Tydzień, który nastąpił po wyprowadzce Stevena, minął Adrianie jak we śnie. Wstawała z łóżka, szła do pracy, wieczorem wracała do domu, za każdym razem spodziewając się, że zastanie w nim męża. Do tej pory powinien był już ochłonąć. Wróci zmartwiony i przerażony swoim postępkiem, przeprosi ją, potem będą się śmiać, a w końcu pójdą do sypialni i tam się pogodzą. Za dziesięć lat Steven opowie ich dziecku, jak głupio postępował, gdy dowiedział się, że mama jest w ciąży.
Niestety, dom co wieczór był jednak pusty. Steven ani razu nawet nie zatelefonował. Nocami Adriana siadywała na podłodze w salonie, usiłując czytać lub udając, że przegląda jakieś papiery. Początkowo myślała o kupnie jakichś sprzętów, zdecydowała jednak, że tego nie zrobi, bo przecież gdyby Steven wrócił, co ciągle wydawało jej się całkiem prawdopodobne, na co im dwa komplety mebli?
Nie odbierała telefonów, ale dzięki automatycznej sekretarce wiedziała, kto dzwoni. Nigdy nie był to Steven, zwykle telefonowali przyjaciele, ktoś z pracy, a ostatnio często odzywała się Zelda. Z nią także Adriana nie miała ochoty rozmawiać. Jedyny wysiłek, jaki podejmowała, by jej życie dalej się toczyło, polegał na chodzeniu do pracy. Niczym robot wstawała co rano z łóżka, wychodziła z domu, wieczorem zaś przyrządzała sobie coś do jedzenia. Miała wrażenie, że chodzi w kieracie. Dni mijały, a w jej oczach nieodmiennie gościł smutek. Zelda z bólem na to patrzyła, lecz nie mogła jej w niczym pomóc. Wciąż nie potrafiła uwierzyć w postępek Stevena. Kiedy Adriana usiłowała się z nim porozumieć, jego sekretarka odpowiadała, że pan Townsend wyjechał. Adriana nie wiedziała, czy to prawda, toteż bez ustanku się martwiła, co zrobi, jeśli rzeczywiście będzie go potrzebować. Na razie takiej konieczności nie było, pozostało jej zatem jedynie czekać, aż Steven zmądrzeje.
W piątek przed świętem Czwartego Lipca w sklepie nocnym spotkała Billa Thigpena. Po emisji ostatnich wiadomości uświadomiła sobie, że nie ma w domu nic do jedzenia, a czekał ją długi wolny od pracy weekend. Bill mocował się z dwoma wózkami, wypełnionymi węglem drzewnym, dwoma tuzinami steków, kilkoma paczkami hot dogów i mielonego mięsa, bułkami i innymi rzeczami, które świadczyły, że czyni przygotowania do pikniku.
– Cześć – przywitał ją, gdy wpadli na siebie koło półki, z której brał dwa duże słoiki z ketchupem. – Nie widziałem pani przez cały tydzień. – Mówił żartobliwym tonem, choć w chwili gdy ją zobaczył, uświadomił sobie, że mu jej brakowało. W jej twarzy było coś świeżego i przyciągającego uwagę, co sprawiało, że lubił na nią patrzeć, a intensywność jej uśmiechu od początku go zniewalała. – Jak tam wiadomości?
– Bez zmian. Wojny, trzęsienia ziemi, przypływy i odpływy. A jak układa się w „Życiu”?
– Podobnie jak w wiadomościach: wojny, przypływy, trzęsienia ziemi, eksplozje, rozwody, nieślubne dzieci, morderstwa… Zwyczajne pogodne historie. Może w gruncie rzeczy pracujemy w tym samym interesie?
Adriana uśmiechnęła się.
– Pan chyba jednak lepiej się bawi.
– Niekiedy tak.
Bill od wyjazdu Sylvii czuł się samotny, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że to niemądre. Miło spędzał czas w jej towarzystwie, wzajemnie zapewniali sobie wygodny i łatwy układ, lecz nic poza tym. Ani Sylvia w jego życie nie wnosiła żadnych nowych wartości, ani on w jej. Lepiej było jej z producentem odzieży w New Jersey, skąd przysłała kolegom z serialu pocztówkę z entuzjastycznym opisem domu, który Stanley jej kupił. Wspominając romans z nią, Bill dochodził do wniosku, że zachował się jak głupiec. Podobne zdanie miał o większości swoich minionych związków. Teraz postanowił spotykać się tylko z kobietami, które naprawdę będą coś dla niego znaczyć, problem jednak polegał na tym, że takich w jego otoczeniu nie było. W pracy poznawał wiele aktorek, chętnych do pójścia do łóżka w zamian za główną rolę czy przynajmniej szansę pokazania się w serialu, co uważały za uczciwą transakcję, lecz to handlowe nastawienie nie zachęcało do romansów. W rezultacie od ponad miesiąca Bill nie umówił się z nikim, choć właściwie mu tego nie brakowało, tęsknił natomiast do towarzystwa kobiety, z którą mógłby długo w noc rozmawiać, dyskutować pomysły nowych odcinków serialu oraz dzielić wszystkie smutki i radości. Z Sylvią i tak tego nie miał. W gruncie rzeczy nie miał tego od czasu, gdy rozstał się z Leslie.
– Przyjdzie pani na jutrzejszy piknik? – z nadzieją zapytał Adrianę.
Lubił z nią rozmawiać i ciekaw był jej męża. Orientował się, że wyglądający na gwiazdora filmowego Steven pracuje w reklamie. Bill nie widział go od dnia, gdy przed dwoma tygodniami załadował meble ma ciężarówkę. – Osiedlowy piknik z okazji Czwartego Lipca to moje największe osiągnięcie kulinarne w ciągu całego roku. Nie powinna pani tego przegapić. – Wskazał na wózek i uśmiechnął się. – Przygotowuję go od kilku lat, z początku na ogólne żądanie, teraz z przyzwyczajenia. Robię wspaniałe steki. Była pani w zeszłym roku? – Nie przypominał jej sobie, a przecież na pewno by zapamiętał. Musiałby być bardzo roztargniony, żeby zapomnieć dziewczynę o takiej urodzie.
Adriana potrząsnęła głową.
– Zwykle gdzieś wyjeżdżamy. W zeszłym roku byliśmy w La Jolla.
– I teraz pani też wyjeżdża? – zapytał z rozczarowaniem w głosie.
– Nie… Męża nie ma. Wyjechał do Chicago. – Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. Bill nie potrafił ukryć zaskoczenia.
– Wyjechał na Czwartego Lipca? A to pech. Co pani będzie sama robiła? – Nie był niedyskretny, po prostu traktował ją po przyjacielsku.
– Nic szczególnego – odparła wymijająco. Nie ulegało wątpliwości, że jest zdenerwowana.
– W takim razie zapraszam na piknik. Przyrządzę pani sławny stek a la Thigpen.
Adriana uśmiechnęła się, widząc proszący wyraz jego twarzy.
– Hm… umówiłam się na obiad z przyjaciółmi. – Choć się uśmiechnęła, Bill dostrzegł, że w jej oczach znowu pojawił się smutek. – Może w przyszłym roku.
Bill skinął głową. Na ścianie za Adrianą zauważył zegar. Było wpół do pierwszej w nocy, a oni gawędzili, jakby była dziesiąta rano.
– Powinienem chyba skończyć zakupy – rzekł z żalem. – Proszę przyjść, jeśli zmieni pani zdanie, i przyprowadzić przyjaciół. Mam tyle jedzenia, że wystarczy dla całej armii.
– Zobaczę.
Mimo że Adriana naprawdę lubiła Billa, nie zamierzała skorzystać z jego zaproszenia. Przypomniała sobie, że kilka tygodni wcześniej dostała zawiadomienie o pikniku, lecz je wyrzuciła. Inne sprawy ją zaprzątały. W najmniejszym stopniu nie pociągała jej perspektywa spędzenia wieczoru z tłumem osób mieszkających na osiedlu. Miała swoje życie, nie interesowało jej kultywowanie nowych znajomości czy umawianie się na randki. Była mężatką i tylko jedno teraz jej pozostało: czekać, aż Steven do niej wróci. Nie wątpiła, że to tylko kwestia czasu, a kiedy znowu znajdą się razem, będą mogli myśleć o dziecku i wspólnej przyszłości.
Tymczasem prawie wcale nie myślała o swoim stanie, łatwo bowiem było go ignorować. Jedynie zdarzające się niekiedy zawroty głowy, wzmożony apetyt i zmęczenie wskazywały, że spodziewa się dziecka. Była dopiero w trzecim miesiącu, w jej figurze nie zaszły jeszcze żadne zmiany, mogła więc zapomnieć o ciąży, myśleć tylko o swojej pracy i czekać na Stevena. Zaraz po jego odejściu powiedziała sobie, że wszystko się skończyło, że on nigdy nie wróci, a nawet gdyby wrócił, w ich związku na zawsze pozostaną rysy, później wszakże sama siebie przekonała, że to przelotna chwila szaleństwa w ich małżeństwie, pod innymi względami normalnym i zdrowym. Nie przyjmowała do wiadomości, że Steven się z nią nie kontaktuje, że nie chce odbierać jej telefonów, że zabierając z mieszkania wszystkie swoje rzeczy, dał wyraźnie do zrozumienia, iż dla niego ich związek już nie istnieje.
Przy kasie Adriana dostrzegła Billa z trzema wypełnionymi po brzegi wózkami. Niosąc do samochodu swe skromne zakupy, znowu poczuła smutek. Tygodniowe sprawunki mogła teraz zmieścić w dwóch torbach. Odkąd opuścił ją Steven, wszystko w jej życiu się skończyło. Gdy weszła do mieszkania, wydało jej się dziwacznie puste. Położyła zakupy na lodówce, zgasiła światła i poszła na górę. Jej ubrania wciąż znajdowały się w pudłach, w których zostawił je Steven. Długo leżała na łóżku, myśląc o nim i zastanawiając się, co będzie robił w czasie weekendu. Ogarnęła ją pokusa, by zadzwonić i błagać go o powrót, przyrzekając, że zrobi wszystko… Wszystko oprócz usunięcia ciąży. Dziecko przestało być problemem do dyskusji. Problemem stało się życie bez męża. Z nieustannym zdziwieniem uświadamiała sobie, jak bardzo czuje się zagubiona, opuszczona i zdradzona. Po niemal trzech latach małżeństwa nie pamiętała już, jakimi rozrywkami przedtem umilała sobie czas. Jakby wcześniej nie mieszkała sama, jakby jej życie zaczęło się wraz z poznaniem Stevena.
Minęła trzecia, gdy wreszcie zasnęła, obudziła się po jedenastej. Wstała, wzięła prysznic i przygotowała sobie jajecznicę, potem przejrzała rachunki i zrobiła pranie. Rozglądając się po salonie, wybuchnęła śmiechem. Jedno było pewne: łatwo utrzymać porządek w pustym domu. Nie musiała niczego wygładzać ani wycierać, nie musiała martwić się o plamy na kanapie ani podlewać kwiatków, ponieważ Steven także je zabrał. Teraz wystarczyło, że pościeliła łóżko i odkurzyła podłogi. O wpół do trzeciej poszła na basen, gdzie zobaczyła Billa przygotowującego piknik. Konferował z dwoma mężczyznami, których Adriana widziała już wcześniej, a dwie kobiety ozdabiały wazonami z kwiatami ogromny stół. Najwyraźniej wieczorne przyjęcie miało być nie lada wydarzeniem. Zrobiło jej się żal, że nie weźmie w nim udziału. Czekał ją samotny wieczór, nie mogła nawet odwiedzić Zeldy, która pojechała z przyjacielem do Meksyku. Jedynym sposobem wypełnienia czasu pozostało tylko kino.
Pomachała do Billa, potem długo pływała na plecach, rozkoszując się słońcem. W końcu wyszła z wody i na jednym z leżaków ułożyła się na brzuchu. Bill podszedł do niej i usiadł obok. Wyglądał na szczęśliwego, choć wyczerpanego.
– Proszę w przyszłym roku przypomnieć mi, żebym tego nie robił – powiedział, jakby od lat łączyła ich przyjaźń. W rzeczywistości zbliżało ich to ciągłe wpadanie na siebie. Mieszkali i pracowali w tych samych budynkach, nawet zakupy robili w tym samym sklepie nocnym. – Powtarzam to co roku – zniżył konspiracyjnie głos. – Ci ludzie doprowadzają mnie do szaleństwa.
Adriana uśmiechnęła się. Był mimo woli zabawny. Chociaż bardzo się zmęczył, widać było, że rad jest z tego, co zrobił.
– Założę się, że świetnie pan się bawi – powiedziała.
– No pewnie. Sherman prawdopodobnie też świetnie się bawił maszerując na Atlantę, choć to, jak sądzę, było łatwiejszym przedsięwzięciem. – Pochylił się ku niej, by nikt inny nie mógł go usłyszeć. – Ci ludzie wyobrażają sobie chyba, że w tym roku powinienem był kupić homara. Powiedzieli, że przez ostatnie trzy lata przygotowywałem steki, hamburgery i hot dogi, więc dobrze by było urozmaicić wreszcie menu. Panie chcą zrobić składkę. Chryste, czy była pani kiedykolwiek na składkowym pikniku? Czy ktokolwiek w ogóle słyszał o składkowym hot dogu na Czwartego Lipca? – W jego głosie brzmiało szczere oburzenie. Adrianie ten pomysł wydał się zabawny. – Chodziła pani w szkole na pikniki z okazji Czwartego Lipca?
Skinęła głową.
– Tak. Najpierw jeździliśmy na Cape Cod, a potem, jak byłam starsza, do Martha’s Vineyard. Uwielbiałam to miejsce. W Kalifornii takich nie ma. Pamiętam tę cudowną atmosferę letnisk i wspaniałych plaży, pamiętam, jak przez cały rok czekałam, żeby znowu spotkać dzieci, z którymi co lato się bawiłam.
– Tak. – Bill uśmiechnął się do swoich wspomnień. – My spędzaliśmy to święto na Coney Island. Jeździliśmy kolejką i oglądaliśmy sztuczne ognie. Mój ojciec wieczorem przygotowywał wspaniały piknik na plaży. Jak byłem starszy, rodzice kupili dom na Long Island. Mama przygotowywała wtedy prawdziwy piknik w ogródku, ale zawsze uważałem, że czasy Coney Island były lepsze. – Bill, jedynak, który szalał za swoimi rodzicami, zachował wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa.
– Czy pana rodzice dalej urządzają te pikniki?
– Nie – odparł Bill. Żal i szok po ich stracie dawno już minęły, pozostały tylko ciepłe wspomnienia. Bill spojrzał na Adrianę. Podobał mu się wyraz jej oczu, czarne włosy spływające na ramiona. – Umarli niedługo potem, jak kupili ten dom na Long Island. To było dawno temu… – Przed szesnastoma laty. Miał dwadzieścia dwa lata, gdy umarł ojciec, a w rok po nim odeszła matka. – Wydaje mi się, że co roku przygotowuję ten piknik ze względu na nich. Może w ten sposób mówię, że pamiętam?… – Uśmiechnął się ciepło do Adriany. – Odnoszę wrażenie, że większość mieszkańców naszego osiedla nie ma tu rodzin. Mamy dziewczyny, dzieci, psy i przyjaciół, ale nasze ciotki, wujowie, rodzice, dziadkowie i kuzyni są gdzie indziej. Poważnie mówiąc, czy zna pani kogoś, kto wychował się w Los Angeles? Chodzi mi o normalną osobę, nie kogoś, kto wygląda jak Jean Harlow, a w rzeczywistości jest facetem do szaleństwa zakochanym w swojej siostrze. – Adriana roześmiała się. Bill był tak prawdziwy, głęboki, solidny, a jednocześnie niekiedy tak zabawny i beztroski. – Skąd pani pochodzi?
Już chciała powiedzieć, że z Los Angeles, lecz się powstrzymała.
– Z New London w Connecticut.
– A ja z Nowego Jorku. Teraz rzadko tam wracam. Bywa pani w Connecticut?
– Nie, jeśli nie muszę. – Uśmiechnęła się. – To stało się mało zabawne, odkąd rodzina przestała jeździć do Martha’s Vineyard, a ja poszłam na studia. Ale moja siostra tam mieszka. – Razem z dziećmi i nieprawdopodobnie nudnym mężem. Nie potrafiła się z nimi dogadać, a po ślubie ze Stevenem przestała nawet próbować. Teraz należało im powiedzieć o dziecku, postanowiła jednak czekać na powrót męża. Tłumaczenie, że jest w ciąży, a Steven odszedł, nie mówiąc już o powodach jego odejścia, wydawało jej się zbyt skomplikowane. To wszystko sprawiało, że z całej siły starała się nie myśleć o swoim stanie.
– Szkoda, że nie może pani przyjść wieczorem – rzekł ze smutkiem Bill.
Adriana pokiwała tylko głową, zakłopotana swoim kłamstwem, lecz łatwiej było po prostu zostać w domu. Wstała i zeszła do basenu, Bill wrócił zaś do swych przygotowań. W jakiś czas potem poszedł do domu, żeby zapeklować steki. Piknik zapowiadał się wystawnie.
Wróciwszy do domu o piątej, Adriana położyła się na łóżku i usiłowała czytać, lecz nie potrafiła skoncentrować się na lekturze. Ostatnio często jej się to zdarzało, za wiele spraw miała bowiem na głowie. O szóstej zaczął się piknik. Za oknem rozbrzmiewały rozmowy, muzyka, śmiechy. Wyszła na balkon, gdzie dochodził ją zapach jedzenia, choć nie widziała uczestników zabawy. Nie ulegało wątpliwości, że świetnie się bawią. Brzęczały kieliszki, ktoś nastawiał stare płyty Beatlesów i muzykę z lat sześćdziesiątych. Adrianie zrobiło się przykro, że nie poszła, ale czułaby się niezręcznie, wyjaśniając powody nieobecności Stevena, choć już wcześniej powiedziała Billowi, że wyjechał służbowo do Chicago. Nie mogła pójść sama. Przedtem nigdy tego nie robiła, teraz zaś jeszcze nie przywykła do swego stanu „kobiety wolnej”. Smakowite aromaty sprawiły jednak, że ogarnął ją straszliwy głód. Poszła w końcu do kuchni, lecz nic w lodówce nie przypominało tego, czego zapach czuła w nozdrzach, a nie chciało jej się gotować, mimo że umierała wprost z głodu. Było już wpół do ósmej, a od śniadania nie miała nic w ustach. Zastanawiała się, czy nie wmieszać się w tłum gości, złapać coś do jedzenia i zniknąć. Przecież potem mogłaby czekiem zapłacić Billowi Thigpenowi za kolację, załatwić wszystko tak, jakby poszła do baru szybkiej obsługi lub chińskiej garmażerii. Może wziąć hamburgera i przynieść go do domu, nie musi zostawać na przyjęciu.
Pobiegła szybko na górę, przed lustrem w łazience uczesała włosy i związała w ogon białą satynową wstążką, potem włożyła meksykańską sukienkę z białej koronki, którą ze Stevenem kupili w Acapulco. Sukienka była ładna, bardzo kobieca i wygodna, jej luźny krój maskował lekkie zgrubienie w talii, którego nie było jeszcze widać, choć już utrudniało noszenie spodni i obcisłych dżinsów. Nogi wsunęła w srebrne sandałki, w uszy wpięła wielkie srebrne klipsy. Przed samym wyjściem jeszcze się zawahała. A jeśli na piknik przyszły same pary? Jeśli nie spotka nikogo znajomego?… Zaraz się jednak pocieszyła: przecież zna Billa. Nie szkodzi, jeżeli nie będzie sam, w końcu zawsze odnosił się do niej po przyjacielsku.
Chwilę potem Adriana znalazła się na skraju tłumu oblegającego jeden z wielkich stołów, na których ułożone było jedzenie. Do jej uszu dochodziły fragmenty anegdot i historyjek opowiadanych przez rozbawionych gości. Niektórzy siedzieli na brzegu basenu z talerzami na kolanach i popijali wino. Koło rożna, ubrany w koszulę w biało-czerwone paski i białe spodnie, stał Bill Thigpen, ze zręcznością zawodowca nakładając steki na podstawiane talerze.
Adriana niepewnie na niego spojrzała. Mimo że rozmawiał z każdym, kto do niego podchodził, wydawał się samotny, chociaż to i tak nie było ważne. Nagle uświadomiła sobie, że właściwie nie wie, czy Bill ma towarzyszkę życia. Uznała, że nie jest z nikim związany, bo zawsze sprawiał takie wrażenie, ale pewności nie miała. Podeszła wolno ku niemu.
Ujrzawszy ją, uśmiechnął się szeroko. Jednym rzutem oka zauważył białą koronkową sukienkę, lśniące czarne włosy, ogromne błękitne oczy. Wyglądała prześlicznie. Bardzo się ucieszył, że mimo wszystko postanowiła przyjść. Od pewnego czasu czuł się jak zadurzony w dziewczynie z sąsiedztwa chłopak, który tygodniami nie spotyka wybranki swego serca, aż pewnego dnia skręca za róg i nagle ją widzi, piękną i olśniewającą. Na jej widok słowa więzną mu w gardle, dziewczyna znika i świat przestaje istnieć aż do następnego spotkania. W ostatnich tygodniach Billowi się wydawało, że na najbardziej wartościową część jego życia składa się seria przypadkowych spotkań.
– Witam! – Na jego twarzy pojawił się rumieniec. Miał nadzieję, że Adriana przypisze go ciepłu bijącemu od rożna. Nie pojmował dlaczego, ale po raz pierwszy poważnie interesowała go mężatka. Nie tylko bardzo mu się podobała, z przyjemnością także z nią rozmawiał, a w ogóle zachwycało go w niej wszystko. – Przyprowadziła pani przyjaciół?
– W ostatniej chwili zadzwonili, że nie mogą przyjść – lekko odparła Adriana.
– Cieszę się… to znaczy… tak, właściwie jestem zadowolony. – Ruchem ręki wskazał na smażące się mięso. – Czego pani sobie życzy? Hot doga, hamburgera, stek? Osobiście polecam stek.
Bill starannie ukrywał to, co naprawdę działo się w jego sercu, ilekroć bowiem ją widział, rzeczywiście czuł się jak zakochany sztubak, co jednak nie uszło uwagi Adriany, aczkolwiek zależało jej wyłącznie na rozmowie.
Przed kilkoma minutami Adriana oddałaby wszystko za hamburgera, teraz wszakże doszła do wniosku, że steki wyglądają wspaniale.
– Poproszę stek, średnio wysmażony – powiedziała.
– Zaraz będzie gotowy. Na stole znajdzie pani sporo różnych smakołyków: czternaście rodzajów sałatek, suflet, sery, łososia… Z tym nie mam nic wspólnego, jestem specjalistą od rożna. Proszę coś sobie wybrać, a jak pani wróci, stek będzie już czekał.
Bill zauważył, że Adriana po brzegi nałożyła na talerz sałatek, krewetek i innych dodatków, które znalazła na stole. Miała widać zaskakujący apetyt jak na swą niezwykle szczupłą figurę. Pomyślał, że pewno uprawia sporty.
Stek wyglądał bardzo smakowicie. Adriana nie miała ochoty na alkohol, podziękowała więc za wino, które Bill jej zaproponował, po czym z talerzem ledwo mieszczącym górę jedzenia przysiadła na obrzeżu basenu.
Bill miał nadzieję, że gdy skończy dyżur przy rożnie, jeszcze ją tam zastanie. W pół godziny później zdecydował, że zrobił już swoje, każdy został obsłużony, a większość dostała także repetę, z zadowoleniem więc przyjął ofertę swego najbliższego sąsiada, który powiedział, że go zastąpi, i poszedł poszukać Adriany. Znalazł ją przy basenie. Zajadając z apetytem deser, przysłuchiwała się rozmowom.
– Jaki był stek? Chyba niezły, prawda? – Zgadnął, widząc jej pusty talerz.
– Był przepyszny, a ja umierałam z głodu – odparła z nie ukrywanym zakłopotaniem Adriana.
– Wspaniale. Nie lubię gotować dla niejadków. A pani lubi gotować? – zapytał ciekaw wszystkiego, co jej dotyczy. Chciał ją bliżej poznać, dowiedzieć się, czym się zajmuje, czy jest szczęśliwa z mężem, choć przecież to nie powinno go obchodzić. Słyszał w głowie dzwony bijące na alarm i powtarzał sobie, że czas z tym skończyć, lecz inny, silniejszy głos zachęcał go, by szedł dalej.
– Czasami. Nie jestem dobrą kucharką i nie mam za wiele czasu na gotowanie. – I nikogo, komu mogłabym gotować, dodała w myśli. Przynajmniej obecnie, choć Steven i tak wiele nie jadł, poprzestając zwykle na surówce.
– To jasne, skoro pracuje pani przy dwóch ostatnich wydaniach wiadomości. Przyjeżdża pani do domu pomiędzy emisjami?
– Najczęściej tak, chyba że dzieje się coś naprawdę dramatycznego. Zasadniczo między siódmą w wpół do jedenastej jestem wolna. Pracę kończę przed północą.
– Wiem – uśmiechnął się Bill, o tej porze bowiem wpadali na siebie w nocnym sklepie.
– Pan też pracuje do późna – zauważyła Adriana bawiąc się szarlotką, zbyt skrępowana, by jeść w jego towarzystwie.
– Tak. Czasami spędzam noc na kozetce w moim gabinecie. – Niejedna kobieta z przyjemnością by Adrianie powiedziała, że dzięki temu właśnie Bill jest takim wspaniałym partnerem. – Scenariusze często nam się zmieniają, a to znaczy, że zmienia się sytuacja wszystkich postaci. Jedna poprawka pociąga za sobą inne i bywa, że trudno nad tym zapanować, choć taka praca to wielka przyjemność. Powinna pani obejrzeć czasem nasz serial.
Adriana słuchała z zainteresowaniem. Przez dłuższą chwilę rozmawiali o serialu, jego nowojorskich początkach sprzed dziesięciu lat i późniejszym przeniesieniu go do Kalifornii.
– Dla mnie najtrudniejsze w związku z tą przeprowadzką było opuszczenie synów – rzekł spokojnie Bill. – To wspaniali chłopcy i bardzo za nimi tęsknię.
Już wcześniej mówił jej o synach, lecz niewiele o nich wiedziała, podobnie zresztą jak o ich ojcu.
– Często ich pan widuje?
– Nie tak często, jak bym chciał. W roku szkolnym odwiedzają mnie w czasie ferii, a latem przyjeżdżają na miesiąc. Będą tu za dwa tygodnie.
Jego twarz rozświetliła się, gdy o nich mówił. Adriana patrzyła na niego, poruszona tą zmianą.
– Jak spędzacie wtedy czas? – zaciekawiła się Adriana, bo przecież przy jego zawodzie zajmowanie się dwojgiem dzieci na pewno nie jest łatwe.
– Pracuję jak szalony do ich przyjazdu, a potem biorę miesiąc urlopu. Od czasu do czasu wpadam do telewizji, żeby mieć na wszystko oko, choć z wielką niechęcią muszę przyznać, że na ogół serial daje sobie doskonale radę beze mnie. – Przy ostatnich słowach uśmiechnął się niemal z zakłopotaniem. – Wyjeżdżamy na dwutygodniową wędrówkę z namiotami, a potem kręcimy się po mieście. Ja mógłbym się obyć bez tej kempingowej wyprawy, bo moim ideałem turystyki jest pobyt w hotelu Bel-Air, ale dla chłopców to największa atrakcja. Bardzo lubią niewygodę, noclegi w lesie i to, że nie muszą się myć. Na szczęście w taki sposób spędzamy tylko tydzień, na drugi zwykle zatrzymujemy się w jakimś hotelu koło rezerwatu Yosemite albo nad jeziorem Tahoe. Dłużej bym nie wytrzymał w namiocie i śpiworze, ale wiem, że dobrze mi to robi. Dzięki temu nie wpadam w nadmierną pychę – roześmiał się Bill.
Adriana w trakcie jego opowieści skończyła jeść szarlotkę. Oboje nie czuli się zbyt pewnie, gdyż było to ich pierwsze spotkanie na gruncie towarzyskim.
– Ile mają lat?
– Siedem i dziesięć. Wspaniali chłopcy. Na pewno spotka ich pani na basenie. Dla nich Kalifornia sprowadza się do basenów. Różni się bardzo od Great Neck koło Nowego Jorku, gdzie mieszkają z matką.
– Czy są podobni do pana? – zapytała Adriana z uśmiechem, wyobrażając sobie Billa z dwoma bliźniaczo go przypominającymi misiami.
– Nie jestem pewien. Mówią, że młodszy jest do mnie podobny, ale mnie się wydaje, że obaj podobni są do matki. – Po chwili nostalgicznym tonem dodał: – Adam urodził nam się niedługo po ślubie. To był ciężki okres. Moja żona była wtedy tancerką na Broadwayu i oczywiście dużo wcześniej przestała pracować, a ja musiałem bardzo się starać, żeby zarobić na życie. Momentami wydawało mi się, że pomrzemy z głodu, choć oczywiście aż tak źle nie było. Mimo wszystko bardzośmy się cieszyli z Adama. To jedna z nielicznych spraw, w których wciąż się z Leslie zgadzamy. Adam i serial urodzili się niemal w tym samym czasie. Zawsze miałem wrażenie, że był to palec Boży.
Na jego twarzy malował się wyraz wdzięczności, jakby spotkało go wielkie szczęście, na które niczym sobie nie zasłużył. Adrianę uderzyło, jak bardzo jej nowy znajomy różni się od Stevena. Bill kochał synów, a o swoim sukcesie mówił ze skromnością. Ci dwaj mężczyźni naprawdę niewiele mieli ze sobą wspólnego.
– A pani? – zapytał Bill. – Chce pani dalej pracować w wiadomościach?
– Nie wiem. – Adriana zastanawiała się już nad tym i doszła do wniosku, że podczas urlopu macierzyńskiego zdecyduje, co dalej ze sobą począć.
– Chciałbym wystartować z nowym serialem, ale jakoś nigdy nie mam czasu, aby o tym pomyśleć, a co dopiero zrobić. „Życie” jest ciągle zajęciem na pełny etat.
– Skąd pan bierze pomysły na nowe odcinki? – zapytała, sącząc lemoniadę, którą ktoś jej nalał.
– Jeden Bóg wie – uśmiechnął się Bill. – Z życia, z wyobraźni… Wykorzystuję wszystko, co przychodzi mi do głowy i pasuje do całości. Prawdę mówiąc, serial opowiada o rzeczywistych wydarzeniach, tylko zostały wrzucone do jednego garnka i wymieszane. Ludzie robią najgorsze rzeczy i pakują się w najbardziej nieprawdopodobne sytuacje.
Adriana smutno pokiwała głową. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Bill bacznie ją obserwował, a kiedy podniosła wzrok, ich oczy się spotkały. Sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, lecz po namyśle z tego zrezygnowała.
Tłum zaczął się już przerzedzać. Ciągle ktoś do nich podchodził, by podziękować Billowi, który znał chyba wszystkich i każdego traktował po przyjacielsku. Adriana ze zdziwieniem stwierdziła, że w jego towarzystwie czuje się dobrze i swobodnie. O wszystkim chyba mogła mu powiedzieć – tylko nie o Stevenie. Jego odejście stanowiło dla niej osobistą porażkę.
– Ma pani ochotę na drinka? – zapytał Bill, który cały wieczór spędził przy jednym kieliszku wina. Gdy Adriana odmówiła, odstawił go i nalał sobie kawy. – Rzadko piję – wyjaśnił – bo nie mógłbym pracować nocami.
– Ja też – odparła z uśmiechem Adriana.
W pobliżu parami siedziała roześmiana młodzież, trzymając się za ręce i rozmawiając. Adriana poczuła się bardzo samotna. Przez pięć ostatnich lat budowała swój związek ze Stevenem, a teraz nie było nikogo, kto by ją kochał i tulił.
– Kiedy wraca pani mąż? – zapytał lekko Bill, niemal odczuwając przykrość z tego powodu. Bardzo żałował, że Adriana jest mężatką, i uważał Stevena za wielkiego szczęściarza.
– W przyszłym tygodniu – odparła.
– A gdzie jest teraz?
– W Nowym Jorku – wyjaśniła bez namysłu.
Bill spojrzał na nią pytająco, zaskoczony jej słowami.
– Wydaje mi się, że przedtem mówiła pani o Chicago.
Nie naciskał jednak, widząc na jej twarzy wyraz paniki. Coś bardzo gryzło Adrianę, choć nie dowiedział się, co to jest, ponieważ szybko zmieniła temat.
– Piknik był wspaniały – rzekła, wstając i rozglądając się nerwowo. – Świetnie się bawiłam.
Już odchodziła, opuszczała go. Czymś ją wystraszył, a przecież nade wszystko pragnął, żeby została. Nie zastanawiając się, ujął ją za rękę, gotów zrobić wszystko, byleby tylko zmieniła zdanie.
– Proszę, nie idź jeszcze, Adriano… Wieczór jest taki piękny, a rozmowa z tobą to dla mnie wielka przyjemność. – Bill wyglądał bardzo młodo i bezbronnie. Adrianę wzruszył ton jego głosu.
– Myślałam… Może masz inne plany. Nie chciałabym cię zanudzać…
Wciąż czuła się nieswojo, chociaż Bill nie poznał jeszcze przyczyny jej nastroju. Gdy z powrotem usiadła, nie wypuścił jej dłoni ze swoich, sam nie rozumiejąc swego postępowania. Nie chciał łamać sobie przez nią serca, a przecież wiedział, że nie jest wolna.
– Nie nudzisz mnie. Bardzo cię polubiłem i miło mi z tobą pogadać. Opowiedz mi o sobie. Co cię interesuje? Jaki jest twój ulubiony sport? Jaką muzykę lubisz?
Adriana roześmiała się. Od lat nikt nie zadawał jej takich pytań. Przyjemnie było rozmawiać z Billem, ale pod warunkiem, że nie wypytywał ją o Stevena.
– Każdą… klasyczną, jazz, rocka, country. Uwielbiam Stinga, Beatlesów, U2, Mozarta. W szkolnych latach sporo jeździłam na nartach, ale już dawno przestałam. Lubię plażę… i gorącą czekoladę… i psy. – Nagle się roześmiała. – I rude włosy. Zawsze chciałam mieć rude włosy. – Na jej twarzy pojawił się figlarny wyraz. – No i dzieci. Uwielbiam dzieci.
– Ja też – uśmiechnął się do niej Bill, marząc o spędzeniu z nią całego życia, nie tylko jednego wieczoru. – Moi chłopcy w niemowlęctwie byli tacy zabawni i wspaniali. Jak wyjechałem do Kalifornii, Tommy nie miał jeszcze roku. Strasznie to przeżyłem… – W jego oczach pojawił się prawdziwy ból. – Chciałbym, żebyś ich poznała, kiedy tu przyjadą. Może uda nam się razem spotkać.
Zdał sobie sprawę, że jeśli chce się zaprzyjaźnić z Adrianą, to musi także bliżej poznać jej męża, lecz gotów był nawet na to, byleby nie stracić z nią kontaktu. Liczył, że Steven okaże się milszy, niż się wydawał, aczkolwiek uważał to za mało prawdopodobne.
– Z przyjemnością ich poznam. Kiedy wyjeżdżacie?
– Za mniej więcej dwa tygodnie – odparł z uśmiechem. – Jedziemy nad Tahoe, gdzie na pięć dni rozbijemy obóz, a po drodze planujemy zwiedzić Santa Barbarę, San Francisco i dolinę Napa.
– To mi wygląda na całkiem cywilizowaną podróż – stwierdziła Adriana, która oczekiwała czegoś bliższego natury i bardziej pozbawionego wygód.
– Muszę uważać, bo za dużo świeżego powietrza to szok dla mojego organizmu.
– Grasz w tenisa? – zapytała z wahaniem. Nie porównywała go z mężem, lecz po prostu była ciekawa, u Stevena bowiem zainteresowanie tenisem graniczyło z obsesją.
– No cóż, można to i tak określić – odparł Bill przepraszająco. – Nie jestem zbyt dobry.
– Ani ja – roześmiała się Adriana. Odczuwała nieprzepartą ochotę na jeszcze jeden kawałek ciasta, lecz nie miała odwagi po niego pójść, ponieważ Bill gotów by pomyśleć, że jest strasznym żarłokiem. Trudno jednak było się oprzeć tak doskonałym potrawom.
Drużyna „sprzątaczy” zbierała już naczynia. Powoli zapadał mrok. Coraz mniej uczestników pikniku kręciło się nad basenem. Adriana dawno nie bawiła się tak dobrze jak tego dnia w towarzystwie Billa. Z niechęcią myślała o powrocie do domu, choć wiedziała, że powinna się już pożegnać. Wtedy właśnie zaczął się pokaz sztucznych ogni, urządzony w pobliskim parku, przystanęła więc, by popatrzeć. Bill pomyślał, że przypomina zachwycone dziecko, i uśmiechnął się do niej. Była piękna, przyjacielska i łagodna. Z twarzą uniesioną ku niebu wyglądała jak mała dziewczynka. Jej uroda sprawiała, że Bill zapragnął ją pocałować. To pragnienie odczuwał już wcześniej, lecz z każdym ich spotkaniem przybierało na sile.
Pokaz trwał pół godziny. Uwieńczyła go zdająca się nie mieć końca eksplozja bieli, czerwieni i błękitu, potem niebo znów pociemniało i rozjaśniały je tylko punkciki rozsypanych wysoko gwiazd. Po fajerwerkach zostały rozwiewające się strużki dymu i opadający na ziemię czarny popiół. Bill, siedząc blisko Adriany, rozpoznał jej perfumy. Chanel numer 5. Bardzo lubił ten zapach.
– Masz jakieś plany na weekend? – zapytał z wahaniem, niepewny, czy w ogóle powinien o to pytać, aczkolwiek był świadom, że dopóki on potrafi nad sobą panować, dopóty nie będzie powodu, dla którego nie mogliby się spotykać. – Może wybierzemy się nad morze? – zaproponował, pamiętając, że Adriana lubi plażę.
– No cóż… nie wiem… mój mąż może wrócić – jąkała z zakłopotaniem. Z jednej strony miała wielką ochotę przystać na jego propozycję, z drugiej zaś nie wiedziała, jak na nią zareagować.
– Sądziłem, że zostanie w Nowym Jorku… lub Chicago… do następnego tygodnia. Na pewno nie miałby nic przeciwko naszej małej wyprawie. Bardzo porządny ze mnie facet. I chyba lepiej gdzieś pojechać, niż siedzieć w domu przez cały weekend, jeśli oczywiście nie pracujesz. Przyjaciele z Nowego Jorku mają dom w Malibu. Dali mi klucz, żebym od czasu do czasu sprawdził, co tam słychać.
– Dobrze – zgodziła się Adriana, sama nie wiedząc, dlaczego to robi. W tym mężczyźnie było coś pociągającego i budzącego zaufanie. Wstała, zbierając się do powrotu.
– Czy jedenasta ci odpowiada?
Skinęła głową, choć ogarnęła ją obawa.
– Odprowadzę cię do domu – rzekł Bill.
Nowy znajomy był zdaniem Adriany bardzo przystojny. Gdy znaleźli się na miejscu, ostrożnie uchyliła drzwi. Nie zapaliła światła, nie chcąc, żeby zobaczył, jak w środku jest pusto.
– Wielkie dzięki, Bill. Wspaniale się bawiłam. Jestem wdzięczna, że mnie zaprosiłeś. – To było lepsze, niż gdyby siedziała w domu, litując się nad sobą i zastanawiając się, co też porabia Steven.
– Ja też doskonale się bawiłem – odparł. Czuł się wypoczęty i zrelaksowany. – Jutro przyjdę po ciebie o jedenastej.
– W porządku, ale możemy spotkać się przy basenie.
– Nie ma potrzeby, podjadę tutaj – oznajmił zdecydowanie.
Adriana znów sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Miała zamiar szybko wślizgnąć się do środka, żeby Bill nie zdążył niczego dostrzec, tymczasem rozmowa się przedłużała.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedziała, obrzuciła go pożegnalnym spojrzeniem, po czym zniknęła niczym duch.
W jednej chwili stała przed nim, w następnej była już w środku, za dokładnie zamkniętymi drzwiami. Bill zadawał sobie pytanie, jak tego dokonała. Nie pamiętał, by kiedykolwiek ktoś tak błyskawicznie się z nim pożegnał. Uśmiechając się na wspomnienie tej chwili, wolnym krokiem wracał do siebie.