmu nie odstraszały wielbicieli. W rezultacie serial stanowił odbicie natury swego twórcy: tak jak Bill był pełen życia, radosny, uczciwy, ufny, inteligentny, twórczy. A Bill kochał swoje dzieło, jakby to było dziecko, którym musi i pragnie się opiekować, niemal tak mocno jak Leslie i Adama.
W tamtym okresie Bill doświadczał nieustannych rozterek, rozdarty pomiędzy pragnieniem spędzania czasu z rodziną a chęcią pilnowania serialu. Musiał wiedzieć, że wszystko idzie tak, jak powinno, że nie zaangażowano niewłaściwego scenarzysty czy reżysera. Każdemu przyglądał się podejrzliwie i w końcu udało mu się zdobyć całkowitą kontrolę. Nikt inny bowiem nie rozumiał jego serialu – jego dziecka. W trakcie emisji chodził po planie niczym zdenerwowana kwoka, zadręczając się po cichu ewentualną klęską. Nie zrezygnował z pisania scenariuszy, większość czasu spędzał w telewizji, do wszystkiego się wtrącał. Po roku przestał udawać, że kiedykolwiek wróci na Broadway – utknął na dobre w telewizji, zakochany w niej i swym serialu do szaleństwa. Poniechał usprawiedliwiania się przed awangardowymi przyjaciółmi i otwarcie przyznawał, że lubi swoją pracę. Któregoś wieczoru powiedział Leslie, że nie ma mowy, by kiedykolwiek z niej zrezygnował. Dzień spędzał przy maszynie do pisania, wymyślając nowe wątki, powołując do życia nowe charaktery i szkicując przebieg akcji na kolejny sezon.
Nie potrafił porzucić swych bohaterów i aktorów, zawiłości intrygi oraz lawiny dramatów, nieszczęść i problemów. Uwielbiał to. Serial nadawano pięć razy w tygodniu na żywo. Dla Billa był jak powietrze, woda i jedzenie. Zjawiał się na planie nawet wtedy, gdy nie musiał. Kolejne odcinki pisali scenarzyści, lecz Bill nie spuszczał ich z oka. Wiedział, co robi. Ludzie z branży jednomyślnie przyznawali: był dobry, a nawet więcej niż dobry. Był rewelacyjny. Nie mylił się w ocenie gustów widzów, wiedział, co dla nich jest ważne, które postaci staną się ich ulubieńcami, a które z lubością będą nienawidzili.
Kiedy w dwa lata później urodził się jego drugi syn, Tommy, „Życie, które warto przeżyć” miało już na koncie dwie nagrody krytyków i jedną Emmy. Wtedy właśnie kierownictwo sieci zaproponowało, by akcję serialu przenieść do Kalifornii, co by ułatwiło zarówno dalszy jej rozwój, jak i uprościło sprawy produkcyjne. Poza tym według nich serial „duchem tam należał”. Dla Billa była to dobra wiadomość, dla Leslie, jego żony, wręcz przeciwnie. Leslie zamierzała wrócić do pracy, i to nie jako jedna z wielu tancerek na Broadwayu. Przez dwa i pół roku patrzyła na Billa opanowanego obsesją na punkcie serialu i miała już dość. Podczas gdy on dzień i noc pisał o kazirodztwie, ciężarnych nastolatkach i romansach pozamałżeńskich, ona wróciła do swego zawodu i teraz miała zamiar uczyć baletu w szkole Juilliarda.
– Co takiego? – Znad niedzielnego śniadania Bill ze zdumieniem wpatrywał się w żonę. Przecież dobrze im się powodziło, mieli udane dzieci, zarabiał masę pieniędzy i o ile wiedział, wszystko szło dobrze. Aż do tego poranka.
– Nie mogę, Bill. Nie jadę. – Leslie patrzyła na niego spokojnie piwnymi oczami, równie łagodnymi i dziecięcymi jak wówczas, gdy się poznali. Po raz pierwszy zobaczył ją przed teatrem, w ręku trzymała torbę ze strojem do tańca. Miała dwadzieścia lat, pochodziła z północnej części stanu Nowy Jork. Zawsze była uczciwą, miłą i bezpretensjonalną, łagodną istotą o wyrazistych oczach i dyskretnym swoistym poczuciu humoru. W pierwszym okresie znajomości często się śmiali, do późnej nocy rozmawiali w ponurym i zimnym mieszkaniu, które wynajmowali, dopóki Bill nie kupił pięknego strychu w SoHo. Specjalnie dla niej urządził w nim pokój do tańca, by mogła ćwiczyć w domu i nie musiała chodzić do sali baletowej. A teraz Leslie nagle oświadcza, że wszystko się skończyło.
– Ale dlaczego? Co ty mówisz, Leslie? Nie chcesz wyjechać z Nowego Jorku?
Bill nic nie rozumiejąc patrzył, jak jej oczy wypełniają się łzami. Na ułamek sekundy odwróciła głowę, a gdy znów na niego spojrzała, serce ścisnęło mu się z bólu. W jej wzroku malowały się gniew, rozczarowanie i porażka. Po raz pierwszy zobaczył to, co powinien był dostrzec wiele miesięcy wcześniej, i z przerażeniem zadał sobie pytanie, czy Leslie jeszcze go kocha.
– O co chodzi? Co się stało?
Jak mógł tego nie widzieć? Jak mógł być aż tak głupi?
– Nie wiem… ty się zmieniłeś… – potrząsnęła głową. Długie czarne włosy zawirowały wokół jej twarzy niczym ciemne skrzydła upadłego anioła. – Nie, to nie tak… zmieniliśmy się oboje.
Leslie głęboko odetchnęła i spróbowała wytłumaczyć, o co jej chodzi. Przynajmniej tyle była mu winna po pięciu latach małżeństwa i dwójce dzieci.
– Zamieniliśmy się miejscami. To ja zawsze chciałam zostać gwiazdą na Broadwayu, tancerką, której się powiodło, a ty chciałeś tylko pisać mądre, wewnętrznie spójne awangardowe sztuki o życiu. A tu nagle zacząłeś… – Leslie przerwała na moment, smutno się uśmiechając. – Zająłeś się czymś bardziej komercyjnym, co w dodatku stało się twoją obsesją. Przez jakieś trzy ostatnie lata myślisz wyłącznie o serialu: czy Sheila wyjdzie za Jake’a? czy Larry rzeczywiście usiłował zabić matkę? czy Henry jest homoseksualistą? czy Martha jest lesbijką? czy opuści męża dla kobiety? czyim naprawdę dzieckiem jest Hilary? czy Mary ucieknie z domu? a jeśli tak, to czy wróci do narkotyków? czy Helen jest nieślubnym dzieckiem? czy wyjdzie za Johna? – Wymieniając bliskie Billowi imiona Leslie wstała i zaczęła chodzić po pokoju. – Prawda jest taka, że oni doprowadzają mnie do szaleństwa. Nie chcę więcej o nich słyszeć. Nie chcę z nimi mieszkać. Chcę wrócić do normalnej, prostej i zdrowej egzystencji, do dyscypliny, jaką narzuca taniec, do radości z uczenia innych. Chcę prowadzić zwykłe, spokojne życie bez wszystkich tych wymyślonych bzdur.
Leslie smutno patrzyła na Billa, który walczył ze łzami. Był głupcem. Poświęcając czas swym wyimaginowanym przyjaciołom, tracił ukochane osoby i nawet o tym nie wiedział. Mimo to nie mógł obiecać, że zrezygnuje, sprzeda pomysł serialu i wróci do pisania sztuk, o których wystawienie musiał błagać. Jak mógłby teraz to zrobić? Kochał swój serial, dzięki niemu czuł się dobrze, miał poczucie własnej wartości i siły. Chyba jakaś ironia losu sprawiła, że żona chce go opuścić. Dzięki serialowi Bill zrobił wielką karierę, Leslie zaś tęskniła do lat, kiedy przymierali głodem.
– Przykro mi. – Bill usiłował zachować spokój i rozsądek. – Wiem, że przez ostatnie trzy lata praca pochłaniała mnie bez reszty, ale czułem, że muszę mieć na wszystko oko. Gdybym pozwolił, żeby ktoś inny zajął moje miejsce, serial mógłby stracić na wartości i zamienić się w jedno z tych głupawych sentymentalnych widowisk, od których skóra cierpnie. Nie mogłem na to przystać i pewnie dlatego serial jest wewnętrznie spójny. Czy zgodzisz się ze mną, czy nie, Les, ludziom właśnie to odpowiada. Co oczywiście nie znaczy, że muszę pracy poświęcać cały czas. Sądzę, że w Kalifornii sprawy ułożą się inaczej… bardziej profesjonalnie, metodycznie. Chyba będę mógł częściej przebywać w domu. – Już teraz Bill tylko czasami pisywał scenariusze, choć o wszystkim decydował.
Leslie z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Za dobrze go znała. Tak samo było, gdy pisał sztuki. Zwykle przez dwa miesiące pracował bez wytchnienia, nie myśląc o niczym innym, ledwo jedząc i śpiąc, lecz wówczas jego zaangażowanie uważała jeszcze za czarujące, a poza tym trwało tylko kilka tygodni. Teraz zmieniła zdanie. Miała już powyżej uszu jego obsesji i maniackiego dążenia do doskonałości. Wiedziała, że Bill kocha ją i chłopców, lecz nie tak, jak by pragnęła. Leslie chciała męża, który szedłby do pracy na dziewiątą i wracał o szóstej, a potem miał czas, by z nią porozmawiać, pobawić się z dziećmi, pomóc w przygotowaniu obiadu i zabrać ją do kina. Nie chciała męża, który pracuje całą noc, a o dziesiątej rano wyczerpany i zły wybiega pośpiesznie z domu ze stosem notatek, pisemnych poleceń i zmian w scenariuszu pod pachą, by zdążyć na próbę o wpół do jedenastej. Takie życie było zanadto męczące i po trzech latach miała już go dość. Jej cierpliwość się wyczerpała. Leslie czuła, że jeśli kiedykolwiek jeszcze usłyszy słowa „Życie, które warto przeżyć” lub imiona bohaterów bezustannie przez Billa obracane, wpadnie w histerię.
– Leslie, kochanie, proszę, daj nam szansę… daj mnie szansę. W Los Angeles będzie nam wspaniale. Pomyśl tylko, nigdy więcej śniegu ani złej pogody. Chłopcom to się spodoba. Możemy chodzić z nimi na plażę, możemy mieć własny basen, możemy zabierać ich do Disneylandu…
Leslie jednak wciąż przecząco potrząsała głową. Za dobrze go znała.
– Nie, to ja będę mogła zabierać ich na plażę i do Disneylandu, a ty będziesz pracował, całą noc wymyślając sposób na usunięcie jakiejś postaci z serialu, uczestnicząc w próbach i emisji albo gorączkowo pisząc od nowa jakiś odcinek. Kiedy po raz ostatni byłeś z chłopcami w zoo czy jeśli już o tym mowa, gdziekolwiek indziej?
– Dobrze… w porządku… za dużo pracuję. Jestem okropnym ojcem, draniem, fatalnym mężem, ale na miłość boską, Les, przez lata byliśmy biedni jak mysz kościelna, a teraz możesz mieć wszystko, na co ci przyjdzie ochota, tak samo jak chłopcy. Stać nas na wysłanie ich do dobrych szkół, możemy dać im to, co zawsze pragnęliśmy im dać, mogą pójść na studia. Czy to takie straszne? W porządku, mamy za sobą ciężki okres, teraz powodzi nam się lepiej, a ty chcesz odejść, zanim będzie bardzo dobrze? Co za świetne wyczucie czasu. – Patrzył na nią oczyma pełnymi łez. Wyciągnął ku niej rękę i dodał: – Kocham cię, dziecinko… proszę, nie rób tego…
Stała bez ruchu, ze spuszczonym wzrokiem, nie dostrzegła więc w jego oczach bólu. Wiedziała, że Bill ją kocha, lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, jak bardzo kocha chłopców, lecz to nie miało znaczenia. Musiała tak postąpić dla własnego dobra.
– Chcesz tu zostać? Powiem im, że nie przeniesiemy serialu. Jeśli o to ci chodzi, do diabła z Kalifornią… zostaniemy tutaj.
W jego głos wkradła się nuta paniki, obserwując bowiem żonę doszedł do wniosku, że nie Kalifornia stanowi problem.
– To niczego nie zmieni – powiedziała cicho i łagodnie Leslie. Było jej bardzo przykro. – Już dla nas za późno. Nie potrafię tego wytłumaczyć, wiem tylko, że moje życie musi się zmienić.
– To znaczy co? Chcesz przeprowadzić się do Indii? Zmienić wyznanie? Zostać zakonnicą? Jaką odmianą jest uczenie w szkole Juilliarda? Co ty w ogóle próbujesz mi powiedzieć? Że chcesz mnie opuścić? Do diabła, jaki związek ma to z Juilliardem albo z Kalifornią?
Jej słowa zraniły go do głębi. Nie rozumiał, o co jej chodzi, i w końcu ogarnął go gniew. Dlaczego ona mu to robi? Czym sobie na to zasłużył? Pracował ciężko, by odnieść sukces. Gdyby żyli jego rodzice, byliby z niego bardzo dumni, oboje wszakże w ciągu roku umarli na raka, kiedy miał dwadzieścia parę lat. Był jedynakiem. Miał tylko ją i dzieci, a teraz znowu zostanie sam, bez trojga ludzi, których kochał, ponieważ zrobił coś źle, pracował za ciężko i za dobrze mu się powiodło. Niesprawiedliwość, z jaką Leslie zamierzała go potraktować, wzbudziła w nim palący gniew.
– Ty po prostu nic nie rozumiesz – z rezygnacją powiedziała Leslie.
– To prawda, nie rozumiem. Mówisz mi, że nie przeprowadzisz się do Kalifornii. W porządku, odpowiadam więc, że jeśli to coś zmieni, zostaniemy tutaj, a telewizja niech idzie do diabła. Będą musieli się na to zgodzić. I co dalej? Wrócimy do dawnego życia? Co się dzieje, Les?
Gniew i rozpacz rozdzierały mu serce. Nie wiedział, jak ją przekonać, by zmieniła zdanie. Nie zrozumiał jeszcze, że decyzja, którą podjęła Les, jest nieodwołalna.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… – spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. Na ułamek sekundy Billa ogarnęło szalone wrażenie, że jakimś cudem znalazł się w odcinku swego serialu i nie potrafi się z niego wydostać… Czy Leslie porzuci Billa? czy Bill jest w stanie się zmienić? czy Leslie wie, jak bardzo Bill ją kocha?… Miał ochotę roześmiać się lub rozpłakać, lecz nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
– Między nami wszystko już skończone. Chyba tylko tak można to ująć. A Kalifornia nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu dotąd nie chciałam sama przed sobą tego przyznać, ale nie mogę już dłużej. Chcę z chłopcami żyć własnym życiem, bez wiecznej obecności bohaterów twojego serialu… – I bez Billa, choć tego nie była w stanie powiedzieć głośno. Nie potrafiła patrzeć na jego ból. – Przykro mi…
Bill wyglądał jak człowiek rażony piorunem. Twarz pokryła mu śmiertelna bladość, a otwarte szeroko niebieskie oczy wyrażały głębokie cierpienie.
– Zabierasz chłopców?
Czym sobie na to zasłużył? Oboje dobrze wiedzieli, że bez względu na to, jak bardzo był zajęty przez ostatnie trzy lata, uwielbiał synów.
– Nie będziesz w stanie zaopiekować się nimi w Kalifornii.
Prostota tych słów obudziła w nim przerażenie.
– To prawda, ale możesz pojechać ze mną, żeby mi pomóc.
Próbował żartować, lecz obojgu nie było do śmiechu.
– Przestań, Bill…
– Czy będą mogli mnie odwiedzać?
Leslie skinęła twierdząco głową, a Bill modlił się w duchu, by dotrzymała obietnicy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrezygnować z serialu, zostać w Nowym Jorku i postarać się przebłagać ją, by nie odchodziła, wyczuwał jednak, że cokolwiek by zrobił, niczego to nie zmieni. Duszą, sercem i myślami Leslie opuściła go już dawno temu. Miał żal do siebie, że niczego wcześniej nie zauważył, bo może mógłby wówczas coś zmienić. Teraz wiedział, że jest za późno. Zbyt dobrze znał Leslie. Wszystko się skończyło. Przegrał wojnę, nie zdając sobie z tego sprawy.
Następne dwa miesiące były najbardziej tragicznym okresem w jego życiu. Do tej pory wspominał go ze łzami: rozmowa z chłopcami; pomoc w przeprowadzce Leslie i dzieci do mieszkania na West Side; jego pierwsza noc bez nich w ich starym mieszkaniu… Nie raz myślał, by zrezygnować z serialu i błagać Leslie o powrót, lecz jasne było, że klamka bezapelacyjnie zapadła. Przed wyjazdem do Kalifornii Bill odkrył, że w szkole Juilliarda pracuje mężczyzna, którego Leslie „bardzo lubi”. Nie miała z nim romansu. Bill znał żonę na tyle, by wierzyć, że była mu wierna, teraz jednak jej uczucie do tego mężczyzny przybierało na sile i stanowiło jeden z powodów jej odejścia. Pragnęła odzyskać wolność, by móc bez wyrzutów sumienia i Billa Thigpena w swym życiu związać się z tamtym człowiekiem. Utrzymywała, że z nim łączy ją wszystko, podczas gdy z Billem wspólne. mają już tylko dzieci. Adam bardzo przeżył rozstanie z ojcem, mając jednak dwa i pół roku, szybko się przystosował do nowej sytuacji, ośmiomiesięczny Tommy zaś nawet nie zauważył różnicy. Separacja najmocniej dotknęła Billa. W samolocie unoszącym go z Nowego Jorku do Los Angeles nie potrafił powstrzymać łez płynących mu wolno po twarzy.
W Kalifornii Bill bez reszty poświęcił się serialowi. Pracował dzień i noc, czasem nawet spał na kozetce w swoim gabinecie. Popularność serialu pobiła wszystkie rekordy, a liczba nagród Emmy rosła. Po siedmiu latach pobytu na Zachodzie zapał Billa Thigpena zmalał tylko w nieznacznym stopniu. „Życie, które warto przeżyć” stało się jego dumą i radością, nieodłącznym towarzyszem, najlepszym przyjacielem, ukochanym dzieckiem. Nie miał powodu, by taki stan rzeczy zmieniać. Pozwolił, by praca wypełniła mu życie.
Chłopcy odwiedzali go w czasie ustalonych z Leslie świąt, spędzali z nim także miesiąc letnich wakacji. Kochał synów bardziej niż kiedykolwiek i boleśnie odczuwał dzielące ich trzy tysiące mil, pragnął bowiem mieć ich na co dzień. Chociaż spotykał się z wieloma kobietami, na stałe związał się tylko z serialem i grającymi w nim aktorami. Z utęsknieniem wyczekiwał synów, a ich wizyty stały się najważniejszymi wydarzeniami w ciągu roku. Leslie wkrótce po rozwodzie wyszła za nauczyciela od Juilliarda i urodziła mu dwoje dzieci. Zrezygnowała z uczenia. Z czwórką dzieci, z których żadne nie skończyło dziesięciu lat, miała pełne ręce roboty, lecz takie życie najwyraźniej bardzo jej odpowiadało. Bill rozmawiał z nią czasem przez telefon, szczególnie gdy chłopcy gdzieś wyjeżdżali lub chorowali, ale poza sprawami dotyczącymi dzieci oboje nie mieli sobie wiele do powiedzenia.
Bill z trudnością przypominał sobie małżeństwo z Leslie. Ból po jej odejściu już minął, wspomnienia szczęśliwych dni przyblakły. Z przeszłości pozostali tylko jego synowie. Byli jedyną prawdziwą, wielką miłością jego życia. Gdy latem zjawiali się u niego na miesiąc, obdarzał ich uczuciem i uwagą o wiele przewyższającymi pasję, jaką kiedykolwiek budziła w nim praca. Zwykle na połowę wspólnych wakacji gdzieś wyjeżdżali, resztę czasu zaś spędzali w Los Angeles: jeździli do Disneylandu, odwiedzali przyjaciół, siedzieli w domu. Bill gotował i troskliwie opiekował się synami, a kiedy wracali do Nowego Jorku, cierpiał zawsze tak samo.
Adam miał już prawie dziesięć lat. Był odpowiedzialny, zabawny, poważny i bardzo podobny do matki. Tommy, bałaganiarz, kapryśny, zapominalski, czasami niezwykle śmieszny, wciąż jeszcze był małym dzieckiem, mimo że skończył już siedem lat. Leslie często powtarzała Billowi, że Tommy podobny jest do niego jak dwie krople wody, lecz on jakoś nie potrafił tego dostrzec. Uwielbiał ich obu i w długie samotne noce serce ściskał mu żal, że nie mogą być stale razem. Tylko tego w życiu żałował, a ponieważ nie mógł nic zrobić, wpadał w przygnębienie, choć starał się do tego nie dopuszczać. Jednakże to, że prawie nie widywał synów, których tak bardzo kochał, wydawało się niezwykle wysoką ceną za nieudane małżeństwo. Dlaczego ma ich ona, a nie on? Dlaczego jej w udziale przypadła nagroda za stracone lata, a on musi za nie pokutować? Czy jest w tym jakaś sprawiedliwość? Nie ma żadnej. To sprawiło, że Bill pewien był jednego: już nigdy nie pozwoli, by znów mu się to przydarzyło. Nigdy więcej nie pokocha żadnej kobiety, nie ożeni się, nie będzie miał dzieci i nigdy więcej ich nie straci. Koniec, kropka. Znalazł doskonały sposób na rozwiązanie tego problemu. Aktorki. Niezliczona rzesza aktorek – kiedy miał czas, co nie zdarzało się zbyt często.
Przyjechawszy do Kalifornii, owładnięty bólem po utracie Leslie i dzieci, z wdzięcznością rzucił się w ramiona poważnej pani reżyser. Romans z nią trwał sześć miesięcy i omal nie skończył się nieszczęściem, pani reżyser bowiem wprowadziła się do niego i przejęła kontrolę nad jego życiem. Zapraszała przyjaciół na dłuższy pobyt, kupowała meble, decydowała o wszystkim, aż wreszcie Bill zaczął się dusić. Pani reżyser studiowała na uniwersytecie w Los Angeles, pracę dyplomową napisała w Yale, bez przerwy mówiła o doktoracie, kręciła „poważne filmy” i nie przestawała powtarzać, że „Życie” jest poniżej ambicji i zdolności Billa. Mówiła o tym jak o chorobie, z której mógłby się szybko wyleczyć, gdyby tylko pozwolił sobie pomóc. Nienawidziła dzieci i stale chowała gdzieś fotografie jego synów.
Musiało upłynąć aż pół roku, zanim Bill złapał oddech i zerwał z nią. Trwało to tak długo, ponieważ była wspaniała w łóżku, traktowała go jak sześcioletniego chłopca w momentach, gdy potrzebował opieki, i wiedziała wszystko o przemyśle telewizyjnym w Los Angeles. Kiedy jednak oświadczyła mu, że powinien przestać opowiadać o synach i zapomnieć o nich, Bill wynajął na miesiąc bungalow w Beverly Hills Hotel. Życząc dobrej zabawy, wręczył jej klucz i powiedział, że nie musi dzwonić do niego, gdy znajdzie już mieszkanie. Tego samego popołudnia przewiózł wszystkie jej rzeczy do bungalowu. Zobaczył ją dopiero po czterech latach na uroczystości rozdania nagród. Udała wtedy, że go nie poznaje.
To, co nastąpiło potem, z założenia było proste i krótkotrwałe. Aktorki, gwiazdki, statystki, modelki, dziewczyny, które chciały dobrze się zabawić, gdy Bill miał trochę wolnego czasu, i lubiły chodzić z nim na przyjęcia, gdy całej uwagi nie poświęcał zmianom w serialu. Poza tym niczego więcej od niego nie wymagały. Bill był jednym z wielu mężczyzn w ich życiu, nie przeszkadzało im więc, jeśli do nich nie dzwonił. Niektóre przygotowywały mu czasem kolację, niektórym on gotował, ponieważ lubił to zajęcie. Bywało, że te, które lubiły dzieci, zapraszał do Disneylandu, kiedy chłopcy u niego byli, aczkolwiek zwykle wolał mieć ich tylko dla siebie.
Ostatnio Bill nawiązał romans z Sylvią, pochodzącą z Nowego Jorku odtwórczynią jednej z głównych ról w serialu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwolił sobie na związek z aktorką, która dla niego pracowała, a to dlatego, że Sylvia była prześliczną dziewczyną i nie potrafił oprzeć się jej wdziękom. Występowała w filmach już jako dziecko, potem została modelką. Jej zdjęcie ozdabiało okładkę „Vogue”, rok pracowała w Paryżu u Lacroix, a zanim trafiła do serialu, spędziła w Los Angeles sześć miesięcy, grając w podrzędnych filmach. Była zaskakująco dobrą aktorką i uroczą dziewczyną, która sprawdziła się na ekranie. Bill sam był zdziwiony, jak bardzo ją polubił. Polubił, nie pokochał. Miłość była uczuciem zarezerwowanym wyłącznie dla dziewięcioletniego Adama i siedmioletniego Tommy’ego.
Sylvia skończyła dwadzieścia trzy lata i czasami Bill myślał, że zachowuje się, jakby była jeszcze dzieckiem. Odznaczała się prostotą i naiwnością, które zarówno go wzruszały, jak i bawiły, doświadczenia życiowe bowiem nie wpłynęły na jej charakter, co bywało odświeżające, aczkolwiek też denerwujące. Nie uświadamiając sobie, jak potrafią intrygować aktorzy, czasami grała wspaniale, czasami jednak sama się podkładała starszym koleżankom. Bill nieustannie ją ostrzegał, by większą uwagę zwracała na ich gierki i nie dała się im wpędzać w kłopoty, lecz Sylvia z każdą sytuacją umiała sobie poradzić. Najwyraźniej też dobrze się bawiła w okresach, gdy Bill nie miał dla niej czasu, bo na przykład całą jego uwagę zaprzątało wprowadzenie dwóch nowych postaci do filmu i niespodziewane usunięcie jednej. Zawsze pilnował, by serial nie stał się nudny, lecz trzymał widzów w napięciu nagłymi zwrotami akcji.
W wieku trzydziestu dziewięciu lat Bill uchodził za króla mydlanych oper, o czym świadczył rząd nagród Emmy ustawionych na półce w jego gabinecie. W tej chwili jednak nawet na nie nie spojrzał. Nerwowo przemierzał pokój, niepewny, jak aktorzy zareagują na nieoczekiwane zmiany dokonane w ostatniej minucie. Dwie aktorki zwykle radziły sobie w takich sytuacjach doskonale, natomiast jeden z aktorów często się sypał, szczególnie gdy zmiany zbyt go denerwowały. Pracował w serialu dwa lata i Bill nieraz się zastanawiał, czy nie zaangażować na jego miejsce kogoś innego, lecz podobała mu się siła, z jaką grał, gdy wierzył w swoje kwestie.
Serial okazał się potrzebny milionom telewidzów w Stanach Zjednoczonych. Świadczyła o tym liczba listów, które codziennie otrzymywali Bill, aktorzy i producenci. Całą ekipę po latach wspólnej pracy łączyły niemal rodzinne więzy. Dla wielu utalentowanych ludzi serial stał się domem i sposobem na życie.
Tego popołudnia, jak w tyle poprzednich, Sylvia przygotowywała się do swej roli. Grała Vaughn Williams, piękną młodszą siostrę głównej bohaterki, Helen. Vaughn, o czym nie wiedział nikt w rodzinie, a zwłaszcza Helen, zaplątała się w romans ze swoim szwagrem, który w dodatku podsunął jej narkotyki. Niezdolna uwolnić się z zarzuconej przez Johna sieci, coraz bardziej się pogrążała, idąc za nim ślepo ku własnej zgubie. Tego dnia w serialu nastąpić miał nieoczekiwany zwrot akcji. Vaughn będzie naocznym świadkiem morderstwa popełnionego przez Johna na dostawcy narkotyków, z którego usług korzystała od chwili, gdy John ich poznał, i policja zacznie jej poszukiwać jako sprawczyni tej zbrodni.
Był to trudny odcinek. Bill bacznie nadzorował scenarzystów, gotów ingerować, gdyby tylko uznał, że zachodzi taka potrzeba. Zwrot akcji należał do tych, które zapewniały serialowi nie słabnącą od dziesięciu lat popularność. Bill zadowolony był z porannej pracy, polegającej na naszkicowaniu zarysu wydarzeń następnych odcinków. Wygodnie usadowiony w swoim fotelu, zapalił papierosa i napił się dymiącej kawy z kubka, który sekretarka właśnie przed nim postawiła. Zastanawiał się, co powie Sylvia na zmiany w scenariuszu, wręczone jej dopiero co przez drzwi garderoby. Bill nie widział jej od ubiegłej nocy. Spała, gdy wychodził z jej mieszkania o trzeciej nad ranem. Pojechał do siebie, wziął prysznic i przebrał się, a o wpół do piątej był już w swoim biurze. Pracował nad pomysłem męczącym go przez cały wieczór. O wpół do pierwszej atmosfera w biurze wciąż była naelektryzowana. Bill wstał, zgasił papierosa i pośpiesznie udał się do studia, gdzie przypatrywał się reżyserowi starannie omawiającemu dokonane w ostatniej chwili zmiany.
Bill znał go od lat. Był to hollywoodzki weteran, mający na koncie wiele udanych filmów telewizyjnych. Mogłoby się zdawać, że Bill lekko przesadza angażując go do popołudniowego serialu, on jednak wiedział, co robi. Allan McLoughlin sprawiał, że aktorzy dawali z siebie wszystko. Gdy Bill wszedł do studia, Allan rozmawiał z Sylvią i aktorem grającym Johna, dyskretnie usadowił się zatem w odległym kącie pokoju, skąd mógł wszystkich obserwować, nie wchodząc nikomu w drogę.
– Kawy, Bill? – zapytała młoda śliczna sekretarka planu. Od roku próbowała go poderwać. Bardzo go lubiła i uważała, że pasuje do niego określenie „miś”. Był wysoki, silny, ciepły, inteligentny, przystojny, choć nie laluś, często się śmiał, a łagodny sposób bycia zmiękczał nieco pasję, z jaką pracował. Bill w odpowiedzi tylko się uśmiechnął i potrząsnął odmownie głową. Mimo że sympatyczna i miła, dla niego była zawsze tylko sekretarką planu. W studiu tak bardzo się koncentrował na tym, co się działo przed kamerą, lub na obmyślaniu przyszłego rozwoju akcji, że nie potrafił nic poza tym dostrzec.
– Nie, dziękuję – rzekł, po czym rozejrzał się wokoło. Zauważył, że Sylvia uczy się roli, a aktorzy grający role Helen i Johna cicho dyskutują w kącie. Na planie kręcili się dwaj mężczyźni w policyjnych mundurach, ofiara zaś, dostawca narkotyków, którego John miał zabić w dzisiejszym odcinku, ubrany w poplamioną krwią koszulę wyglądającą nad wyraz realistycznie, śmiał się i żartował z jednym z elektryków. Był to jego ostatni dzień w serialu. Nie musiał uczyć się roli, gdyż miał być martwy już w pierwszym ujęciu.
– Dwie minuty – rozległ się głos, a Bill poczuł, jak ściska mu się żołądek. To wrażenie towarzyszyło mu od czasów studenckich, gdy występował jako aktor, w Nowym Jorku zaś ogarniały go mdłości na godzinę przed podniesieniem kurtyny, kiedy grano jego sztukę. A teraz, w dziesięć lat po narodzinach „Życia”, wciąż czuł ten skurcz, ilekroć miała się zacząć emisja. Co będzie, jeśli się nie uda?… jeśli popularność filmu spadnie?… jeśli nagle wszyscy aktorzy zrezygnują albo pomylą się w rolach?… jeśli… Możliwości było nieskończenie wiele.
– Minuta!
Bill poczuł jeszcze silniejszy skurcz. Rozejrzał się uważnie po studiu. Sylvia z zamkniętymi oczyma powtarzała swoją kwestię. Helen i John zajęli miejsca, gotowi do wielkiej awantury otwierającej odcinek. Handlarz narkotyków jadł ogromną kanapkę poza zasięgiem kamery. Panowała absolutna cisza. Drugi reżyser podniósł dłoń, palcami odliczając pięć sekund do rozpoczęcia emisji. Cztery… trzy… dwa… jeden palec. Billowi żołądek podjechał do gardła i wrócił na miejsce.
Helen i John kłócili się, używając wyzwisk mieszczących się w granicach zakreślonych przez cenzorów. Atmosfera na planie groziła eksplozją. Bill dobrze znał wszystkie kwestie, choć czasami aktorzy wprowadzali własne zmiany. Helen częściej niż John, zawsze trafiając w sedno, i Bill nie miał o to pretensji, dopóki nie zmieniała sensu lub nie dezorientowała partnerów. Na razie wszystko idzie dobrze… Trzaśnięcie drzwiami oznajmiło koniec czterominutowego pełnego pasji dramatu. Przerwa na reklamę. Śmiertelnie blada Helen zeszła z planu. Sceny były krótkie i nasycone treścią, dialogi i sytuacje tak rzeczywiste, że wszyscy im wierzyli.
Bill złapał wzrok Helen i uśmiechnął się do niej. Bardzo dobrze zagrała, jak zwykle zresztą. Była świetną aktorką. Zniknęła z planu, a drugi reżyser znowu uniósł dłoń do góry. Zapadła zupełna cisza, w której nie było słychać nawet brzęczenia monet czy kluczy w kieszeni. John pojechał do położonego na odludziu wiejskiego domu handlarza narkotyków, który zadzwonił do Helen i nie podając swego nazwiska, powiedział o romansie jej męża z Vaughn. Na ekranie widać tylko podłogę z leżącym mężczyzną w poplamionej krwią koszuli, bez wątpienia martwym. Zbliżenie twarzy Johna i morderczy wyraz jego oczu. Obok niego stoi Vaughn. Zaciemnienie. Na ekranie pojawia się małe luksusowe mieszkanko. Najazd na Vaughn żegnającą wychodzącego mężczyznę. John sprowadził ją na złą drogę. Widzowie wiedzą, choć nikt im tego nie powiedział, że została call-girl. Vaughn patrzy w kamerę, jej piękne oczy wyrażają niepokój, zniknął z nich cały blask.
Bill uważnie obserwował rozwój intrygi przed okiem kamery i przestał się denerwować, gdy nastąpiła kolejna przerwa na reklamę. Każdy odcinek był niczym nowa sztuka, przedstawiał zupełnie nowy świat, a magia tkwiąca w tym nie przestawała na niego działać. Czasami zastanawiało go, dlaczego wciąż mu się udaje, dlaczego serial cieszy się tak ogromną popularnością, i odpowiadał sobie, że może powodem było jego wielkie zaangażowanie. Bardzo rzadko pytał siebie, co by się stało, gdyby przed laty sprzedał pomysł serialu i porzucił pracę nad nim, gdyby pozostał w Nowym Jorku, zajął się czymś innym, dalej żył z Leslie i chłopcami. Czy teraz mieliby więcej dzieci? Czy pisałby sztuki na Broadway? Czy odniósłby sukces? Czy mimo wszystko rozwiedliby się z Leslie? Patrzenie w przeszłość i snucie domysłów na jej temat było dziwacznym zajęciem.
Bill opuścił studio upewniwszy się, że wszystko idzie dobrze i nie musi zostawać do końca odcinka, ponieważ reżyser panuje nad aktorami i ekipą. Wolnym krokiem wrócił do swego gabinetu. Był wyczerpany, choć równocześnie czuł ulgę, wiedząc już dokładnie, w jakim kierunku rozwinie się akcja w następnych odcinkach. W pracy nad serialem uwielbiał to, że nie mógł sobie pozwolić na lenistwo czy zadowolenie z siebie. Nie mógł spocząć na laurach, stosując jeden schemat lub wykorzystując te same, powielane wielekroć chwyty. Żeby serial uchronić przed śmiercią, musiał nieustannie wymyślać coś nowego. To codzienne wyzwanie bardzo mu odpowiadało. Dzisiaj miał je już za sobą. Wróciwszy do gabinetu, wyciągnął się na kozetce i zapatrzył w okno.
– Jak poszło? – zapytała Betsey. Była jego sekretarką od niemal dwóch lat, co w telewizji oznaczało pół życia. W wieczornych widowiskach występowała jako komik. Uważała, że gdy nikt nie patrzy, Bill czyni cuda.
– Dobrze. – Sprawiał wrażenie rozluźnionego i zadowolonego. Skurcz żołądka zamienił się w spokojny pomruk satysfakcji. – Czy były wieści z dyrekcji?
Bill przekazał szefom pomysł rozwoju akcji serialu i czekał na odpowiedź, aczkolwiek był przekonany, że pozwolą mu zrobić to, na co ma ochotę.
– Jeszcze nie. Zdaje się, że Leland Harris i Nathan Steinberg wyjechali.
To byli bogowie władający jego życiem, wszystkowiedzący i wszechpotężni. Bill od czasu do czasu chodził na ryby z Nathanem i choć powszechnie uważano faceta za kawał drania, lubił go i nie miał mu nic do zarzucenia. Nathan zawsze był dla niego miły.
– Czy dzisiaj wcześniej kończysz? – Betsey popatrzyła na Billa z nadzieją. Czasami gdy zaczynał pracę o brzasku, wychodził przed piątą, zdarzało się to jednak bardzo rzadko. Bill przecząco potrząsnął głową i podszedł do biurka, na którym królowała jego stara maszyna do pisania marki Royal, jedna z niewielu pamiątek, jakie zostały mu po ojcu.
– Chyba jeszcze trochę zostanę. Dzisiejsze zmiany wypaliły, co oznacza, że scenarzyści będą mieli sporo roboty. Trzeba usunąć Barnesa, bo właśnie został zabity, Vaughn trafi do więzienia, a Helen zaczyna tracić złudzenia co do Johna. Poczekaj tylko, jak się zorientuje, że jej siostrzyczka została prostytutką, by zdobyć forsę na narkotyki, i że w nałóg wpędził ją jej ukochany mąż.
Bill z wyrazem zadowolenia na twarzy wyciągnął nogi pod biurko i założył ręce pod głowę.
– Masz pomieszane w głowie – powiedziała Betsey zamykając za sobą drzwi gabinetu. Zaraz jednak wetknęła głowę z powrotem. – Zamówić ci coś na wieczór z bufetu?
– Chryste… chyba chcesz mnie zabić. Zamów kilka kanapek, termos kawy i zostaw na swoim biurku. Wezmę, jak zgłodnieję.
Najczęściej jednak Bill dopiero po północy orientował się, która jest godzina, a wtedy nie był już głodny. Betsey często powtarzała, że cudem nie umarł jeszcze z głodu, gdy rano widziała dowody jego całonocnej pracy: przepełnione popielniczki, czternaście kubków zimnej kawy i pół tuzina opakowań po snickersach.
– Powinieneś pójść do domu i trochę się przespać.
– Dzięki, mamusiu. – Bill uśmiechnął się, gdy Betsey ponownie zamknęła za sobą drzwi. Była wspaniałą kobietą i bardzo ją lubił.
Myślał o Betsey, uśmiechając się do siebie, kiedy znowu ktoś otworzył drzwi. Bill podniósł wzrok i dech mu zaparło, jak zawsze na jej widok. W progu stała Sylvia ubrana i umalowana jak na planie. Wyglądała olśniewająco.
Była wysoka, szczupła i miała wspaniałą figurę. Pełne, sterczące silikonowe piersi aż się dopraszały pieszczoty, a długie nogi zdawały się kończyć przy szyi. Spływająca do pasa kaskada czarnych włosów, skóra o kremowym odcieniu i przyciągające uwagę zielone oczy dopełniały obrazu. Sylvia Stewart była w stanie zatrzymać ruch uliczny wszędzie, nawet w Los Angeles, gdzie aktorki, modelki i inne piękne dziewczyny spotyka się na każdym kroku. Bill dobrze wiedział, jak bardzo jej udział w serialu przyczynił się do jego popularności.
– Dobra robota, dziecinko. Doskonale dzisiaj zagrałaś, jak zwykle zresztą – powiedział, po czym wyszedł zza biurka i lekko ją pocałował.
Sylvia z uśmiechem usiadła na fotelu, zakładając nogę na nogę. Billowi serce zabiło szybciej, kiedy na nią patrzył.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa swoim wyglądem – oświadczył. Sylvia miała na sobie seksowną czarną sukienkę, którą nosiła w ostatniej scenie. Garderobiani wypożyczyli ją od Freda Heymana. – Powinnaś włożyć dżinsy i jakiś sweter.
Dżinsy nie były wcale lepsze. Nosiła je obcisłe i Bill myślał wtedy tylko o tym, by ją rozebrać.
– Garderobiani powiedzieli, że mogę zatrzymać tę sukienkę.
Jakimś cudem udawało jej się wyglądać niewinnie i podniecająco równocześnie.
– To miło z ich strony. – Bill znowu się uśmiechnął, siadając za biurkiem. – Jest ci w niej bardzo dobrze. Może w przyszłym tygodniu będziemy mogli pójść na obiad i wtedy się w nią wystroisz.
– W przyszłym tygodniu? – Sylvia wyglądała jak dziewczynka, której powiedziano, że jej ukochana lalka oddana została do naprawy i będzie gotowa dopiero za jakiś czas. – Dlaczego nie możemy pójść dzisiaj? – wydęła grymaśnie usta.
Billa jej reakcja nieco rozbawiła. W takich scenach Sylvia nie miała sobie równych. Jej zachowanie wyraźnie się kłóciło z niewiarygodną urodą i ponętnym ciałem.
– Pewnie dzisiaj zauważyłaś, że pojawiło się kilka nowych wątków, a postać, którą grasz, wylądowała w więzieniu. Trzeba zmienić scenariusze najbliższych odcinków i chcę część sam napisać albo przynajmniej popilnować scenarzystów.
Kto znał Billa, wiedział, że przez następne kilka tygodni będzie pracował po dwadzieścia godzin na dobę, wtrącając się do wszystkiego, przymilając się każdemu, byle wprowadzić zmiany, i pisząc całość od nowa, lecz efekt końcowy okaże się wart tego wysiłku.
– Czy nie możemy pojechać gdzieś na weekend? – Nieprawdopodobne nogi zmieniły pozycję, powodując niepokój w spodniach Billa. Sylvia wciąż najwyraźniej go nie rozumiała.
– Nie, nie możemy. Jeśli mi się powiedzie i wszystko pójdzie dobrze, może w niedzielę będziemy mogli pograć w tenisa.
Sylvia mocniej wydęła wargi. Nie wyglądała na zadowoloną.
– Chcę pojechać do Vegas. Ludzie z „Mojego domu” wybierają się tam na weekend.
„Mój dom” był ich najgroźniejszym rywalem.
– Nic nie poradzę, Sylvio. Muszę pracować.
Wiedział, że lepiej będzie, jeśli pojedzie sama, niż gdyby miała zostać i narzekać, zaproponował więc, by wybrała się bez niego.
– Dlaczego nie pojedziesz z nimi? To może być niezła zabawa. Jutro nie występujesz, a ja i tak nie wyjdę stąd do niedzieli – rzekł Bill, wskazując na cztery ściany swego gabinetu. Chociaż dopiero był czwartek, wiedział, że w najlepszym wypadku ma przed sobą trzy lub cztery dni intensywnej pracy, polegającej na nadzorowaniu scenarzystów. Sylvia poweselała, słysząc jego propozycję.
– Przyjedziesz do Vegas, jak skończysz?
Znowu przypominała dziecko. Czasami jej prostota i naiwność wzruszały go. W gruncie rzeczy pociągało go w niej tylko ciało. Związek z nią był łatwy, chociaż nie przyprawiał Billa o dumę. Sylvia była uczciwą dziewczyną i bardzo ją lubił, jednakże jako partnerka nie odpowiadała jego wymaganiom. Wiedział też, że nie zawsze on zaspokaja jej potrzeby. Sylvia pragnęła kogoś, kto mógłby spędzać z nią wiele czasu, chodzić do kina, na przyjęcia, na kolacje o dziesiątej wieczorem do restauracji Spago, a Bill najczęściej albo zajęty był pracą nad serialem, albo też padał z nóg ze zmęczenia, poza tym przyjęcia w Hollywoodzie nie stanowiły dla niego wielkiej atrakcji.
– Nie sądzę, żebym mógł przyjechać – odparł. – Zobaczymy się w niedzielę wieczorem po twoim powrocie.
Dzięki takiemu układowi pozbędzie się Sylvii na kilka dni, choć na tę myśl ogarnęły go wyrzuty sumienia. Lepiej jednak, żeby bawiła się dobrze bez niego, niż gdyby co dwie godziny miała dzwonić do biura pytając, kiedy wreszcie skończy pracować.
– Okay. – Sylvia wstała, raczej zadowolona. – Nie masz nic przeciwko temu wyjazdowi?
Było jej trochę przykro, że go zostawia, lecz Bill uśmiechnął się i odprowadził ją do drzwi.
– Nie. Tylko nie daj się skaptować ludziom z „Mojego domu”. – Sylvia roześmiała się, a Bill tym razem pocałował ją namiętnie w usta. – Będę za tobą tęsknił.
– Ja też.
W jej oczach czaił się jakiś smutek. Przez chwilę Bill zastanawiał się, czy u niej wszystko w porządku. Ten wyraz oczu widywał już wcześniej u innych kobiet, począwszy od Leslie. Wyrażały w ten sposób swoją samotność. Bill doskonale zdawał sobie sprawę z ich uczuć, nie zamierzał jednak się zmieniać. Nie uczynił tego w przeszłości, a teraz, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, uważał, że już na to za późno.
Po wyjściu Sylvii wrócił do pracy. Musiał porobić konspekty nowych odcinków i notatki do zmian w scenariuszu. Kiedy podniósł wzrok znad maszyny, za oknem było już ciemno. Zaskoczony spojrzał na zegarek – dochodziła dziesiąta. Nagle uświadomił sobie, że umiera z pragnienia, wstał więc zza biurka, zapalił górne światło i nalał wody sodowej do szklanki. Wiedział, że Betsey zostawiła dla niego kanapki na swoim biurku, lecz nie odczuwał głodu. Praca stanowiła wystarczające pożywienie. Z zadowoleniem popatrzył na swoje dzieło i popijając wodę, oparł się o biurko. Chciał jeszcze poprawić jedną scenę, zanim zakończy pracę.
Przez następne dwie godziny uderzał z rozmachem w klawisze swego royala, zapomniawszy o bożym świecie. Kiedy skończył, dochodziła północ. Pracował przez niemal dwadzieścia godzin, nie czuł jednak zmęczenia, podekscytowany zmianami, które wprowadził, i sposobem, w jaki rozwija się akcja serialu. Wziął stos kartek, stanowiących owoc jego pracy, i zamknął je w szufladzie biurka. Wychodząc napił się jeszcze wody. Papierosy zostawił na biurku, palił bowiem tylko przy pracy.
Minął biurko sekretarki, na którym wciąż stało pudełko z kanapkami, i wyszedł na korytarz oświetlony neonami. Mieściły się przy nim studia, o tej porze już puste. Tylko z jednego nadawano nocną dyskusję. Na korytarzu tłoczyła się gromada młodych ludzi w strojach punków zaproszonych jako widownia. Bill uśmiechnął się do nich, lecz byli zbyt zdenerwowani, by zareagować. Minął studio wiadomości, teraz także ciemne, przygotowane już do porannej emisji.
Strażnik przy wyjściu podał mu listę obecności. Bill podpisał się, a strażnik skomentował ostatni mecz baseballowy. Obaj namiętnie kibicowali drużynie Dodgersów. Bill wyszedł na dwór i wciągnął głęboko w płuca świeże wiosenne powietrze. O tej porze nie czuło się smogu. Jak dobrze jest żyć! Bill lubił pisać. Warto było pracować w tak dziwacznych godzinach, wymyślając historie o nie istniejących ludziach. Wydawały mu się wiarygodne, kiedy je tworzył, i zawsze cieszył się, że znowu mu się udało. Bywało, że przeżywał trudne chwile, gdy scena nie układała się tak, jak powinna, albo jedna z postaci wymykała się spod kontroli i stawała kimś innym, najczęściej jednak wszystko szło gładko. Niekiedy zazdrościł scenarzystom, pragnąłby bowiem jak dawniej zajmować się tylko pisaniem.
Z zadowoleniem westchnął, uruchamiając silnik swego ukochanego samochodu, który siedem lat wcześniej kupił za pięćset dolarów. Był to terenowy chevrolet rocznik 49, w stanie dalekim od doskonałości, lecz posiadający duszę i sporo miejsca. Chłopcy uwielbiali nim jeździć.
W drodze do domu nagle uświadomił sobie, że jest bardzo głodny, więcej nawet: że umiera z głodu. Wiedział, że w mieszkaniu nie ma nic do jedzenia, od wielu dni bowiem jadał w mieście, zbyt zajęty pracą, a poprzedni weekend spędził u Sylvii w Malibu, gdzie wynajmowała dom. Postanowił zatem wstąpić do nocnego sklepu.
Była już północ, gdy wjeżdżał na parking, by zostawić samochód tuż na wprost wejścia obok starego, podniszczonego czerwonego MG z opuszczonym dachem. Wszedł do jasno oświetlonego sklepu i wziął wózek, zastanawiając się, na co ma ochotę. Doszedł go zachęcający zapachu kurczaków pieczonych na rożnie, kupił więc jednego. Dołożył do niego sześć butelek piwa, sałatkę ziemniaczaną, salami i pikle, a potem skierował się do działu warzywnego po zieloną sałatę, pomidory i inne składniki na surówkę. Im więcej myślał o jedzeniu, tym bardziej był głodny. Nie mógł się już doczekać, kiedy znajdzie się w domu i zrobi sobie kolację. Nie pamiętał, czy w ogóle jadł lunch, a jeśli tak, to co to było. Zdawało mu się, że ostatni posiłek miał miejsce przed laty.
Przypomniał sobie, że musi kupić papierowe ręczniki i papier toaletowy do obu łazienek, a także krem do golenia. Chyba kończyła mu się też pasta do zębów. Od dawna nie miał czasu na zakupy, biegał więc teraz po sklepie całkowicie rozbudzony, jakby było południe, a nie środek nocy. W wózku miał środki czyszczące, oliwę z oliwek, kawę, naleśniki w proszku, kiełbaski, syrop – na śniadanie w domu w czasie weekendu – a także bułeczki, płatki kukurydziane, ananasa i świeżą papaję. Wkładając kolejne produkty czuł się jak dzieciak, któremu pozwolono na szaleństwo. Przynajmniej raz się nie śpieszył, nie musiał pracować, nikt na niego nie czekał i mógł spokojnie chodzić sobie po sklepie.
Zastanawiając się, czy ma ochotę na bagietkę i ser brie do kolacji, skręcił za róg, by poszukać pieczywa, gdy nagle przed sobą zobaczył dziewczynę z naręczem papierowych ręczników. Wyszli na siebie tak, że przestraszona odskoczyła do tyłu, aż rozsypały jej się zakupy. Było w jej wyglądzie coś uderzającego, jakieś czyste, schludne piękno, i Bill nie potrafił oderwać od niej wzroku. Dziewczyna odwróciła się i zaczęła zbierać ręczniki.
– Bardzo przepraszam… zaraz pani pomogę… – Bill zatrzymał się, by podać jej rękę, lecz dziewczyna była szybsza. W ułamku sekundy stała już przed nim, lekko zaróżowiona i uśmiechnięta.
– Nic się nie stało.
Miała miły uśmiech i ogromne błękitne oczy. Na jej widok ogarniało człowieka wrażenie, że jest to osoba, która ma wiele do powiedzenia innym. Bill poczuł się jak nastolatek. Dziewczyna odeszła, na pożegnanie uśmiechnąwszy się do niego przez ramię. Cała scena wyglądała jak z filmu. Sam mógłby umieścić ją w swoim serialu. Chłopiec spotyka dziewczynę… Bill chciał pobiec za nieznajomą, zawołać: Hej, poczekaj!… Zatrzymaj się! Lecz dziewczyna już odeszła, a wraz z nią zniknęły jej połyskliwe, sięgające do ramion czarne włosy, szeroki śnieżnobiały uśmiech i wielkie błękitne oczy. W spojrzeniu miała bezpośredniość, w uśmiechu tajemniczość…
Kończąc zakupy Bill myślał tylko o nieznajomej. Majonez, anchois, krem po goleniu, jajka… Czy potrzebne mu jajka? A śmietana? Nie potrafił się skoncentrować. To śmieszne. Nieznajoma była ładna, lecz w końcu żadna z niej piękność. Przypominała dziewczyny, które dopiero co ukończyły college na Wschodnim Wybrzeżu. Była w dżinsach, czerwonym swetrze i tenisówkach.
Serce zabiło mu mocniej, gdy w kilka minut później zobaczył, jak wykłada zakupy przy kasie. Zatrzymał się, by na nią popatrzeć. Nie jest aż tak rewelacyjna, powiedział sobie. Ładna, tak… bardzo ładna, ale nie w jego guście, w każdym razie nie w jego obecnym kalifornijskim guście. Była zbyt zwyczajna. Wyglądała na osobę, z którą można gadać do późnej nocy, która opowie dowcip lub wspaniałą historię, z niczego zrobi doskonały deser. Czego mógł od niej chcieć, skoro jego łóżko ogrzewały dziewczyny w rodzaju Sylvii? Przyglądając się wszakże, jak nieznajoma odstawia pusty już wózek na miejsce, zaskoczony poczuł, że ogarnia go jakaś tęsknota za nią. Chętnie by ją poznał. Zastanawiał się, jak może mieć na imię.
Zbliżając się do kasy, przy której płaciła, powtarzał sobie w myślach: Cześć, jestem Bill Thigpen. Dziewczyna tym razem go nie zauważyła. Wypisywała właśnie czek, Bill zerknął jej więc przez ramię, ale nic nie mógł odczytać, dostrzegł natomiast lewą dłoń, w której trzymała książeczkę czekową. Na serdecznym palcu miała złotą obrączkę. Ślubną obrączkę. Bill w jednej chwili stracił dla niej całe zainteresowanie – była mężatką. Serce na moment przestało mu bić niczym rozczarowanemu dziecku, co bardzo go rozbawiło. Dziewczyna spojrzała w jego stronę i znowu się doń uśmiechnęła. Teraz mógłby tylko powiedzieć: „Cześć, jestem Bill Thigpen. Szkoda, że masz męża, ale zadzwoń, jak się rozwiedziesz…” Z zasady nie miewał romansów z mężatkami. Korciło go, by zapytać ją, dlaczego robi zakupy tak późno w nocy, w tej sytuacji jednak było to bez sensu.
– Dobranoc – odezwała się łagodnym matowym głosem, biorąc dwie torby z zakupami. Bill w tym czasie rozpakowywał swój wózek.
– Dobranoc – odpowiedział. Patrzył, jak dziewczyna odchodzi, a po kilku minutach usłyszał warkot odjeżdżającego samochodu. Gdy wrócił do swego chevroleta, na parkingu nie było już małego czerwonego MG. Pomyślał, że należało do niej, a potem uśmiechnął się do siebie. Bez wątpienia za ciężko pracuje, skoro zaczyna się zakochiwać w nieznajomych.
– Hej, Thigpen – powiedział półgłosem do siebie, uruchamiając silnik – spokojnie, stary.
Prowadząc samochód rozmyślał, jak też Sylvia spędza czas w Las Vegas.