22

Trochę później, w samochodzie.

– Masz fajnych przyjaciół, może trochę nadpobudliwych, ale sympatycznych. Bywa, że nam, dziewczynom, zdarza się umówić z kompletnie niemrawymi kolesiami.

– Nam, dziewczynom… Nam, dziewczynom, czyli komu?

– Okay, wobec tego powiedzmy, że to mnie zdarzyło się umówić z kolesiami, którzy byli totalnie niemrawi… Czy tak jest lepiej?

– Trochę.

– Dobra. Co wobec tego mam powiedzieć: masz boskich przyjaciół! Czy to bardziej ci odpowiada?

– Boskich. Co za straszne powiedzenie. Jakby chodziło o tytuł jednego z tych filmów braci Vanzina. Jeśli już, to mów na nich zwyczajni niezwyczajni.

Gin zaczyna się śmiać: – Okay, touche.

I zaraz spogląda na mnie i marszczy brwi.

– Ups, sorry. Ty przecież nie znasz francuskiego?

– Jak nie, touche, touche znaczy…

Niespodziewanie biorę bardzo ostry zakręt. Zarzuca ją wprost na mnie. Właściwie mam ją teraz w garści, jej piersi są w zasięgu moich rąk.

– Właśnie, czy to aby nie znaczy touche? Mam rację?

Usiłuje mnie spoliczkować, ale tym razem jestem szybszy od niej. W porę udaje mi się zasłonić.

– Ups, sorry. Albo inaczej: pardon! Nie miałem najmniejszego zamiaru cię „touchować", ale tu es tres jolie! I jak mi idzie francuski? W każdym razie „dotarliśmy”. Tyle, że akurat nie wiem, jak to się mówi.

Wysiadam z samochodu. Gin jest wściekła.

– Wyjaśnij mi jedną rzecz: skoro twoi przyjaciele to tacy zwyczajni niezwyczajni, jak sam twierdzisz, to dlaczego, kiedy ich mijałeś o umówionej godzinie, udałeś, że ich nie widzisz?

Kurwa mać. Jest niesłychana. Nic jej nie umknie. Idę przed siebie, mam ją za plecami. Czuję ucisk w żołądku.

– A to, bo być może nie wiesz, nazywa się tombe, czyli trafiony zatopiony, ty świnio!

Gin wsiada do swojego samochodu, natychmiast odpala i rusza na pełnym gazie z piskiem opon. Biegnę w stronę motocykla. Jeszcze tylko jeden metr i go dopadam.

– Widział kto coś podobnego? Weź się pierdol. I to jak się wywyższa, za kogo on się ma? Okay, nazywa się Step, i co z tego? Kto go tam, kurwa, zna… Owszem, koleś uchodzi albo raczej uchodził za boskiego, tyle że wśród swoich przyjaciół. Tych zwyczajnych niezwyczajnych, jak sam ich nazywa. I co z tego?

– A to, że jakoś tam ci się podoba.

Od kiedy byłam mała, zawsze lubiłam się bawić w Gin 1 mścicielkę i Gin 2 chodzącą mądrość. A przynajmniej ja sama tak je sobie nazywałam. Ta pierwsza, Gin 1 mścicielka, jest Dzika. Poza tym, jako dziecko, miałam przyjaciółkę, która nazywała się dokładnie tak samo i zawsze sobie myślałam, że strasznie bym chciała podkraść jej to nazwisko. Ta druga, Gin chodząca mądrość, jest Pogodna, to ucieleśnienie romantyzmu i równowagi. Dzika i Pogodna bez przerwy się ze sobą spierają.

– Tak, podoba mi się, i co z tego?

– A to, że popełniłaś błąd.

– Wyjaśnij, co masz na myśli.

– Okay, bardzo mi się podoba! Podobają mi się jego krótkie włosy, jego pełne usta, jego wesołe i dobre oczy, jego ręce… aha, tak, i jeszcze strasznie mi się podoba jego zajebisty tyłeczek.

Ależ ty jesteś wulgarna.

– O matko, co tak trujesz.

– Ach tak?

– Tak! – Ale skoro tak się nim zachwycasz, to w takim razie wytłumacz mi… dlaczego zwinęłaś mu kluczyki od motoru?

– Bo nikomu nie wolno macać mnie po piersiach, o ile ja sama go do tego nie upoważnię. Jasne? A Step, boski albo raczej zwyczajny niezwyczajny nie otrzymał upoważnienia. A te piękne klucze zatrzymam sobie na pamiątkę.

– Jestem pewien, że właśnie o mnie myślałaś.

Kurczę, to Step, i to na motorze, jak mu się udało odpalić?

– Zatrzymaj się, zjedź na bok, bo w przeciwnym razie skopię ci tego gruchota, tak że już sobie nim nie pojeździsz.

Z pewnością odpalił na styk, zamknął obwód, cholera jasna. Gin zwalnia i w końcu się zatrzymuje. Skoro tak szybko poradził sobie z blokadą i od razu ruszył, to choćby nawet nie był boski, i tak odznacza się dużą przytomnością umysłu.

– I co? Świetnie się spisałaś, bardzo zabawne.

– Co takiego?

– Aha, czyli jeszcze na dodatek zgrywasz cwaniurę? Kluczyki.

– A, tak, przepraszam. Dopiero co zdałam sobie z tego sprawę. Cóż, najwyraźniej… Tak, słowem, może pomyliłeś kurtki i sam schowałeś je do mojej kieszeni.

Nabijam się z niej.

– Skąd, Step, przysięgam, że nie miałam zielonego pojęcia.

– Nie przysięgaj… fałszywa ty!

– Cóż, może zabrałam je przez pomyłkę.

– A co do tego, że się pomyliłaś, to nie ma najmniejszych wątpliwości, wzięłaś klucze do domu.

– Nie, przysięgnij!

– A, w tym wypadku przysięgam, na co tylko chcesz.

– Nie mogę w to uwierzyć.

– Lepiej się postaraj. – Puszczam ją wolno. – Ależ z ciebie naciągaczka.

– Nie mów tak na mnie. – Wyciąga klucze z kieszeni kurtki i rzuca nimi we mnie z całej siły. Błyskawicznie się odchylam i chwytam je w locie. – Naciągaczko, nie jesteś nawet w stanie we mnie trafić. No już, wskakuj do samochodu, odstawię cię do domu.

– Nie, niech cię o to głowa nie boli.

– Boli mnie, i to jeszcze jak. Tak się składa, że jesteś jedną z tych nieobliczalnych dziewczyn.

– Co masz na myśli?

– A to, że znów złapiesz gumę, ktoś pomoże ci zmienić koło, a ty jak na prawdziwą naciągaczkę przystało, weźmiesz to za dobrą monetę i potem mamie skończysz, a ostatnim, z którym cię widziano, będę ja.

– Aha więc to o to ci chodzi?

– Powiadają, że lubię spokojne życie, w miarę możliwości. Ojej, nie truj, wskakuj do bryki, i już.

Gin, naburmuszona, wsiada do samochodu. Zapala silnik, ale zanim rusza, opuszcza szybę: – Już wiem, dlaczego to robisz. Podjeżdżam na motorze:

– Ach tak, dlaczego?

– Bo chcesz zobaczyć, gdzie mieszkam.

– Ten gruchot ma rejestrację Roma R24079. Wystarczy dziesięć minut, żeby mój przyjaciel, który pracuje w urzędzie miasta, sprawdził dla mnie twój adres. Tym samym nie musiałbym nadrabiać drogi i oszczędziłbym sobie sporo fatygi. Jedź już, zarozumiała naciągaczko!

Ruszam z piskiem opon. Cholera, Step zna na pamięć moją rejestrację. A ja sama wciąż nie zdołałam się jej nauczyć. Już po chwili materializuje mi się z tyłu. Widzę go w lusterku. Co za koleś. Jedzie za mną, ale nie podjeżdża za blisko. Dziwne, jest taki ostrożny. Wcale bym się tego nie spodziewała. Cóż, w gruncie rzeczy to przecież nie znam go aż tak znowu dobrze… Bo ja wiem!

Zmieniam biegi i trzymam się na dystans. Nie chciałbym, żeby Gin wykręciła mi jakiś numer, chociażby hamując gwałtownie. To najlepszy sposób, żeby się pozbyć motocyklisty. Jak dobrze pójdzie, to nawet nie zdążysz się zatrzymać. Ryzykujesz własnymi widełkami skrzynki biegów i całym motocyklem. Zarzuca cię i nie ma mowy, byś mógł kontynuować przerwany pościg. Corso Francia, piazza Euclide, via Antonelli. Zarozumiała bestia pędzi przed siebie. Ani razu nie przystaje na światłach.

Przejeżdża tuż przed Embassy na pełnym gazie. Mija samochody stojące na światłach i dalej jedzie prosto, skręca w prawo, potem w lewo, w ogóle nie używając przy tym kierunkowskazów. Jakiś debil trąbi za nią, ale z wyraźnym opóźnieniem. Via Panama. Zatrzymuje się kawałek przed piazzale delie Muse. Gin parkuje, wjeżdżając pospiesznie pomiędzy dwa samochody, o żaden z nich nawet minimalnie się przy tym nie ociera, udaje jej się to już przy pierwszym podejściu. Jest dokładna i świetnie radzi sobie za kierownicą. Albo może zwyczajnie ma farta?

– Ej, znakomicie ci wychodzą manewry.

– Mówisz tak, bo nie widziałeś, co jeszcze potrafię.

– Jak to możliwe, że nigdy nie mogę powiedzieć niczego, tak byś ty zaraz nie czuła się zobowiązana dorzucić swoje trzy grosze?

– Okay… Wobec tego dzięki za kolację, świetnie się bawiłam, ty byłeś wprost fantastyczny, twoi przyjaciele są doprawdy boscy, sorry, zwyczajni niezwyczajni. Przepraszam za pomyłkę z kluczami i dzięki za odprowadzenie mnie do domu. Czy tak jest dobrze? Czyżby mi coś umknęło?

– Tak, nie zaprosisz mnie do siebie na górę?

– Co takiegooo? Mowy nie ma. Nigdy nie zapraszałam do siebie żadnego z moich chłopaków, i niby z jakiej racji miałabym teraz zapraszać akurat ciebie, czyli kogoś całkiem obcego. Weź ty się opamiętaj!!!

– A co, to było ich aż tylu?

– Chłopaków?

– No, a kogóż by innego?

– Cała masa.

– I jak oni z tobą wytrzymywali?

– Byli świetni z matematyki. Robili bilans i na koniec wychodziło im, że jest o wiele więcej za niż przeciw. Ale, niestety, coś mi się zdaje, że matematyka nie jest twoją najmocniejszą stroną.

– Tak naprawdę to był jedyny przedmiot, z którym radziłem sobie jako tako.

– Otóż to, właśnie, jako tako. Dlatego też nie masz tu na co liczyć… dobry wieczór, panie Valiani…

Oglądam się, żeby zobaczyć, z kim się wita, ale nikogo tam nie ma. Zza pleców dobiega mnie szczęk zamykanej bramki.

– A kuku!

Odwracam się, Gin jest po drugiej stronie furtki, która wciąż jeszcze lekko się trzęsie. Zatrzasnęła ją za sobą. Zrobiła to błyskawicznie.

– Już ci mówiłam, jesteś zwyczajny niezwyczajny. Ale ocierasz się o banał.

Gin biegnie w stronę klatki. Grzebie w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Zajmuje mi to raptem sekundę; prawa, lewa i już przesadzam ogrodzenie i biegnę w jej kierunku, gdy tymczasem ona rozpaczliwie poszukuje klucza do drzwi wejściowych na klatkę. Hop. I jestem przy niej, obejmuję ją z tyłu. Ona w krzyk. Trzymam ją przy sobie.

– A kuku! Czy kiedy byłaś mała, to grałaś w raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy? Nawet nie zdążyłaś się odwrócić, a ja już cię dopadłem. Teraz jesteś moja.

Jej włosy bardzo ładnie pachną. Ale ten zapach nie jest słodki. Nie znoszę słodkich zapachów. Ich woń ma w sobie coś świeżego, orzeźwiającego, radosnego, żywiołowego. Szarpie się, próbując uwolnić, ale trzymam ją mocno. – Skoro nie chcesz zaprosić mnie do siebie na górę, to może tutaj zacieśnimy naszą znajomość.

Stara się trafić we mnie obcasem, wierzgając nogą w tył, ale rozstawiam szeroko nogi.

– Spokojnie… Ej, nie robię nic złego. Przecież nie dobieram się do ciebie, raptem cię tylko objąłem.

– Ale ja wcale cię o to nie prosiłam.

– A wydaje ci się, że tak to wygląda, że mówisz do faceta: no chodź, proszę, obejmij mnie? Gin, Gin… wygląda mi na to, że wielu spośród tych chłopaków pozostawiało sporo do życzenia.

Nasze twarze prawie się dotykają. Jej policzek jest gładki, delikatny i świeży zupełnie jak dorodna brzoskwinia, lekko złocisty za sprawą jasnego meszku, przejrzysty, i to bez makijażu. Rozchylam usta i dotykam nimi jej policzka, ale jej nie całuję, nie kąsam. Macha głową raz w prawo, raz w lewo, starając mi się wywinąć, ale ja jestem niczym jej cień. Delikatny podmuch wiatru przynosi z ogrodu woń jaśminu.

– Ej, no i jak, co ty na to? Zmieniłaś zdanie?

– Chyba śnisz.

Ta jej odpowiedź brzmi jakoś dziwnie, mówi ściszonym, nieomal zdławionym głosem.

– Tak, przecież ci się podoba…

– Co ty wygadujesz?

– Poznaję po głosie.

Odchrząkuje.

– Słuchaj, puścisz mnie wreszcie, czy nie?

– Nie.

– Jak to nie?

– Sorry, sama zadałaś mi pytanie, tak? I moja odpowiedź brzmi: nie. Raz jeszcze próbuję. W ciszy. Szeptem. Niesionym przez nocny podmuch wiatru.

– Puk, puk, Gin, mogę wejść?

– Ale nie wiesz, co zastaniesz.

– Nigdy nie wchodzę, o ile potrafię się potem wydostać.

– Piękne zdanie.

– Podoba ci się? Pożyczyłem je sobie od bohaterów filmu Ronin.

– Głupek.

Chyba nawet zaczęło jej się podobać. Obejmuję ją, przytulając mocno do siebie i jednocześnie kołyszę się lekko razem z nią raz w prawo, raz w lewo; oplatam ją ramionami, uniemożliwiając jej tym samym jakikolwiek ruch rąk. Nucę sobie pod nosem. To Bruce, ale nie wiem, czy coś jej to mówi. Miękkie i powolne dźwięki, jakie z siebie wydaję, przechodzą w gorący oddech, który przenika jej włosy i dociera niżej, grzejąc jej kark. Gin rozluźnia ręce. Mam wrażenie, jakby dawała się ponieść. Nie przestaję leniwie nucić, cały czas się przy tym kołysząc. Ona robi to samo, jakbyśmy tańczyli w jednej parze. Widzę jej usta, są przepiękne. Ma poprzecinane drobnymi rowkami, rozchylone wargi, jakby śniła, wzdycha. Chyba nawet przeszedł ją dreszcz. Uśmiecham się. Lekko zwalniam uścisk, ale nie za bardzo. Odrywam od niej prawą rękę. Przesuwam ją w górę, na biodro. Bardzo powoli. Ona postępuje tak samo, niespiesznie, wzrok utkwiła w mroku nocy, oddaje się fantazjom pośród ciemności, w których pogrążyły się uczucia. Zaniepokojona, że mógłbym czegoś dotknąć, jak dziecko, które odkrywa sztuczkę, będącą kluczem do niepojętego, wyjątkowego czarodziejskiego zaklęcia. Ale nie tego pragnę. Powoli, delikatnie, zatracam się w jej włosach. Pieszczę jej kark, kładę dłoń na jej policzku. Lekko na nią napieram, ciekawy, jak zareaguje… Odwracam jej głowę w lewą stronę. O tak, powoli, Gin opiera policzek o przeszklone drzwi wejściowe, włosy spadają jej na twarz i nagle, spoza tego czarnego, wonnego gąszczu, wyłaniają się jej usta. Niczym miłosna róża, która dopiero co rozchyliła swoje płatki, aksamitna i wilgotna. Wzdycha podniecona i zostawia małe, zaparowane obłoczki na przeszklonych drzwiach wejściowych. I wtedy właśnie ją całuję. A ona się uśmiecha, daje mi wolną rękę, lekko mnie kąsa, już się nie opiera i jest wprost cudownie. Przejmująco, zabawnie, bosko, nie… Nawet lepiej. To autentyczne piekło. Bo ogarnia mnie podniecenie.

– Gin, to ty?

Za moimi plecami rozlega się męski glos. I to akurat teraz… Nie! Wierzyć mi się nie chce. Furtka, kroki… Nic kompletnie nie słyszeliśmy. Ogłuszeni pożądaniem. Odwracam się błyskawicznie, gotów w każdej chwili raczej się bronić, aniżeli samemu atakować. Jakkolwiek by na to patrzeć, jej mężczyzna ma swoje racje. Patrzę na niego. Koleś raczej nie jest zbyt wysoki i raczej szczupły.

– Cholera, wprost nie mogę w to uwierzyć. – Po twarzy widać wyraźnie, że nie tyle się wkurwił, ile go to bawi. Gin poprawia sobie włosy, jest poirytowana, ale bez przesady.

– No, lepiej już uwierz, chyba że chcesz, żebyśmy znów zaczęli się całować.

Cholera, twarda z niej sztuka.

– Ach, specjalnie ze względu na mnie.

Wciąż stoję w pozycji obronnej.

– Stefano, to Gianluca, mój brat.

Opuszczam ręce, dyskretnie wzdycham, ulżyło mi i to wcale nie dlatego, że nie będziemy się bić. Akurat to mi wisi, jak jeszcze nigdy dotąd. Powód jest całkiem inny. I to chyba jest nawet bardziej niepokojące.

– Cześć.

Wyciągam do niego rękę i się uśmiecham. Pewnie, że to nie najlepszy sposób, by się poznać. Koleś, który przystawia się do siostry.

– No, to teraz jesteś w dobrych rękach, mogę już iść.

– Tak, nie sądzę, żeby akurat on miał mnie zgwałcić.

Uśmiecha się, nabijając się ze mnie.

– Możesz już iść, zwyczajny niezwyczajny Stepie.

Oddalam się w stronę furtki i zostawiam ich samych, brata i siostrę, tuż pod wejściem na klatkę. Odpalam motocykl i ruszam, zostawiając za sobą, pogrążony w tym letnim zapachu jaśminu niedokończony pocałunek.

Gianluca patrzy na Gin i nie może się nadziwić.

– Poważnie, wprost nie mogę w to uwierzyć!

– Lepiej ci zrobi, jak uwierzysz, twoja siostra niczym nie różni się od innych dziewczyn, a jeśli może cię to jakoś pocieszyć, to jak sam widziałeś, nie jest lesbijką.

– Nie, nie załapałaś, nie mogę uwierzyć w to, że całowałaś się ze Stepem!

Gin nareszcie znalazła klucz i otwiera drzwi na klatkę.

– A bo co, znasz go?

– Czy go znam? Chętnie bym się dowiedział, kto w Rzymie go nie zna?

Już wiesz: ja. Masz przed sobą namacalny przykład, ja go nie znałam.

I zaraz Gin myśli sobie, że to w końcu przecież brat, jedno kłamstwo więcej czy mniej, wszystko jedno.

– Nie wierzę. To niemożliwe, żebyś w życiu o nim nie słyszała. No co ty, wszyscy go znają. To koleś, który wyczyniał takie rzeczy, że głowa mała, jego zdjęcie raz nawet ukazało się w gazecie, jak jedzie na jednym kole na motorze razem ze swoją dziewczyną, ścigany przez policję. Wierzyć mi się nie chce! Moja siostra całuje się ze Stepem. – Gianluca kręci głową.

– A to co znowu: nagłówek w „Gazetce leszcza"?

Wsiadają do windy.

– Nie wiem, czy aby nie pogrążę twojego boskiego Stepa, zabijaki, twardziela, uciekiniera, który śmiga na jednym kole z dziewczyną na motorze…

– Dobra, zrozumiałem, o kim mowa, no i?

– Ale całuje dokładnie tak samo jak cała reszta.

W tym samym momencie Gin wciska przycisk z cyfrą 4. I zaraz spogląda w lustro. Rumieni się. Samej siebie nie jest w stanie oszukać. Właśnie skłamała po raz kolejny. I to nawet bardziej niż poprzednio. I doskonale o tym wie.

Загрузка...