– Ej, Step, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Oczywiście… – Kłamię.
– Tak się cieszę, że cię widzę… ale dlaczego nie odezwałeś się do mnie po powrocie?
– No, nie wiedziałem…
– Czego nie wiedziałeś? – Śmieje się, zakrywając sobie usta. Poprawia włosy, odrzucając je do tyłu. – Czy jestem sama? – Patrzy na mnie. Tym razem jej spojrzenie staje się intensywniejsze. Choć bez kwiatu w ustach, o którym jest mowa w piosence. Ale nic więcej nie mówi, a ja przypominam sobie, jak słuchaliśmy razem Battistiego. I jak ona zaplatała sobie warkocze, i jej zarumienione policzki, i nasze mroczne piwnice… Nad czarnym morzem. Ale nie spodziewam się odpowiedzi.
– Napiję się czegoś.
I na szczęście natychmiast znajduję rum. Pampero, najlepszy. Nalewam sobie kieliszek i opróżniam go błyskawicznie. Chciałbym… Nalewam jeszcze jeden. Nie chciałbym… Wychylam go jednym haustem. Ale jeśli chcesz… Jeszcze jeden kieliszek. W jaki sposób sama skała ma powstrzymać morze? Nigdy nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Wracam do niej, siadamy na kanapie. I patrząc na nią, znajduję odpowiedź. To niemożliwe. Morze jest nieskończone. Tak samo jak jej oczy. A moja skała… No tak, moja skała nie jest wystarczająco duża. Patrzy na mnie i się śmieje. Wciąż się śmieje.
– Wypiłeś sobie, co?
– Tak, co nieco.
I w jednej chwili już tam jesteśmy, w cieniu, jak te dwa porzucone rowery. Czas mija. Sam nie wiem ile. A ona opowiada mi wszystko, to wszystko, co tylko da się opowiedzieć, co sama postanawia mi opowiedzieć. Ona, już kobieta. Ona, kiedyś jasna i przejrzysta tak samo jak ja… I zanim udaje mi się ją zapytać, w ilu ramionach się znalazła, by stać się tym, kim jest, wieczór się kończy. Tak jak i zawartość mojej butelki. – Cześć, Carola, cześć wszystkim.
I wszyscy się żegnają, całują się na do widzenia, umawiają, przypominają sobie o wzajemnych zobowiązaniach. I oto jesteśmy już przed wejściem. Sami, niewiele później.
– Co robisz?
– A, nic. Przyjechałem tu z moim przyjacielem Guido, jego samochodem, ale on już się zwinął.
– Nic się nie martw. Mam swój. Odwiozę cię, no chodź.
I wsiadam do najnowszego modelu mini coopera w kolorze niebieskim, wyposażonego w sprzęt muzyczny ze wszystkimi bajerami. – Śmieszne, co? – Patrzy na mnie i jedzie przed siebie. – Poznaliśmy się, bo podwiozłeś mnie na motorze, siedziałam wtedy za tobą, i znów wracamy do punktu wyjścia, tyle że teraz to ja podwożę ciebie samochodem.
– Tak, śmieszne… – Nie mam pojęcia, co by tu dodać. Zapytuję siebie jedynie, czy Guido i to także wziął pod uwagę. Rasowy Knot, obdarzony genialnym umysłem. Znów staje mi przed oczami, widzę jego uśmiech, oczko, które do mnie puszcza i to, jak zgrabnie się wymyka, opuszcza imprezę, jak na wielkiego kowala cudzych losów przystało… Tylko nie wiem, z jakiej racji także i mojego.
– Trzymaj. – Babi podaje mi swój szalik.
– Dzięki. Ale nie jest mi zimno!
Śmieje się. – Głuptasie. – Teraz patrzy na mnie i poważnieje. – Zawiąż sobie nim oczy. Masz nic nie widzieć. Pamiętasz, nie? Teraz moja kolej. A ty masz przestrzegać reguł gry.
W milczeniu wiążę go sobie wokół głowy, tak jak ona wtedy. Kiedy siedziała za mną na motorze. Ona z zawiązanymi oczami, i my, razem, odlatywaliśmy w poczuciu błogości. Ona, przytulona do mnie, nic nie widziała, zdana na mnie, kiedy tak wiozłem ją do tamtego domu w Ansedonii, jej marzenie, nocą, tamtej nocy, jej pierwszy raz… Teraz zaś czuję, jak prowadzi opanowana, nastawia trochę głośniej muzykę, bym dał się ponieść melodii, jej i butelce rumu, którą niedawno opróżniłem.
– Jesteśmy na miejscu.
Zdejmuję szalik – wstęgę i w półmroku ją dostrzegam. To Wieża – Torre.
– Pamiętasz? Wtedy, co zasnąłeś?
Jakże mógłbym zapomnieć? Później, kiedy się obudziłem, to się pokłóciliśmy, a potem pogodziliśmy. Jakżeż my się godziliśmy. Najlepiej jak potrafią zakochani. I sam nawet nie wiem jak, ale już trzymam ją w ramionach. A przecież wcale się nie pokłóciliśmy. Nie tym razem… Całuje mnie. Jest tak giętka, niczego się nie wstydzi, uśmiecha się w półmroku.
– Ej, ile ty w końcu wypiłeś?
– Trochę.
Ale nie odnoszę wrażenia, by tak naprawdę ją to interesowało. I nie przestaje, tylko mnie głaszcze.
– Brakowało mi ciebie, wiesz? – Czuję się ogłupiały, co mam jej powiedzieć? Skąd mam wiedzieć? A czy to w ogóle prawda? Dlaczego mi to mówi? Dlaczego? A ja? Ja zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Chciałbym wcale się nie odzywać. Ale zamiast tego wymyka mi się tylko:
– Tak?
– Naprawdę. – Uśmiecha się. Od razu zaczyna rozpinać mi koszulę i na tym nie poprzestaje. Wszystko to robi tak spokojnie. Bez pośpiechu, ale zdecydowanie, pewna siebie, o ile dobrze pamiętam, znacznie pewniejsza niż wtedy, kiedy byliśmy razem.
– Chodź, wysiądź…
Prawie że wypycha mnie z samochodu i śmieje się rozbawiona, jak tylko się orientuje, że zaczęło padać. Rozpina sobie bluzkę, zdejmuje stanik, pokazując mi piersi. Nie zasłania się przed deszczem, pozwala mu pieścić swoją skórę, mnie zresztą też, całuję ją coraz niżej, mój język wędruje w dół, aż wreszcie się zatrzymuje na jej wilgotnych sutkach. Z wprawą rozpina mi spodnie, które ze mnie spadają, wsuwa mi tam rękę i szepcze na ucho:
– Kogo my tu mamy…; Cześć… Kiedy to było…
Śmiała i wyuzdana jak jeszcze nigdy dotąd. A w każdym razie nie wobec mnie. I całuje mnie w tors, gdy tymczasem prosto z nieba wciąż spływają na nas strugi deszczu. Babi zsuwa się coraz niżej, płynnie, w ślad za kroplami deszczu, by wreszcie wziąć go w swoje posiadanie. Ja zaś daję się ponieść, odurzony rumem, wysmagany deszczem, który się leje z nieba, oszołomiony nią, widząc, jak nisko upadła. I jest mi dobrze. Radzi sobie znakomicie. Jest mi tak dobrze, jakbym miał zaraz skonać z rozkoszy, i zarazem cierpię katusze, kiedy przychodzi mi się do tego przyznać. Cały mokry, zlany od stóp do głów, w niewoli jej ust, którymi mnie zasysa, i choć sam czuję niemal złość, to daję się ponieść. Cały ten czas, który mam za sobą. Te wszystkie cierpienia… Ta kobieta, która odeszła… Unoszę głowę do nieba. I nagle zaczynam dostrzegać spadające krople, otulone świetlistym brzegiem, skąpane w blasku dalekiego księżyca. Chciałbym móc zrobić jak Battisti… „Ale ja im powiedziałem, że nie i teraz wracam do ciebie z moimi udrękami, z nadziejami, które na świat przyszły już martwe, że nie mam więcej odwagi, by malować życiem…”. Ja zaś zostaję. A ona jest bez reszty pochłonięta wciąż tym samym, przyspiesza, nie wypuszczając go ani na moment z ust, nienasycona, pazerna względem wszystkiego, co moje. Po chwili odrywa się od niego, wstaje, rzuca się na mnie, przyciąga do siebie, tak że udaje jej się przewrócić mnie na ziemię. Kładę się obok niej, w strugach deszczu. Ona siada na mnie okrakiem, podwija sobie spódnicę i widzę, że pod nią jest już całkiem naga. Cała mokra przytrzymuje mnie, rozkładając mi szeroko ręce i już mam ją na górze. Zaczyna mnie ujeżdżać. Woda spływa na nas nieprzerwanie. Rękami przytrzymuję się ziemi, kręci mi się w głowie, za dużo wypiłem, ona nade mną uśmiecha się i zaznaje rozkoszy, i patrzy na mnie, rozpalona szaloną żądzą, zmysłowa, wyuzdana. A ja chwytam mokre źdźbła, łodygi, i zaciskam na nich ręce i na moment ogarnia mnie pragnienie, by nie być już tu i teraz… Ale jak to… A co z tym uśmiechem, tak ukochanym? Czy nie dlatego właśnie wróciłeś? I nagły błysk. Bez światła. Jak nocny ptak, łopotanie skrzydeł, donośne, mimo całej swojej subtelności. Jej głos.
– Czy zadzwonisz do mnie później?
– Tak, może zadzwonię, zobaczę.
– Jak to może? Masz do mnie zadzwonić i już! Więcej ci powiem… Dzwoń do mnie, i to bez żadnego ale.
I akurat teraz z natłoku pikseli wyłania się coś na kształt obrazu zatrzymanego w kadrze, wygląda jak zdjęcie, spod którego przebija poprzednie, nieostra fotografia, zrobiona zwyczajnym polaroidem… Nagle bardzo wyraźnie staje mi przed oczami. Gin. Słodka Gin, czuła Gin, zabawna Gin, czysta Gin. Widzę ją całą, piękną, jak żywą. A daleki księżyc ukazuje mi jej twarz w całkiem nowym świetle. Zbolałą, zranioną, zawiedzioną, zdradzoną. I w tej bladej, księżycowej poświacie dostrzegam to wszystko, czego wolałbym nigdy nie oglądać… Jakby za sprawą czarów deszcz staje się jeszcze bardziej ulewny i rozprasza opary alkoholu. A ja, nagle przytomny, usiłuję się spod niej wydostać. Ale Babi ściska mnie jeszcze mocniej, trzyma, udaremniając mi jakikolwiek ruch, faluje w przód i w tył, jakby sama czuła złość, galopuje na mnie w jeszcze większym szale, nie, nie da mi się wymknąć. Jakby ją poniosło w odpowiedzi na moją próbę ucieczki, ujeżdża mnie i jęczy z rozkoszy, nie dając mi złapać tchu, nie pozwalając mi na choćby chwilę wytchnienia czy przerwy. Jeszcze, jeszcze i jeszcze. Schodzi ze mnie dopiero w ostatniej chwili, kiedy sam właśnie szczytuję. Zadowolona, usatysfakcjonowana, nareszcie zaspokojona, opada na mnie. Leży tak, wzdychając, i nie zwraca najmniejszej uwagi na tych dwoje porzuconych nieopodal, niewinnych. To moje nasienie i moja wina. Całuje mnie, lekko muskając wargami, nawet nie wiem, jaki ten pocałunek ma smak. Wiem tylko, że czuję się jeszcze bardziej winny. A ona się do mnie uśmiecha, w strugach deszczu, bardziej wyzywająca niż kiedykolwiek wcześniej, zdecydowanie bardziej kobieca niż wtedy. Inna. Zniekształcone odbicie tego, co tak bardzo kochałem.
– Wiesz, Step, muszę ci coś powiedzieć…
Ja tymczasem ubieram się wylewie, w strugach deszczu, tak bym chciał, żeby miał on moc oczyszczającą; nade mną czarne chmury, które spoglądają na mnie oskarżycielsko, i księżyc, który z obrzydzeniem odwrócił ode mnie swe oblicze. Ona zaś ciągnie dalej:
– Mam tylko nadzieję, że nie będziesz się złościł.
Nie przerywam, ubieram się w milczeniu. Patrzę na nią. Ja? Ja miałbym się złościć? Teraz, kiedy ciebie już nie ma? Jakże ja w ogóle mógłbym się złościć?
Dłońmi zgarnia mokre włosy i odrzuca je sobie do tyłu. Po czym spuszcza głowę, udając przez chwilę małą dziewczynkę. Ale bezskutecznie. To już ponad jej siły.
– No właśnie… chciałam ci powiedzieć, że za kilka miesięcy wychodzę za mąż.