Paolo siedzi w pokoju i ogląda telewizję, jednocześnie gada przez telefon, wyciągnął się na łóżku, nogi mu wystają, a kciuk podryguje pilocie w poszukiwaniu czegoś, co okazałoby się bardziej: interesujące d rozmówcy, który jest tam gdzieś po drugiej stronie.
– Cześć, ja wychodzę.
– Dokąd idziesz?
Patrzę na niego, tym razem się nie uśmiecham:
– Przejechać się.
Żałuje, że w ogóle mnie zapytał i natychmiast stara się to naprawić.
– Duplikat kluczy znajdziesz w kuchni, w szafce, po lewej stronie, tuż przed drzwiami, w ceramicznej doniczce. – Precyzyjny jak zwykle. Po czym wyjaśnia osobie, z którą wisi na telefonie, co takiego właśnie robi, dla kogo i dlaczego. Jestem bratem, który wrócił z Ameryki. I zaraz krzyczy do mnie ze swojego miejsca. – Znalazłeś? – Wkładam klucze do kieszeni i znów przechodzę obok niego. – Znalazłem. – Uśmiecha się. Już ma podjąć przerwaną rozmowę, ale zamiast tego niespodziewanie zasłania słuchawkę lewą ręką i z napięciem w głosie pyta: – Ale… Chcesz, żebym pożyczył ci samochód? – Mówi to z wyraźną troską, żałuje swojej propozycji, wydaje się zrozpaczony, iż mógłbym na nią przystać. Specjalnie chwilę zwlekam z odpowiedzią. Rozkoszuję się tym. Z drugiej strony przecież to nie ja go o to prosiłem.
– Nie, daj spokój.
– Aha, okay, okay. – Oddycha z ulgą. Od razu się rozluźnia. Po czym stara się w jakiś sposób ułatwić mi życie. – Widziałeś, Step? Sprowadziłem ci tutaj twój motocykl, stoi na dole w garażu.
– Tak, widziałem, dzięki. – Ale moje życie jest nieco bardziej skomplikowane. Wsiadam do windy i zjeżdżam do garażu. Pod szarą plandeką, w głębi parkingu widzę wystające koło. Poznaję go. Lekko nadwerężony, ale wciąż na chodzie, trochę kurzu i cała masa przejechanych kilometrów. Jednym gestem niczym torreador zrywam z niego plandekę. Oto i on. Honda Custom VF 750, niebieski metalik. Gładzę zbiornik paliwa. Palcami rysuję znak w miękkim kurzu, który drzemie na niebieskiej karoserii. Po chwili podnoszę kanapę, podłączam kable akumulatora, z powrotem ją opuszczam. Dosiadam go. Wyciągam kluczyki z kieszeni kurtki i wkładam je do stacyjki. Tuż obok silnika. Breloczek dynda rezolutnie, obraca się i odbija, raz po raz uderzając o zimny silnik. Powyżej słabe światło podświetla na zielono i czerwono zegar zapłonu. Akumulator się wyładował. Próbuję tak sobie dla picu, ale nie ma szans, żeby udało mi się odpalić. Prawą ręką wciskam czerwony przycisk. Próżne nadzieje teraz stają się faktem. Nic już się nie da zrobić. Muszę pchać. Wychodzę z garażu, prowadząc motocykl, przechylam go i opieram sobie na boku z prawej strony, największy ciężar spoczywa mi na nogach. Mięśnie mi się napinają. Krok za krokiem, powolutku, coraz szybciej. Odgłos kroków raz po raz przeplata się z chrzęstem drobnych kamyków, raz, dwa, trzy, coraz szybciej. Zostawiam za sobą podwórko i wyprowadzam go na ulicę. Teraz jeszcze szybciej. Kilka kolejnych kroków. Już wrzuciłem dwójkę. Lewą ręką wciskam sprzęgło. Właśnie teraz jest odpowiedni moment. Puszczam sprzęgło. Motocykl gwałtownie hamuje. Ale ja nie przestaję pchać, a on warkotać. Pociągam za sprzęgło i ponownie je puszczam. Krztusi się. Teraz, jeszcze raz, z całej siły. Jestem zlany potem. Wystarczy pchnąć po raz ostatni, czuję to. I rzeczywiście nagle odpala. Wyrywa do przodu. Pociągam za sprzęgło i prawą ręką dodaję gazu. Silnik się ożywia i ryczy pośród nocy, pod oknami, na ciemnej ulicy. Więcej gazu. Z rury wydechowej wydostają się stare spaliny, olbrzymie kłęby, które krztuszą się przeszłością, latami bezczynności. Więcej gazu. Rozsiadam się wygodnie i włączam światła. Po chwili puszczam sprzęgło i ruszam przed siebie w noc niesiony wiatrem. Cały spocony, pędzę przed siebie via Famesina i momentalnie robię się suchy. Przejeżdżam pod wiaduktem. Wjeżdżam w zakręt, biorę go, niemal kładąc się na jezdni, nie zwalniam. Spuszczam trochę z gazu po to tylko, żeby dodać go w połowie zakrętu i ponownie spieszyć. Zarzuca motorem. Dodaję więcej gazu, na co maszyna, niczym posłuszne psisko, razem ze mną pruje przed siebie w stronę Ponte Milvio, za kościołem stoi Pallotta, te tysiące pizz, które tam zjadłem, na lewo Gianfornaio i kwiaciarnia nieopodal. Kurwa mać, ileż kwiatów stamtąd wysłałem, właściciel dawał największe zniżki ze wszystkich. Zatrzęsienie kwiatów, za każdym razem innych, za każdym razem dla Jednej i tej samej. Wcale o tym nie myślę, nie chcę o tym myśleć. Pistola, sprzedawca arbuzów, stoi na zewnątrz i wypróbowuje komórkę. Naciskam dwa razy na klakson, patrzy na mnie. Witam się z nim, ale mnie nie poznaje. Później go odwiedzę, by mu o sobie przypomnieć. Mam to gdzieś, dodaję gazu i przepadam w ciemnościach. Ja pierdolę… Jakiż ten Rzym piękny. Brakowało mi ciebie. Dodaję więcej gazu i jadę przed siebie Lungotevere. Wymijam zygzakiem samochody. Z prawej, z lewej… Wreszcie rozpędzony zjeżdżam na pobocze. Ocieram się o sosny rosnące wzdłuż Poro Italico. Jakieś kurewki już się rozlokowały przy swoich jeszcze nierozpalonych ogniskach. Wałki tłuszczu, które formują im się na nogach, są podtrzymywane jedynie przez przyciasne podkolanówki. Jedna z nich zgrywa nie w ciemię bitą albo rzeczywiście jest niegłupia i czyta gazetę.
Rozdziawia usta i śmieje się ordynarnie z jakiejś bzdury, którą dopiero co przeczytała. Może chodzi o coś smutnego, tyle że do niej to nie dotarło. Inna z kolei rozsiadła się na małym rozkładanym leżaku, ma przy sobie krzyżówki i z długopisem w ręku rozwala jedną po drugiej. Pisze co popadnie albo rzeczywiście zna hasła. Dodaję więcej gazu i jednocześnie redukuję biegi. Piątka, czwórka, trójka, ostry zakręt po prawej. Kawałek dalej hamuję przed cineporto – kinem pod gołym niebem. Wystawiam podnóżek i zsiadam z motoru. Dziewczyny zbite w grupki zaśmiewają się rozbawione i palą papierosy, poza zasięgiem wzroku rodziców, wciąż żyjących złudzeniami. Jedna blondynka z krótkimi włosami i przesadnym makijażem przygląda mi się i szturcha łokciem przyjaciółkę. Brunetkę, z orzechowymi oczami, fryzurą na pieczarkę, która siedzi z nogą na nogę na hondzie SH 50 w kolorze szarobrunatnym. Ta z kolei patrzy na mnie porażona, zastyga z otwartymi ustami. Przeciągam sobie dłonią po krótkich włosach z tyłu głowy. Jestem opalony, szczupły, uśmiecham się, dopisuje mi dobre samopoczucie. Jestem wyluzowany. Mam ochotę na zimne piwo i na oglądanie filmu. Mam ochotę na coś jeszcze, szczerze powiedziawszy, ale wiem, że nic z tego.
– Step, nie wierzę własnym oczom!
Brunetka zsiada z hondy SH 50 i biegnie mi na spotkanie, wydzierając się jak szalona. Patrzę na nią, usiłując dojść, co to za jedna. Ale już po chwili doznaję olśnienia: to Pallina. Wierzyć się nie chce… Pallina. Pallina, kobieta mojego przyjaciela, mojego najlepszego przyjaciela. Pollo, towarzysza pierwszych ekscesów alkoholowych, pierwszych spotkań z dziewczynami, tysięcy bzdetów, żartów i poszturchiwań, walk, kiedy to tarzaliśmy się na ziemi, w deszczu, w błocie, w środku nocy, podczas mrozu, w upał, gdy wakacje od życia trwały w najlepsze. I te wspólnie wypalone papierosy, te setki litrów wypitego piwa, właśnie. Pollo i tysiące wyścigów na motorze, z ostatnim włącznie…
– Pallina. – Rzuca mi się na szyję i obejmuje mnie z całej siły. I właśnie ten jej mocny uścisk przypomina mi go, mojego przyjaciela, którego już nie ma. Usiłuję o tym nie myśleć. Przytulam ją mocno, jeszcze mocniej i oddycham z twarzą w jej włosach, staram się opanować, wrócić do teraźniejszości, do życia. – Pallina. – Odchyla się i nieruchomieje, wpatrując się we mnie przejętym wzrokiem. Chce mi się śmiać.
– Ja pierdolę, zrobiła się z ciebie megalaska!
– Oho, wreszcie zajarzyłeś!
Śmieje się rozbawiona, śmieje się i płacze, jak zwykle, szalona jak to ona, piękna, co widać jak na dłoni. Pociąga nosem i wyciera go sobie ręką.
– I kto by cię tam poznał!
Obraca się przede mną uśmiechnięta, z wyrazem miłości w oczach. Paraduje mi tuż pod nosem, jakby była na wybiegu.
– No i jak wyglądam? Schudłam, co, a jak ci się podobają moje krótkie włosy? Co ty na to? Znasz tę fryzurę?
– Nie, wcale.
– O kurwa! Weź przestań, to ostatni krzyk mody! Jak to i to właśnie ty, byłeś przecież w Stanach i nie wiesz! – Śmieje się jak szalona. – Jestem modna! Ściągnęłam ją z,,Cosmopolitana" i z „Vogue'a". Kojarzysz Angelinę Jolie i Cameron Diaz, właśnie, pomieszałam jedną z drugą i je przebiłam!
Trudny moment mamy już za sobą. Szturcha mnie.
– Strasznie mi ciebie brakowało. Step. – I znowu mnie obejmuje.
– Mnie ciebie też.
– Ejże, ale ty też obłędnie wyglądasz. Pokaż się. Schudłeś. A czy one wciąż tam są?
Dotyka mojej koszulki i przejeżdża mi ręką po mięśniach brzucha.
– A gdzieżby indziej miały być… I to lepsze niż kiedyś!
Łaskocze mnie.
– Ajaj, zostaw.
Śmieje się.
– O rany, szczęka opada na twój widok. Chodź, to cię przedstawię. To moja przyjaciółka Giada.
– Cześć.
– To Giorgio, a to Simona. – Spoglądamy na siebie i pozdrawiamy się skinieniem. Tę jedną chwilę za długo przypatruję się twarzy Giady, która się rumieni i tym samym jej policzki już i tak przesadnie umalowane, wyglądają jakby raz jeszcze przejechała sobie po nich różem. Pallina to dostrzega.
– No to pięknie. Dopiero co przyjechałeś, a już siejesz spustoszenie.
Giada się obraca, tak że włosy spadają jej na twarz. Chowa się, uśmiecha, zielonymi oczami spoziera zza jasnej gęstwiny zmierzwionych włosów. Zupełnie jak Bambi. Pallina kręci głową.
– No tak… Nie ma co… Już po niej. A skoro tak, to nic tu po nas, spadamy. Wejdźmy do środka na piwo. Ej, w razie czego potem się do nas przyłączycie, co? Musimy powspominać stare dzieje.
Nie starcza mi czasu, by się pożegnać, bo Pallina już mnie za sobą ciągnie. – O rety, mam ci do opowiedzenia masę rzeczy. Ej, gdybyś chociaż napisał kilka słów, przedzwonił, wysłał kartkę. A czy chociaż pamiętasz mój numer telefonu?
Bez zająknienia mówię go jej z pamięci. Zaraz potem mnie ponosi: – Wykręcałem go, ilekroć chciałem pogadać z Pollo. – Kurwa mać, żałuję, że to powiedziałem. Na szczęście stoimy przy samym wejściu. Pallina ratuje mnie z opresji. Albo nie usłyszała, albo tylko udaje. Wita się z cherlawym bramkarzem:
– Cześć, Andrea. To co, wpuścisz nas?
– Jasne, Pallina, przyprowadziłaś ze sobą tylko jednego kumpla?
– Tak, a wiesz kto to?
Andrea nie odpowiada.
– No co ty, to Step, pamiętasz, opowiadałam ci…
– No pewnie. – Uśmiecha się: – Ja pierdolę, a czy to wszystko, co o tobie słyszałem, to prawda?
– Powiedzmy, że zaledwie jakieś sześćdziesiąt procent ma w sobie krztynę prawdy.
Pallina kręci głową, ciągnie mnie za rękę i wchodzi do środka.
– Jest skromny. – Pallina klepie go po plecach. – Dzięki, Andrea.
Idę za nią rozbawiony.
– Nie ma co, czasy się zmieniły…
– A to dlaczego?
– To takich teraz stawiają na bramce?
Pallina patrzy na Andreę, który wodzi za nami niepewnym wzrokiem. Może nie jest tak do końca przekonany, że właśnie ja to Step, o którym tyle się nasłuchał.
– Ale uwierz mi, Step, to akurat bardzo przykładny koleś.
– Właśnie, przykładny. Co to ma właściwie znaczyć? Za dawnych dobrych czasów, zanim postawili cię na bramce, to dawali ci nieźle popalić, żeby sprawdzić, czy dasz sobie radę, czy też nie. Wiesz, że raz w Green Tunele powiedzieli mi, żebym zaniósł pieniądze do pomieszczenia w głębi lokalu… Wszedłem tam, rzuciło się na mnie trzech naraz. – Zaczynam opowiadać. Pollo też tam był. Tym razem jednak udaje mi się go w to nie mieszać, nie burzyć jego spokoju, pozostawić go na swoim miejscu, gdziekolwiek by ono było. Mam tylko nadzieję, że mnie teraz słucha, i że bawi go to wspomnienie.
– Słowem, że niby ja miałbym im zostawić kasę, takiego wała. Błyskawicznie zdjąłem z siebie pasek i trach! Wszystkim trzem jak nie sieknę po twarzy. Jednego trafiłem sprzączką w kość policzkową. Z pozostałymi dwoma uwinąłem się raz-dwa. Zainkasowali po kilka ciosów w maskę. Od tamtego dnia przez cztery bite miesiące stałem na bramce w Green Time'ie. Stówa za wieczór. Żyć nie umierać, a do tego każda laska była twoja.
– Pollo miał ślad na twarzy, pod lewą kością policzkową. Powiedział mi, że oberwał paskiem.
Nic jej nie uniknie. – Może ojciec mu przylał.
Patrzy na mnie i się śmieje. – Kłamczuch z ciebie. Wcale się nie zmieniłeś. Siadamy przy plastikowym stoliku na białych krzesłach i zastygamy w milczeniu. Odwracam się, żeby popatrzeć, co jest grane. Za nami znajduje się coś w rodzaju gigantycznego pontonu po byle jakich przeróbkach, który pełni funkcję basenu. Mieszane towarzystwo popiskuje i pluska się zanurzone w środku. Jedna z osób siedzi na brzegu, zaczyna wydzierać się jak szalona, obejmuje podkurczone nogi i rzuca się w sam środek niczym torpeda. Woda bryzga wszędzie wokół. Jakaś gruba kobieta w niebieskim kostiumie zasłania sobie włosy. – Najświętsza… – Zaklina, wyciągając ręce w stronę chłopaka, który zanosi się śmiechem w gronie swoich przyjaciół. Kobieta mamrocze coś jeszcze i wraca do przerwanego spaceru w tym basenie wypełnionym ciepłą i spienioną wodą. Wyleniały i otyły mąż śmieje się, patrząc na nią z przeciwległego brzegu. Kręci głową i pali papierosa. Z pewnością właśnie się odlewa. Po chwili zaczyna się krztusić. Papieros wpada mu do wody i gaśnie, na co on lekko odpycha go od siebie ręką, w głąb basenu, gdzie akurat pływa dziecko, próbując swoich sił w cokolwiek nieporadnym stylu wolnym.
– To powiedz, jak się masz?
– Świetnie, a ty?
– Dobrze. Dobrze. – Milczymy przez chwilę, zawstydzeni tym, co już przeminęło. Na szczęście z wszędzie rozmieszczonych głośników rozlegają się dźwięki piosenki: The lion sleeps tonight. Kto wie, które z nas jest teraz lwem. A przede wszystkim, czy ten lew aby zapadł w sen. Kelner podchodzi, żeby odebrać zamówienie.
– Poczekaj, niech zgadnę. Corona z kawałkiem cytryny.
Uśmiecham się: – Nie, teraz Bud.
– No co ty, ja też strasznie je lubię. Dwa razy Bud, dzięki. Kto wie, czy mówi poważnie.
– Wiesz, często o tobie myślałam, kiedy tam siedziałeś… W Nowym Jorku, tak?
– Tak. – Bawi mnie, wcale się nie zmieniła, wyrzuca z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego, czasami jedynie po to, by sobie pogadać. Tak często o mnie myślała, że aż sama nie była pewna, gdzie się właściwie podziewałem. Kurwa mać, Step, to przecież Pallina. Daj jej spokój. To kobieta twojego przyjaciela Pollo. Nie zabieraj się za ocenianie także i jej, przestań w kółko roztrząsać każde jej słowo. No już, odpuść sobie. Mój mózg zbiera zasłużone razy. – Tak, w Nowym Jorku. Zajebiście się tam bawiłem.
– Wyobrażam sobie. Dobrze zrobiłeś, że wyjechałeś. Tutaj wszystko było takie ciężkie. – A oto i nasze piwo. Unosimy je. Już wiemy, za co wzniesiemy toast.
– Za niego… – Mówię to ściszonym głosem. A ona mi przytakuje. W jej oczach czai się miłość, wspomnienia, przeszłość. Ale jesteśmy tu i teraz. Butelki gwałtownie uderzają jedna o drugą. Po chwili wlewam w siebie schłodzoną zawartość, prawdziwa rozkosz dla podniebienia. Tak bym chciał nic tylko pić i pić, ale w połowie przerywam i biorę oddech. Stawiam butelkę buda na stole. – Dobre. – Sięgam do kieszeni kurtki. Ale Pallina jest ode mnie szybsza. Wyciąga paczkę marlboro light z jasnozielonej koszuli z wojskowymi rękawkami i kieszeniami na suwak. Wyjmuje sobie jednego i podaje mi paczkę. Częstuję się i uświadamiam sobie, że brakuje papierosa odwróconego filtrem do dołu. Tego od życzenia. Koniec z marzeniami? Ogarnia mnie smutek. Zamykam paczkę i jej zwracam. Wkładam sobie papierosa do ust. Od razu wystawia w moją stronę rękę z zapalniczką, mało tego, wręcz nalega, by mi go podpalić. Ma zimne dłonie, ale jest uśmiechnięta. – Czy wiesz, że od tamtej pory nie byłam z żadnym mężczyzną. – Biorę macha, zaciągam się mocno, zawiesisty dym wypełnia mi całe płuca.
– Mężczyzną? Chłopakiem! – Próbuję zbagatelizować całą sprawę.
– Dobra, słowem, na jedno wychodzi. – Może to przez piwo, papierosy, natłok zdarzeń, cały ten syf wokół nas. Śmiejemy się. I wszystko staje się takie jak dawniej, nieskomplikowane. Opowiadamy sobie o wszystkim, co popadnie, wspomnienia, nowiny dotyczące nas samych oraz innych. Bzdety. Te same, co zwykle bzdety. Ale jest nam dobrze. Przekazuje mi rzymskie aktualności. – Ej, no weź, tamta, pamiętasz ją, nie? Nie wiesz nawet, jak teraz wygląda!
– Bosko?
– To babsko. – Śmiech.
– Za to Frullina znowu zapuszkowali.
– Nie, przysięgnij!
– Tak, wdał się w bójkę z Papero, bo ten związał się z jego kobietą, więc tamten na niego doniósł.
– Wierzyć się nie chce, że też ludzie za grosz sumienia już nie mają.
– Tak było, przysięgam.
Zanosimy się śmiechem.
– Bracia Bostoni otworzyli pizzerię.
– Gdzie?
– We Flarninio.
– I jak?
– Fajnie, możesz tam spotkać wszystkich po trochu, ale też kupę nowych ludzi. Naprawdę w dechę, a poza tym nie jest drogo. Za to Giovanni Smanella wciąż jeszcze nie zrobił matury.
– Nie, w życiu w to nie uwierzę, co mu się rzuciło na mózg?
– Bo ja wiem, weź sobie tylko pomyśl, że zeszłej zimy chciał mnie poderwać.
– No co ty… Co za kawał fiuta!
Odżywają stare, dobre czasy. Pallina przygląda mi się zmartwiona.
– Ależ nie, to było miłe. Zaprzyjaźniliśmy się, dotrzymywał mi towarzystwa. Często opowiadał mi o Pollo.
– I co z tego! – Milknę.
– Kurwa, Step… – Pallina pociąga długi łyk piwa. – Nic a nic się nie zmieniłeś!
Jestem cały spięty, ale zaraz sobie odpuszczam. A co tam, zwisa mi to. Nic takiego złego się nie stało. W gruncie rzeczy życie toczy się dalej.
– Zmieniłem – mówię z uśmiechem.
– Ech, całe szczęście, wobec tego wolno poruszać także i inne tematy? – Uśmiecha się i przybiera ten swój niezapomniany, chytry wyraz twarzy.
– Ała… – Najwyraźniej moja mina mówi sama za siebie. – I masz ci, drażliwa kwestia. Oho, sam się o to prosiłeś. – Pociąga ostatni łyk piwa, ale już po chwili wygląda jak rasowa kobieta. – A więc… rozmawiałeś z nią jakoś? Od kiedy nie masz z nią kontaktu? Czy próbowałeś do niej stamtąd dzwonić?
Zupełnie jak automat, jakby się nie mogła zatrzymać.
– Ej, wyluzuj, kurwa. To chyba nie przesłuchanie, a ty nie jesteś jednym z gliniarzy, którzy mnie przyskrzynili! – Staram się nie okazywać, że ta cała rozmowa cokolwiek mnie kosztuje. Ale nie wiem, czy mi się to uda. – Nie, wcale się z nią nie kontaktowałem.
– Wcale?
– Wcale.
– Przysięgnij!
– Przysięgam.
– I tak ci nie wierzę.
– Cholera jasna. Myślisz, że ci kłamię? Wobec tego, kontaktowałem się z nią.
– Nie, no dobra, wierzę ci. Za to ja ją spotkałam.
Po czym robi pauzę. Długą. Zbyt długą. Wcale się nie odzywa. Robi to specjalnie. Patrzy na mnie i się uśmiecha. Chce, żebym to ja coś powiedział. Wciąż czeka, przegina. Ale dlaczego? Do dupy. Świnia. Nie wytrzymuję.
– No weź, Pallina, śmiało. Wyrzuć to z siebie. Opowiadaj.
– Wyglądała bardzo ładnie jak zwykle, ale…
– Ale?
– Była jakaś inna. Sama nie wiem, jak ci to powiedzieć. O właśnie, zmieniła się.
– A tam, co do tego, to nie miałem najmniejszych wątpliwości, wszyscy się zmieniliśmy.
– Tak, wiem… Ale ona… Zmieniła się w taki sposób… Bo ja wiem, o właśnie, w całkiem inny sposób.
– Powtarzasz się! Ale co ma znaczyć ten „całkiem inny sposób"?
– Słuchaj, sama nie wiem. Jest jakaś inna, i już. Mówię ci, jak jest, inaczej nie potrafię. Albo wiesz, o co mi chodzi, albo, żeby to pojąć, musisz ją zobaczyć na własne oczy.
– Wielkie dzięki. I zaraz, sam nie bardzo wiem jak, ale zadaję jej pytanie. Przychodzi i to naturalnie. Pomyślałem o tym, ale nie chciałem wypowiadać tego na głos. A jednak i tak mi się wymsknęło, i oto proszę, mówię to wbrew własnej woli, jakbym nie ja sam je zadawał.
– Ale… czy była sama?
– Tak. A wiesz, dokąd się wybierała? Na zakupy.
Chce mi się śmiać. Pamiętam ją, wyobrażam sobie i nagle ona sama staje mi przed oczami. Babi. – Poczekaj tutaj. Tylko się stąd nie ruszaj. Step, nigdzie nie znikaj jak zwykle. Nie, poważnie, nigdzie nie chodź, bo masz mi doradzić… – Zostawia mnie przed witryną. Wchodzi, rozgląda się, wybiera, po czym mnie woła. – Popatrz, zdecydowałam, wezmę to. Podoba ci się? – Ale i tak nie zostawia mi nawet czasu na odpowiedź. Rozmyśla się, zmienia fason. Mierzy kolejną rzecz, dobrze jej w niej. Teraz znowu wydaje się zdecydowana. Przechadza się jak na wybiegu, po czym patrzy na mnie: – I co?… Ej, a co ty na to?
– Wydaje mi się, że jest ci w tym świetnie.
Przegląda się w lustrze. Ale dopatruje się, że jednak jest coś nie tak, ona jedna wie, co to takiego.
– Przepraszam, ale chcę się jeszcze trochę zastanowić. Wreszcie wychodzi ze sklepu i mnie obejmuje.
– Nie, nie, postanowiłam, że nie. Za drogie.
Jest cała szczęśliwa, bo bez względu na wszystko podjęła słuszną decyzję. W końcu i tak kilka dni później dostawała to ode mnie w prezencie. Bawiło ją to. Przerodziło się to w grę. Jeszcze jedną grę. Babi, dlaczego odechciało ci się grać? Ale nie nadążam ze znalezieniem odpowiedzi.
– Oj, ale wiesz, że nie jest już z tamtym?
– Nie, nie wiem. Skąd niby miałbym wiedzieć? Przecież ci powiedziałem, że wcale się z nią nie kontaktowałem. Że niby co, mam swoje tajne wtyczki?
– Myślę, że nie jest teraz z nikim związana. – Mówi to specjalnie, uśmiechnięta, przekonana, że się ucieszę. Nie wiem, co takiego sobie myśli i nie chcę się nad tym zastanawiać. – A tam, Babi mnie nie obchodzi.
Słysząc moją odpowiedź, przybiera pełen niedowierzania wyraz twarzy. – Co takiego?
– Nie obchodzi mnie. Poważnie. Skądinąd ktoś kiedyś powiedział, że jeśli sobie poradzisz w Nowym Jorku, to wszędzie indziej też. A ja, jak sądzę, sobie poradziłem.
– Rozumiem. Nie ktoś, tylko wziąłeś to z Coś się zmieniło. Dobra, wierzę ci. – Uśmiecha się, unosi brew. Pociągam jeszcze jeden łyk piwa.
– Słuchaj, naprawdę mnie nie obchodzi.
– Sorry, ale po co mi to powtarzasz.
Zaczyna dzwonić komórka. Ale dzwonek nie brzmi normalnie. Brzmi jak dzwonek polifoniczny, tyle że niemelodyjny, burczący, brzydki. Jakiś chłopak siedzący przy stole nieopodal naszego, wyciąga telefon z kieszeni i przykłada go do ucha. Ale to nie jego. Nie przerywa rozmowy z dziewczyną, którą ma naprzeciwko, jest lekko zarumieniony. Nie wiadomo, kto taki mógł do niego dzwonić. Dziewczyna udaje, że nic się nie stało. Komórka nie przestaje dzwonić. Dzwonek nie odpuszcza, robi się jeszcze donośniejszy. Gruby facet wyciąga maciupeńki telefon z kieszeni koszuli i patrzy na niego. Widzi nie najlepiej i przykłada go sobie do samego ucha. Nie, jego też nie. Bierze zamach, jakby chciał nim rzucić o stół. – Zawracanie dupy z tymi komórkami.
– Ja swoją zostawiłam w domu – mówi Pallina – dlatego to na pewno nie moja. Czasami, kiedy mi się odechciewa, to ją wyłączam, ale dzisiaj wieczorem po prostu o niej zapomniałam. – Dzwonek nie daje za wygraną.
– Słuchaj, coś mi się wydaje, że to twoja. – Wychylam ostatni łyk piwa, niewiele brakuje, żebym się nim udławił. Kurwa, to prawda, w ogóle o tym nie pomyślałem. Wyciągam ją z kieszeni. To ona. Teraz dzwoni jeszcze głośniej. To Paolo musiał wybrać taki sygnał. Ludzie się na mnie gapią. Pallina też. Próbuję się usprawiedliwić. – Paolo podarował mi ją dziś wieczór. – Pallina przytakuje.
– Halo. – No tak, to moja jak nic.
– Całe szczęście, myślałam, że jesteś na dyskotece. Nie słyszałeś, że dzwoni? – Ładny kobiecy głos, który pod koniec przechodzi w śmiech. – Zastanawiasz się pewnie, kto taki może mieć numer do ciebie na komórkę. Twój brat wszystko mi wytłumaczył. Mam tylko nadzieję, że ja go zainaugurowałam. To ja, Eva.
Przez chwilę nic nie mówię. Eva? Ależ oczywiście… Eva, stewardesa. Eva, która mi serwuje piwo za piwem, Eva, która hasa tu i tam, po całym samolocie. Eva – gnocca, smaczny kąsek. I oto dlaczego warto mieć brata. I komórkę.
– To co… Jesteś tam?
– Jakżeby inaczej.
– Dotarło do ciebie, kim jestem, czy na serio rzeczywiście udało ci się mnie zapomnieć?
– Jakże mógłbym zapomnieć… – Ciśnie mi się na usta: Eva – gnocca, ale sam się orientuję, że to nie jest właściwy moment. – Eva. Myślałem tylko, że komórka nie działa. Jak na razie nikt jeszcze do mnie nie dzwonił.
– A ilu to dziewczynom zdążyłeś dać swój numer?
Już lekko zazdrosna. Śmieję się. – Żadnej…
– Gdzie jesteś?
– Tutaj, razem z jedną moją przyjaciółką. Cisza po drugiej stronie. – Gdzie tutaj?
– To tu, to tam…
Komórka ma do siebie jedną dziwną rzecz, a mianowicie że możesz być wszędzie i nigdzie zarazem.
– I jaka jest ta twoja przyjaciółka?
– Jak to przyjaciółka.
– A co twoja przyjaciółka na to, że tak długo wisisz na telefonie? Pallina się rozgląda i wita z przyjaciółmi, którzy dopiero co weszli.
– Nic na to. Już ci powiedziałem. To przyjaciółka. – Słyszę, że robi jej się raźniej.
– Posłuchaj, jeśli chcesz, możemy się gdzieś spotkać. Może wybierzemy się na przejażdżkę.
– Jest jeden problem.
– Twoja przyjaciółka?
– Nie, mój motor. Jestem na motorze.
– Aha, to rzeczywiście problem.
– Boisz się?
– Nie boję, a powinnam?
– Nie. – Podoba mi się ta dziewczyna.
– Problem polega na tym, że nie mogę na nim jeździć. Mam zakaz, w związku z ubezpieczeniem w liniach lotniczych.
Sam nie wiem, czy mam jej wierzyć. Ale to bez znaczenia.
– Jasne, jeśli zaliczysz lot na motorze, to ci nie zapłacą.
– Dlaczego właściwie nie miałbyś do mnie wpaść? Jestem w hotelu Villa Borghese.
Pallina patrzy na mnie i robi ruch ręką, jakby chciała powiedzieć: „Oho, co tyle gadasz?".
– I potem weźmiemy taksówkę? A może twoje ubezpieczenie tego także nie obejmuje?
Eva się śmieje. – Potem sami zobaczymy.
Rozłączam się.
– Całe szczęście. Dyskusja z kobietą?
– Ciekawska się zrobiłaś, co? Wstaję i biorę rachunek.
– Co robisz, idziesz sobie?
– Tak, ale zapłacę.
Pallina jest trochę zawiedziona. – Czy spotkamy się jakoś w tych dniach, czy też znów wyruszasz w świat?
– Nie, zostaję.
– Daj mi swój numer telefonu, to jakoś cię namierzę.
– Nie znam go na pamięć.
Spogląda na mnie, ma taką śmieszną buzię. Przechyla ją na jedną stronę. I wpatruje się we mnie. Jest teraz ładniejsza, bardziej kobieca. I taka mi droga. Ale nic się nie da zrobić. I tak mi nie wierzy.
– No to wobec tego wyślę ci sygnał. Albo dzwoń do domu, tam mnie złapiesz, zatrzymałem się u brata, numer ma wciąż ten sam.
Robi się spokojniejsza. Wstaje i całuje mnie na pożegnanie. – Cześć, Step. Dobrze, że wróciłeś. – I przyłącza się do przyjaciół.