18

– I jak ci poszło spotkanie?

Jeszcze nawet nie wszedłem, a już Paolo daje upust swojej nieposkromionej ciekawości.

– Myślę, że dobrze.

– Co znaczy, „myślę, że dobrze"?

– Znaczy, że uważam, że dobrze mi poszło, że chyba zrobiłem dobre wrażenie.

– Czyli?

– Zaczynam od przyszłego tygodnia!

– Świetnie, tak trzymać! Musimy to uczcić. Przyrządzę ci wyśmienitą kolację. W gotowaniu nie mam sobie równych. Wiesz, że w czasie twojej nieobecności zaliczyłem kurs u Costantiniego…

– Dziś wieczór nie mogę.

– Jak to?

– Wychodzę z przyjaciółmi.

– A może z Evą?

Patrzy na mnie ironicznie, jakbym miał w ogóle jakikolwiek powód, żeby go okłamywać. Śmieszy mnie. – Powiedziałem, że z przyjaciółmi. Zachowujesz się zupełnie jak mama.

– A propos, była tu, chciała się z tobą przywitać.

Jestem w pokoju i nie mam ochoty go słuchać. A przynajmniej nie jeśli o to chodzi. Ale Paolo oczywiście wcale się z tym nie liczy i krzyczy do mnie z drugiej części mieszkania: – Ale czy ty mnie w ogóle słyszysz? Do ciebie mówię.

– Jasne, do kogóż by innego? Jest nas tutaj tylko dwóch.

Co za koleś. Staje w drzwiach.

– Popatrz tylko. – W ręku ma przezroczystą reklamówkę. Patrzy na mnie zaskoczony: – No co ty, nie poznajesz? Morselletti! Pamiętasz je jeszcze? To te ciasteczka, które zawsze robiła mama, z miodem i orzechami. No weź, jak możesz ich nie pamiętać?! Zawsze je dla nas kładła na kaloryferze, żeby zrobiły się pulchniejsze, a my opychaliśmy się nimi jak szalem i za jej zgodą oglądaliśmy filmy, które puszczali w poniedziałek wieczorem. Wyciąga jedno. – No co ty, nie wierzę, że ich nie pamiętasz.

Trącam go, przechodząc obok.

– Tak, przypominam je sobie, ale teraz nie mam na nie ochoty. Wybieram się na kolację.

Paolowi jest przykro. Zastygł w miejscu z morselletto w ręku i przygląda mi się, kiedy wkładam kurtkę i zabieram klucze.

– No pewnie, zjem trochę jutro na śniadanie, dobra?

– Okay, jak chcesz.

Paolo przygląda się, jak wychodzę, po czym kieruje swoją uwagę na ciastko i próbuje je ugryźć:

– Ala, twarde…

– Włóż je na trochę do piekarnika.

Jestem już w windzie i zapinam kurtkę. Zawracanie gitary. Przeciągam dłonią po krótkich włosach i lekko je mierzwię, na tyle, na ile jest to możliwe. Morselletti to najlepsze na świecie ciasteczka, nie za słodkie, na początku ciężko je pogryźć, ale potem… Trochę przypominają gumę, są odrobinę twardsze, w miarę jedzenia robią się coraz smaczniejsze, a czasami można nawet trafić na całego orzeszka.

Mama. Pamiętam, jak się krzątała u nas w kuchni. – Trzeba rozpuścić miód w garnku, mieszać, mieszać bez przerwy i co pewien czas próbować… – Nabierała trochę na długą drewnianą łyżkę i brała do buzi to, co było na samym jej brzegu, po czym unosiła wzrok, zarazem mrużąc lekko oczy, by móc się bardziej skupić na samym smaku. – Przydałoby się jeszcze trochę cukru. A ty, jak sądzisz? – I tym samym zachęca mnie, bym przyłączył się do zabawy, bym ja także sięgnął po drewnianą łyżkę, spróbował. Przystawałem na to. Zawsze we wszystkim zgodny z nią, z mamą. Z moją mamą. I wówczas zaczynała nucić: I połykamy pastylkę, połykamy pastylkę. Zdejmowała czerwoną pokrywkę ze słoika na cukier i wywijając nadgarstkiem, wsypywała trochę cukru do garnka. Tyle, ile było trzeba, przynajmniej według niej. Następnie zakręcała przykrywkę, odstawiała słój na miejsce, wycierała sobie ręce w fartuszek w kwiatki, podchodziła do mnie, stawała tuż obok i sprawdzała, jak mi idzie. – Jeśli szybko skończysz się uczyć, dostaniesz o jedno morselletto więcej od Paola… on i tak się o tym nie dowie. – I razem zanosiliśmy się śmiechem, a ona całowała mnie w kark, ja zaś ściągałem łopatki, kuląc się pod wpływem nagłego dreszczu…

Jakie to upierdliwe! Tak trudno jest wymazać z pamięci fajne rzeczy.

Pędzę na motorze. Wiatr tego wrześniowego wieczoru jest ciepły i łagodny. Nie ma zbyt wielu samochodów. Wjeżdżam na corso Francia od Vigna Stelluti i na światłach skręcam we Flammię. Dodaję gazu. W oddali widzę zielone, jeszcze bardziej przyspieszam, zanim światło zmieni się na czerwone. Tu akurat jest trochę chłodniej, przechodzi mnie dreszcz. Wzdłuż ulicy rośnie dużo zieleni. Trasa przebiega przez wysokie wzgórza, gdzieniegdzie widać groty ukryte pośród drzew, za którymi raz po raz chowa się księżyc. Motocykl sam zaczyna zwalniać. Właśnie jadę na rezerwie. Dziwne. Przecież zatankowałem do pełna. To pewnie przez brudny karburator. Dlatego pali więcej niż zwykle. Dodaję gazu i nie zmieniając biegu, przesuwam rękę na lewą stronę baku, póki nie trafię na dźwigienkę. Przekręcam ją w dół, w stronę rezerwy. Muszę zatankować. Mijam wielkie Centro Euclide po prawej i kawałek dalej dostrzegam światła stacji samoobsługowej. Zatrzymuję się z boku dystrybutora. Działa. Wyłączam silnik i wkładam kluczyki do korka od baku. Podnoszę się i wyciągam portfel z kieszeni dżinsów. Cały czas stoję okrakiem, z motorem między nogami, wyciągam dwa banknoty po 10 euro każdy i wsuwam je do automatu. Drugie 10 euro trafia do mnie z powrotem. Wsuwam je ponownie i kiedy widzę, jak znikają w szczelinie, walę z góry pięścią w dystrybutor. Po kilku sekundach mechaniczny grzechot oznajmia mi, że także zostało przyjęte. Cofam się kawałek motorem i sięgam po pistolet od dystrybutora. Kurwa, niemożliwe. Niemożliwe. Na dystrybutorze z benzyną super wisi kłódka. Jest zablokowana. To nie jest taka zwyczajna kłódka od dystrybutora. Tylko większa. Na dodatek blokuje też przycisk, który wydaje resztę. To ci dopiero szwindel! Szwindel w wydaniu jakiegoś pierdolonego idoty, który chce sobie zatankować, robiąc mnie w konia. Ten łachmyta orżnął mnie na 20 euro… Kurwa. Kurwa. Kurwa. Nie mam czasu. Muszę jechać na spotkanie. Tylko tego brakowało mi do szczęścia! Zamykam bak, znów wkładam kluczyki do stacyjki i cały wkurwiony ruszam przed siebie na pełnym gazie. Samotny dystrybutor z benzyną pogrąża się w mroku nocy. Co raz to śmigają samochody, wyruszają naprzeciw. Bóg jeden raczy wiedzieć jakiego bajecznego weekendu, albo i choćby skuszone perspektywą kolacji nieopodal Prima Porta i jej okolic. Kot przemierza placyk przy stacji benzynowej. Nagle przystaje, jakby usłyszał jakiś niepokojący hałas. I tak zastyga nieruchomy, w półmroku, z odwróconą głową, skręconą szyją i przymkniętymi oczami. Zupełnie jakby czegoś szukał. Ale nic tam nie ma. Kot się odpręża i udaje się w swoją stronę, zmierzając nie wiadomo dokąd. Pojedyncze chmury suną w szybkim tempie. Lekki wietrzyk sprawia, że co pewien czas widać księżyc. Zza niepozornego budynku pracownika stacji benzynowej rusza samochód. Wyjeżdża stamtąd micra ciemnoniebieska, z włączonymi jedynie światłami postojowymi. Podjeżdża niespiesznie do dystrybutora benzyny. Parkuje, silnik gaśnie i z auta wysiada niezbyt wysoki koleś, w czarnej czapce na głowie, trochę babskiej, ma na sobie ciemną kurtkę Levi'sa. Rozgląda się wokół. Jako że nikogo nie widzi, wyciąga z kieszeni klucze i otwiera nimi kłódkę. Nie zdąża w porę sięgnąć po wąż, a ja już go dopadam, rzucam na maskę i przygniatam własnym ciałem. – Choćbyś się zesrał, to i tak nie będziesz tankował za moją kasę! – Ściskam go za szyję, ale się rzuca. Podczas szamotaniny spada mu czapka. Kaskada czarnych, długich włosów wysypuje się na niebieską maskę. Prawą ręką robię zamach, by mu przyłożyć prosto w twarz, ale oto ni stąd, ni zowąd snop bladego, księżycowego światła pada mu na twarz.

– Kurwa mać… Jesteś dziewczyną!

Próbuje oswobodzić się z uścisku. Przytrzymuję ją jeszcze chwilę i opuszczam prawą rękę. – Kobieta, pieprzona kobieta.

Puszczam ją. Podnosi się z maski i poprawia sobie kurtkę.

– Okay, jestem kobietą i co z tego? Z czego się, kurwa, śmiejesz, chcesz się zmierzyć? Tylko sobie nie myśl, że się ciebie boję.

Laska jest niewąska. Przyglądam jej się lepiej: stoi okrakiem, ma na sobie dżinsy biodrówki i sneakersy hi-tech. Do tego czarny T-shirt pod kurtką z ciemnego dżinsu. Laska ma styl. Sięga po czapkę i wsuwa ją sobie do kieszeni spodni. – No i?

– Co, no i? Zauważ, że to ty chciałaś mi podpieprzyć pieniądze.

– No i?

– Jeszcze? No i nic. – Zaglądam do micry i wyciągam jej kluczyki ze stacyjki. – Dzięki temu nie będziemy musieli uskuteczniać żadnego pościgu. – Wkładam je sobie do kieszeni i odchodzę. Po chwili wyjeżdżam na motorze. Zawróciłem aż za żywopłot obok stacji benzynowej, miałem przy tym wyłączony silnik. Teraz go odpalam i w okamgnieniu staję obok niej. Gaszę silnik i otwieram wlew baku.

– Podaj mi wąż.

– Ani mi się śni.

Kręcę głową, sam po niego sięgam i tankuję. Przychodzi mi do głowy pewien pomysł, wlewam do swojego baku równowartość jedynie 10 euro i przerywam tankowanie. Okrążam jej micrę z wężem w ręku, zdejmuję korek i równowartość pozostałych dziesięciu wlewam jej do baku. Patrzy na mnie zaintrygowana. Jest piękna, ma w sobie coś z twardzielki. A może jest najzwyczajniej poirytowana, że ją przyłapałem. Włosy opadają jej na twarz, sprawiają wrażenie bardzo wycieniowanych, ma duże i ciemne oczy i piękny uśmiech, na tyle, na ile udało mi się zorientować. Robi dziwny grymas, najwyraźniej jest ciekawa.

– A co teraz robisz?

– Tankuję ci benzynę.

– A po co?

– Bo jedziemy razem na kolację. – Przestawiam motor, parkuję go na tyłach budki pracownika stacji i zakładam blokadę.

– Mowy nie ma. Że niby ja mam iść z tobą na kolację? Akurat mam lepsze rzeczy do roboty… Mam imprezę, rave party, jestem umówiona z moimi przyjaciółmi.

Zgrywam twardziela, choć śmiać mi się chce. – Zatem postawmy sprawę w ten sposób, ty chciałaś tylko spędzić wieczór za moje dwadzieścia euro, a tymczasem dopisało ci szczęście i spędzisz go ze mną.

– Co ty powiesz.

– Albo, jeśli to niewystarczający argument dla twojego wybujałego ego… powiedzmy, że jeśli nie spędzisz ze mną wieczoru, to zawiadomię o wszystkim policję. Czy tak będzie prościej?

Laska uśmiecha się do mnie złośliwie. – No pewnie, czyli miałabym zapakować się do samochodu, a właściwie gwoli ścisłości do własnego samochodu, z nieznajomym?

– Już nie jestem nieznajomym. Jestem kimś, kto nieomal został przez ciebie obrabowany.

Znów się obrusza.

– Wobec tego przyjrzyjmy się całej sprawie z innego punktu widzenia. To ja miałabym wsiąść do mojego samochodu z kolesiem, który o mały włos nie został obrabowany, okay? I póki co, wszystko gra. Ale z jakiej racji nie miałabym sobie pomyśleć, że mnie wywieziesz, sama nie wiem gdzie, i mnie wykorzystasz? Daj mi choć jeden sensowny powód.

Stoję w milczeniu. Niech wypierdalają ci wszyscy, przez których one muszą się tak zamartwiać. Zasrane bydlaki, to przez was wszyscy mamy przechlapane, kanalie pozbawione choćby śladowych umiejętności uwodzenia, nic niewarte indywidua grasujące po tym cudownym świecie.

– Okay… okay…

Zaczynam się śmiać, ale wiem, że ma rację. – Wobec tego postawmy sprawę inaczej. – Widzisz tę komórkę?

Wyciągam ją z kieszeni.

– Czy wiesz, ile takich do „wykorzystania", i to o niebo lepszych od ciebie, mógłbym sobie załatwić, wystarczyłoby tylko zadzwonić. A skoro tak, to bądź cicho i wsiadaj.

Widać, kiedy komórka okazuje się rzeczywiście przydatna!

Rzuca mi nienawistne spojrzenie i zmierza w moim kierunku. Staje tuż przede mną i wyciąga do mnie rękę, ma rozchyloną dłoń. Błyskawicznie unoszę ramię. Przychodzi mi na myśl, że chce mnie spoliczkować. Ale się mylę.

– Na razie cię nie spoliczkuję. Daj mi kluczyki, ja poprowadzę. Uśmiecham się i wsiadam do niej do samochodu. – Mowy nie ma.

– Jak w ogóle możesz myśleć, że ci zaufam?

– Nie, to raczej jak ty możesz myśleć, że ja ci zaufam? Przecież ty usiłowałaś mnie naciągnąć jako pierwsza!

Wyciągam przed siebie rękę i otwieram przed nią drzwi. Uśmiecham się do niej.

– Mam rację, czy nie? No już, wskakuj.

Stoi tak przez chwilę zdezorientowana, po czym naburmuszona wsiada do samochodu, ma skrzyżowane ręce i wzrok wbity gdzieś przed siebie. Przez jakiś czas prowadzę w milczeniu.

– Ej, fajnie się prowadzi ten twój wózek.

– Czy konieczność rozmowy została wliczona w całą transakcję? Dopiero co minęliśmy Saxa Rubra.

– Nie, ale właśnie możesz ubić kolejny interes. Sama zobacz, mógłbym cię tutaj wysadzić i odjechać sobie twoją bryką, oczywiście bez żadnego tam „wykorzystywania", o którym sama wspomniałaś… Najnormalniej twoją bryką… ale z moim paliwem. Wobec tego postaraj się być miła, rozerwij się, uśmiechnij, masz taki śliczny uśmiech.

– Przecież go nawet jeszcze nie widziałeś…

– No właśnie… I na co czekasz?

Uśmiecha się do mnie na zawołanie, szczerząc zęby. – O proszę, zadowolony?

– Ogromnie.

Wyciągam do niej rozpostartą dłoń. Natychmiast się odsuwa.

– Oj, co robisz?

– O matko, ależ jesteś chorobliwie nieufna! Chciałem się przedstawić, nie, jak przystało na osobę dobrze wychowaną, taką, która nie kradnie. Jestem Stefano, dla przyjaciół Step.

Nie reaguje na moją wyciągniętą i rozpostartą w półmroku samochodu dłoń. – Dobrze… Cześć, Stefano, ja zaś jestem Ginevra, dla przyjaciółek Gin. Za to dla ciebie, choćby nie wiem co, Ginevra.

– Ginevra, dobre… Skąd twoi starzy wiedzieli, że powołają do życia księżniczkę twojego pokroju?

Patrzę na nią, unosząc brew, ale w końcu i tak nie wytrzymuję i wybucham śmiechem. – O Boże, sorry, strasznie chce mi się śmiać i sam nie wiem dlaczego. Księżniczka.

I nie mogę się uspokoić. Co na nią spojrzę, to wybucham śmiechem. Bawi mnie ta dziewczyna. Wzbudza moją sympatię. Może dlatego, że nie jest aż taka znowu piękna. Samochód pędzi przed siebie. Jej twarz pojawia się i znika w zależności od pozycji mijanych po drodze latami. Ich światło maluje ją to w jasnych, to znów w ciemnych barwach. A niekiedy księżyc składa na niej swój pocałunek. Ma wydatne kości policzkowe i małą brodę. Delikatne brwi, jak uciekający punkt, rozbiegają się w stronę nasady włosów. Ma orzechowe spojrzenie, intensywne, figlarne i radosne, mimo że jest cała poirytowana. Tak, najwyraźniej się co do niej pomyliłem. Nie jest aż taka znowu piękna. Jest wprost prześliczna.

– Twoi rodzice rzeczywiście świetnie się spisali. Idealnie utrafili z twoim imieniem: księżniczka Ginevra…

Patrzy na mnie w milczeniu.

– Stefano, moich rodziców już nie ma. Nie żyją.

Krew tężeje mi w żyłach. Najgorszy cios pięścią, jaki kiedykolwiek otrzymałem, i to w samą twarz, w brzuch, w zęby. Od razu rzednie mi mina.

– Przepraszam.

Przez jakiś czas jedziemy w kompletnej ciszy. Samochód mknie naprzód. Patrzę przed siebie, wprost na drogę, starając się gdzieś pomiędzy tymi śmigającymi białymi liniami pozbyć poczucia winy z powodu mojego głupiego błędu. Słyszę, jak wzdycha, może właśnie płacze. Nie dam rady się odwrócić, ale muszę. Muszę… Widzę ją w kąciku, jak mi się przygląda. Cała się skuliła i przywarła do szyby. Siedzi bokiem. W pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, wybucha dzikim śmiechem.

– O Boże, dłużej już nie wytrzymam, wcisnęłam ci totalny kit! To mamy remis, dobra? Rozejm. – I błyskawicznie wkłada płytę do odtwarzacza. – Sam chciałeś wojny i się doigrałeś. Łyso ci, co? Zgrywasz takiego twardziela, ale w głębi duszy… jesteś strasznym wrażliwcem. Taki malutki… – Ginevra zanosi się głośnym śmiechem i rusza się w rytm Red Hot Chili Peppers. – To w jakie fajne miejsce zabierasz mnie na kolację?

Teraz jest znacznie spokojniejsza, to ona stała się panią sytuacji. Nie odzywam się do niej ani słowem. Kurwa, zrobiła mnie w chuja. Celny cios, typowy dla wrednej suki. Jak można sobie żartować z takich rzeczy? Prowadzę, wciąż patrząc przed siebie. Kątem oka widzę, jak rozbawiona tańczy do Scar Tissue. Ma doskonałe wyczucie rytmu. Wije się, zarzucając włosami. Raz po raz się uśmiecha, przygryzając przy tym dolną wargę.

– Daj spokój, chyba się nie obraziłeś?

Patrzy na mnie.

– Bardzo cię przepraszam. Prowadzisz mój samochód. Jasne, jedziesz na swoim paliwie, mówię to zawczasu, zanim sam powtórzysz to po raz kolejny. Zabierasz dziewczynę na wspólną kolację z twoimi przyjaciółmi, prawda? A w każdym razie coś w tym stylu… W gruncie rzeczy nie masz najmniejszego powodu, żeby się dąsać, co nie? Sam przecież powiedziałeś… Rozerwij się… Uśmiechnij!!! I właśnie to zrobiłam. Dlaczego w takim razie ty też nie miałbyś wziąć ze mnie przykładu?

Wciąż się nie odzywam.

– A masz ci. Nabzdyczył się na amen. Zrobił nadąsaną minę. Wolałbyś, żeby naprawdę umarli? Dobra, w takim razie spróbujmy zafundować sobie taką krótką conversation… A co u twoich starych?

– Świetnie, są w separacji!

– I masz ci! Ale banał. O rany, jakiż ty jesteś przewidywalny. Czy naprawdę nie jesteś w stanie wymyślić nic lepszego?

– Cóż ja na to poradzę, skoro taka jest prawda. Ty to naprawdę niezła jesteś. Widzisz, to twoja wina, że pozbawiłaś naszą rozmowę pozorów prawdopodobieństwa.

– Chyba nie mówisz poważnie…

– Już ci powiedziałem, że tak.

Teraz to ona przez jakiś czas milczy. Patrzy na mnie zbita z tropu. Usiłuje mnie rozgryźć, cokolwiek krzywo na mnie patrząc.

– To nieprawda.

– Przecież już ci powiedziałem, że tak.

Wciąż nie jest do końca przekonana, czy prawdą jest to, czego się ode mnie dowiedziała. Prowadząc, odwracam się do niej i zaczynam się jej przyglądać. Przez chwilę tak trwamy, wpatrujemy się sobie w oczy. Trochę jak byśmy ze sobą rywalizowali. To ona pierwsza opuszcza wzrok. Wygląda, jakby się zarumieniła. Ale jest zbyt ciemno, by dało się ocenić, czy jest tak rzeczywiście, czy też nie.

– Ej, patrz lepiej przed siebie, na drogę. Benzyna jest wprawdzie twoja, ale samochód mój, prawda? A skoro tak, to masz mi go nie skasować.

Uśmiecham się bezwiednie.

– Wcisnąłeś mi wierutną bzdurę, mam rację? Wcale nie są w separacji.

– Jak to nie, i to już od lat.

– No, jeśli to prawda, bardzo mi przykro. W każdy razie przeczytałam gdzieś, że ponad sześćdziesiąt procent par, które mają dorosłe dzieci, jest w separacji. A więc…

– A więc?

– To okoliczność, której nie możesz wykorzystywać, byle tylko zgrywać ofiarę.

– Ale kto tu chce zgrywać ofiarę. Co ty wygadujesz…

Chciałbym jej wszystko opowiedzieć, może dlatego że nic o mnie nie wie albo dlatego, że wzbudza moje zaufanie, albo z jakiegoś jeszcze innego powodu, o którym sam nie mam pojęcia. Ale tego nie robię, coś mnie powstrzymuje.

– O czym myślisz? O twoich rodzicach?

– Nie, myślałem o tobie.

– A o czym to myślałeś, skoro mnie wcale nie znasz?

– Myślałem sobie, jak to jest fajnie, właśnie kiedy kogoś nie znasz i ten ktoś siedzi przy tobie, i ile problemów masz tym samym z głowy, jak możesz sobie tego kogoś wyobrażać, puszczasz wodze fantazji, dajesz się jej ponieść.

– I dokąd to cię poniosło?

Specjalnie robię pauzę.

– Daleko.

Nawet jeśli tak nie jest, i tak dobrze się bawię, kiedy jej to mówię.

– Przyznaję, jest inaczej, niż sądziłem, coś mi się zdaje, że to ty miałaś rację.

– To znaczy?

– Faktycznie wykorzystuję sytuację.

– Idiota. Skończony kretyn z ciebie. Chcesz zasiać we mnie niepokój, prawda? Ale i tak ci się to nie uda, przykro mi. Mam trzeci dan. Wiesz, co znaczy trzeci dan, czy też nie masz zielonego pojęcia? Cóż, wyjaśnię ci to raz-dwa.

Zalewa mnie potokiem słów, a ja słucham jej rozbawiony.

– To znaczy, że nawet nie zdążysz położyć na mnie ręki, a ja już ci ją przetrącę, rozumiesz? Trzeci dan, w karate. Trenowałam też kick boxing. Tylko spróbuj wyciągnąć do mnie rękę, a już po tobie. Po tobie.

– Całe szczęście. W takim razie jestem bezpieczny.

Nie zdążam nawet skończyć zdania, gdy nagle tracę panowanie nad kierownicą. Micra wpada w dziki poślizg. Błyskawicznie wykręcam kierownicę w przeciwną stronę i zdejmuję nogę z gazu. Ginevra ląduje wprost na mnie. Łagodnie zjeżdżam na prawą stronę, gdy tymczasem ona wraca na swoje miejsce. Przestraszyła się. Z całej siły uderza mnie pięścią w ramię, raz za razem, ciągle w to samo miejsce.

– Durniu, przestraszyłeś mnie! Skończony kretyn z ciebie!

Śmieję się. – Ała, przestań, bądź grzeczna. Słuchaj, nie mam z tym nic wspólnego. Coś mi się zdaje, że złapaliśmy gumę.

– Co ty wygadujesz! Zrobiłeś to specjalnie!

– Mówię ci, że nie.

Wysiadam z samochodu i zaglądam pod spód od strony maski, żeby sprawdzić koła.

– O tutaj, widziałaś?

Też wysiada i widzi przebitą oponę.

– I co teraz?

– Teraz mam nadzieję, że masz zapasowe koło.

– Pewnie, że mam.

– Świetnie!

Stoimy tak przez chwilę i się sobie przyglądamy.

– No i?

– No i co? Idź i je przynieś, nie?

– Sorry, ale to ty prowadziłeś. Czyli wina leży po twojej stronie.

– Może… Ale to twój samochód. A skoro tak, to sama zmienisz sobie koło.

Ginevra się obrusza i idzie w stronę maski samochodu.

– Będzie raczej z tyłu, nie z przodu!

– Tylko sprawdzałam, czy nic się nie wgniotło – kłamie.

– Jasne… Jasne… Jakżeby inaczej.

Otwiera bagażnik i unosi podłogę bagażnika, pod którą leży koło.

– Ale jak je stąd wyjąć?

– Widzisz tę wielką śrubę pośrodku? Odkręć ją, a potem pociągnij koło do siebie.

Stosuje się do wszystkich moich zaleceń, koło już jest odkręcone. Próbuje je wyciągnąć, ale w połowie koło wpada jej do środka bagażnika tak, że aż odbija się od spodu. Nie daje rady.

– Sorry, ale dlaczego mi nie pomożesz?

– A co to ma do rzeczy? Zachowuj się, jakby mnie tu nie było. Sama przecież powiedziałaś, że nie uwzględniałaś mnie w planach na swój dzisiejszy wieczór, tak? O tym całym ględzeniu na temat równości płci już nawet nie wspomnę, a poza tym jest coś jeszcze, coś znacznie ważniejszego.

Staje naprzeciwko mnie, trzymając się pod boki. – Posłuchajmy. Co to takiego?

– Sama powiedziałaś, że masz trzeci dan, zgadza się? Pomyśl tylko, jeśli teraz wymiękniesz przez jedno koło… Ha, ha…

Patrzy na mnie wkurwiona nie na żarty. Nieomal daje nura do bagażnika, obejmuje koło i wygina plecy w koci grzbiet. Wkłada w to mnóstwo wysiłku, zbliżam się do niej niezwłocznie, żeby pomóc, ale udaje jej się uwinąć, zanim się przy niej zjawiam.

– Sama sobie dałam radę, a coś ty myślał. – A już po chwili, kiedy mnie mija, specjalnie popycha mnie ramieniem i mówi: – Weź spadaj! Zejdź mi z drogi, bo nic tylko tu zawadzasz i tyle.

Toczy koło, niewiele brakuje, żeby popchnęła je na mnie.

– To co, spadasz stąd w końcu, czy jak?

– A jakżeby inaczej, co więcej pójdę, siądę tam pod drzewem i zapalę sobie papieroska. Ej, tylko weź się streszczaj, jasne?!

– Właśnie, idź sobie, ale już.

Загрузка...