21

– O czym myślisz?

– O szkole.

– Rzeczywiście, aż mi się wierzyć nie chce. Jedziesz samochodem ze mną, mrocznym przedmiotem pożądania całego Rzymu… a ty co? Myślisz o szkole!

– Cóż, nawet szkoła może mieć swoje ciekawe oblicze.

– Tak, chyba raczej srogie oblicze.

– A ja myślę, że w głębi duszy ty też lubiłeś się uczyć.

– Jasne, jakżeby inaczej: anatomii. Ale bezpośrednio na koleżankach!

– O matko… Tobie tylko jedno w głowie, co?!

– No, akurat ta dziedzina najbardziej mnie pasjonuje.

– Tak, już cię widzę, jako dziecko zawsze bawiłeś się w doktora.

– Jako dziecko? A wczoraj to niby co?! Chcesz, żebym cię od razu zbadał?

– Wiesz, może to dziwne, ale sprawiasz na mnie wrażenie kogoś raczej zabawnego niż niewyżytego!

– Cóż, zawsze to coś.

– Pewnie, bo tak się składa, że ogromnie mnie bawią ludzie zarozumiali. A już zwłaszcza ktoś, kto się uważa za mroczny przedmiot pożądania całego Rzymu. Nie ma co, zupełnie jak w programie rozrywkowym.

Patrzy na mnie, wybucha śmiechem, szczerze rozbawiona. Ciemne włosy opadają jej na oczy, widać po nich, jaka jest wesoła, tak samo jak i po jej uśmiechu. – O Boże, nie dam rady, straszny błazen z ciebie. Nic tylko boki zrywać!

Zakręt nadarza się w samą porę. Bardzo ostry, i na dodatek po mojej Stronie. Chwytam kierownicę od dołu i z całej siły przekręcam ją w lewo. Gin spada na mnie, jakby ją kto katapultował. Hamuję gwałtownie, zatrzymuję samochód, trzymam ją w ramionach. Prawą ręką chwytam ją za włosy i zaciskam na nich pięść, nie za mocno, w sam raz. – Nikt nigdy nie nazwał mnie dotąd błaznem. – I całuję ją w usta. Zaciska wargi i próbuje mi się wywinąć. Trzymam ją przy sobie za włosy, mocno, nie przestaje się wić, usiłując się uwolnić. Ściskam ją jeszcze mocniej. Wreszcie daje się ponieść i rozchyla usta.

– Nareszcie – szepczę niewyraźnie i wpijam się w nią w namiętnym pocałunku. – Ała. – Gryzie mnie mocno. Łapię się za wargi i wypuszczam ją z objęć.

Wraca na swoje miejsce. – To wszystko? Myślałam, że stać cię na więcej.

Przejeżdżam sobie palcami po ustach, sprawdzając czy nie mam na nich krwi. Ani śladu. Gin zastygła w jednej pozycji, ma uniesione dłonie, jest gotowa do obrony.

– A więc Stefano, Step, albo jak ci się tam, kurwa, podoba, chcesz się bić?

Patrzę na nią roześmiany. – Masz nawet wyrobione odruchy, co?

Mocno wali mnie w ramię, uderza raz za razem, wymierza mi całą serię ciosów pięścią z góry w dół, wciąż celując w to samo miejsce.

– Ała, to boli.

Błyskawicznie chwytam ją za rękę wpierw jedną, potem drugą. Trzymam ją mocno, tak że nie może ruszyć się z siedzenia. I zaraz się do niej uśmiecham, bo aż chce mi się śmiać od tych wszystkich ciosów.

– Przepraszam cię, Gin. Nie miałem zamiaru robić tego specjalnie. Tylko się zorientowałem, że właściwie też miałaś na to ochotę…

Znowu próbuje mnie uderzyć, ale trzymam ją tak, że nie ma szans się ruszyć.

– Właśnie dotarliśmy na miejsce, okay?

Wysiadam szybko z samochodu, zanim ponownie spróbuje się na mnie zamachnąć.

– Zamknij, jeśli chcesz. Ej, w sumie to rób sobie, co ci się żywnie podoba, bo to w końcu twój samochód, nie? Racja, kto by tam akurat podprowadził takiego gruchota jak ta micra… Na dodatek fatalnie wchodzi w zakręt.

Gin raz-dwa zamyka samochód i mnie dogania.

– Zważaj sobie, co. Nie zgrywaj przede mną twardziela, bo źle na tym wyjdziesz.

I po chwili Gin spogląda na szyld.

– Pułkownik. Naprawdę tak się nazywa?

– Dokładnie, tak się nazywa. A co myślałaś, że na miejscu szyldu wywiesili przezwisko restauracji?

– Czy rzeczywiście masz zamiar wyrwać dziewczynę podczas pierwszego spotkania, rzucając takie przezabawne teksty?

– Nie, z tobą jestem na totalnym luzie. To, że dasz się wyrwać, mam jak w banku!

– Ach, jasne, rzeczywiście jak w banku… Dopiero co się przekonałeś, nie?

– Zgoda, dobra? No już, zjedzmy sobie po porządnym befsztyku.

– Okay. Niech ci będzie zgoda, ale co do kolacji… ty stawiasz, prawda?

– To zależy…

– Od czego?

– Od tego, co będzie po kolacji.

– Ciągle to samo? Posłuchaj: po kolacji możesz liczyć na to, że odstawię cię tam, gdzie masz motor, to wszystko. Jasne? Lepiej powiedz od razu, bo jak ci nie pasuje, to nie wezmę do ust choćby nawet jednej bruschetty. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, że wymusisz to na mnie za kolację? Ależ jesteś obleśny!

Gin wkracza do restauracji cała wzburzona, a przy tym taka zabawna. Idę za nią. Jest raczej pustawo. Siadamy przy stoliku dosyć oddalonym od pieca, bo bucha od niego żar nie do wytrzymania. Zdejmuję kurtkę. Zrobiłem się głodny.

Natychmiast pojawia się kelner gotów przyjąć zamówienie.

– No to co, moi mili, czym wam mogę służyć?

– A więc tak, dla panienki tylko jedna bruschetta. Dla mnie z kolei na pierwsze pyszne taglia telle z karczochami, a potem befsztyk z rusztu i do tego sałata.

Patrzę na nią rozbawiony. – A może panienka zmieniła zdanie i ma ochotę na coś jeszcze?

Gin patrzy na kelnera uśmiechnięta. – To samo co on. Dziękuję. A i do tego proszę mi jeszcze podać jakieś dobre piwo.

– Dla mnie też jedno piwo. – Kelner prędko wszystko notuje i się oddala, cały zadowolony, że tak łatwo uporał się z zamówieniem.

– Jeśli chcesz, żebyśmy podzielili się rachunkiem, wystarczy, że mi powiesz, gdzie mieszkasz, a jutro przekażę ci pieniądze, dobrze? Chodzi mi o to, żebyś pojął, że nie ma mowy o deserze.

– Ach, nie? Wiesz, popełniasz duży błąd. Mają tu obłędne lody truflowe, które serwują oblane kawą.

– Cześć, Step. Co ty, zniknąłeś. Pewnie stałeś się burżujem, tak jak cała reszta. – Podchodzi Vittorio, Pułkownik, uprzejmy jak zwykle. – Całą paczką wybieramy się do Celestiny, zapodaj lansik, będzie podryw. Jak wszyscy, to wszyscy. Chociaż, szkoda gadać, ale totalne z was mięczaki. – Opiera się rękami o nasz stół. – Ej, a wiesz, że ci się schudło?

– Przez dwa lata siedziałem w Nowym Jorku.

– No co ty, czyli dlatego przestałeś się pokazywać. To tak kiepsko tam karmią?

Zaśmiewa się, rozbawiony własnym żartem.

– Ej, Vitto'… Jak zawsze jesteś tu bossem! Załatw, żeby nam tu zaraz dali jakąś apetyczną bruschettę, co?

Kładę kluczyki od samochodu Gin na stole, a Vittorio tymczasem zostawia nas samych. Odchodzi z wypiętym brzuszyskiem, rozkołysanym krokiem, zupełnie jak za dawnych lat. Postarzał się, ale humor wciąż mu dopisuje. Ma twarz jak dorodny dzieciak, rumiane policzki, zmierzwione włosy po bokach głowy, pojedyncze pasma srebrzystej siwizny błąkają mu się po łysinie wiecznie ogorzałej od przyrządzania mięsa na rożnie i grillu. Rozglądam się dyskretnie wokół. Widzę zróżnicowane towarzystwo, niezbyt liczne, nie za głośne, niespecjalnie eleganckie. Zajadają ze smakiem, nie domagając się jakichś przesadnie fikuśnych potraw, sami zresztą też nie są zbyt dystyngowani, wyglądają na beztroskich, pewnie nawet mają za sobą pracowity dzień i na koniec raczą się porządnym posiłkiem. Para nieopodal je w milczeniu. Mężczyzna jest pochłonięty oddzielaniem pieczeni od kości. Kobieta dopiero co włożyła frytkę do ust i właśnie oblizuje sobie palce. Nasze spojrzenia się spotykają, uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam jej uśmiech. A ona z powrotem zabiera się za frytki, obojętna wobec groźby nadwagi.

Gin przechodzi do ataku.

– Wobec tego wyjaśnijmy to sobie od razu: podpieprzyłeś mi kluczyki, podpieprzyłeś mi samochód, a co gorsza, zabrałeś się również za mnie.

– Fajnie by było! Co do tego ostatniego, to nie miałbym nic przeciwko.

Gin siedzi naprzeciw mnie, chwyciła się pod boki cała naburmuszona.

– Ty kretynie, miałam na myśli, że spieprzyłeś mi wieczór. Postawmy sprawę jasno, bo w przeciwnym razie znów zaczniesz sobie wyobrażać niestworzone rzeczy. A więc przed chwilą w samochodzie…

– Z powodu takiego głupstwa… Ależ się uwzięłaś!

– Zatem przejdźmy do konkretów. Wyjaśnijmy to raz na zawsze. Kto za to zabuli?

– To znaczy?

– Rżniesz mi tu głupa?

– To się okaże, jeśli postarasz się, żeby było śmiesznie, to ja płacę. W przeciwnym razie…

– W przeciwnym razie co?

– Płacę i tak.

– Aha, w takim razie zostaję.

– Ale będziesz musiała zwrócić mi w naturze.

Z miejsca daje mi w twarz. Kurwa, ale ma refleks. Celnie wymierzony policzek.

– Ała.

Ta od frytek przerywa jedzenie i wpatruje się w nas razem z dwiema czy trzema osobami z pobliskich stolików.

– Musicie jej wybaczyć – Uśmiecham się, rozmasowując sobie policzek. – Zwyczajnie się zakochała. – Gin nie zwraca najmniejszej uwagi na ludzi, którzy się jej przyglądają.

– Wobec tego umówmy się tak, ty płacisz za kolację i nie żądasz niczego w zamian, a ja za to udzielę ci paru lekcji dobrego wychowania. No już, dobiliśmy targu. Sam jeszcze na tym zyskasz.

Vittorio przynosi bruschettę na stół. – To co, panience też podać?

Gin w okamgnieniu zwija mi bruschettę sprzed nosa i bierze olbrzymi kęs, pochłaniając na raz połowę świeżutkich pomidorów, które Vittorio kroi, wkładając w to tyle serca, nie to co inni; tamci już po południu drobno siekają pomidory, odstawiają je w naczyniu do lodówki i przetrzymują w chłodnej temperaturze.

– Przynieś mi jeszcze jedną, Vit.

– Mmm, pycha.

Gin bierze kawałek pomidora do buzi i oblizuje sobie palce.

– Genialnie się spisałeś. Step. Coś mi się zdaje, że całkiem dobrze tutaj karmią. Jak tam policzek?

– Świetnie! Przyznaj się sama, zrobiło ci się trochę przykro, że posunąłem się jedynie do pocałunku? Mamy czas, weź się nie obrażaj. Wy, laski, wszystkie jesteście takie same. Chcecie wszystko, i to od razu.

– Za to ty chcesz najwyraźniej jeszcze raz oberwać prosto w twarz, i to natychmiast?

– Masz świetny refleks. Gratulacje. W dzisiejszych czasach ciężko jest znaleźć dziewczynę, która nie tylko ujdzie w tłoku, ale i równie szybko potrafi zarówno się odgryźć, jak i przejść do rękoczynów.

– Mmm. – Gin uśmiecha się do mnie na siłę, jakby chciała powiedzieć: „Ale śmieszne…".

– Co jest?

– Jakoś to „ujdzie w tłoku" nie bardzo przypadło mi do gustu.

– Za to moja bruschetta jak najbardziej. Praktycznie mało się nią nie udławiłaś.

Nagle docierają do mnie głosy.

– No co ty, Step! Wiedziałem. A nie mówiłem wam, że to on.

Wierzyć mi się nie chce. Są tu wszyscy, za moimi plecami. Żeglarz,

Balestri, Bardato, Zurli, Blasco, Lucone, Bunny… Są wszyscy po kolei, nie mogę się nadziwić. Z wyjątkiem jednego: Pollo. Ściska mi się serce, ale nie chcę o tym myśleć, nie teraz. Przechodzi mnie zimny dreszcz i na chwilę zamykam oczy, nie teraz, proszę cię… Na szczęście Schello rzuca mi się na szyję: – Ej, łobuzie, co ty, zabawiasz się w bułgarskiego separatystę?

– Amerykańskiego, jeśli już.

– A rzeczywiście, bo przecież był w Ameryce… W Stanach… Ale co to się stało, że nie pojawiłeś się na spotkaniu? Wszyscy tam czekaliśmy na naszego idola. Tyle że idol się skończył… Teraz chodzi sobie na kolacje, wpatruje się głęboko w oczy swojej kobiecie.

– Jeśli już, to zagląda jej za dekolt, tam to ma dopiero oczy!

Popatrz, jakie ma balony…

Po pierwsze, to nie jestem jego kobietą.

– A po drugie, uwaga chłopaki, bo to trzeci dan we własnej osobie.

– Dasz sobie wreszcie spokój z tym gadaniem, nic tylko w kółko trzeci dan? Powtarzasz się.

– Ja? Ale to przecież ty sama przechwalałaś się tym już ze trzy razy, od kiedy się poznaliśmy. A że masz trzeci dan w małym palcu, mogłem się przekonać, kiedy musiałem własnoręcznie rozprawić się z jednym takim, żeby cię obronić.

– Okay! Święty Tomaszu niedowiarku… od burasów. Sam tego chciałeś. – Gin wstaje od stołu, okrąża paczkę przyjaciół, patrzy na nich przez chwilę. Po czym, niewiele myśląc, odwraca się gwałtownie, chwyta Schello obiema rękami za kurtkę, zarzuca go sobie na biodro i prędko zgina się wprzód. Jest bezbłędna, nie waha się ani chwili. Schello wybałusza oczy. Gin ugina prawą nogę i wykopuje ją w górę, pomagając sobie ramieniem. Schello przelatuje niczym piórko i plecami ląduje na stole milczącej pary. Wreszcie będą miełi o czym rozmawiać. Facet gwałtownie podrywa się od stołu.

– Co to, kurwa… – Subtelniachy, zarówno ona, jak i on. Wyrzucają to z siebie jednocześnie.

– Moje frytki… – Ona.

– Kurwa, moja marynarka z wielbłąda… – On.

Dla tej apatycznej pary mocne uderzenie Schello stanie się przynajmniej powodem do snucia w nieskończoność opowieści, która ma szanse przejść do legendy.

Schello podnosi się cały obolały. – Ala, kto to, kurwa, był?

– Posiadaczka trzeciego dana albo coś koło tego – odparowuje mu Gin od razu.

Wszyscy się śmieją: – Zabawne. Zajebista. Tak, twoja dziewczyna jest zajebista.

– Znowu… Nie jestem jego dziewczyną!

– Na razie.

– Dobre sobie, to co w takim razie robisz ze Stepem na kolacji? – To Carlona, tak ją chyba nazywają, od zawsze dziewczyna Lucone. Unosi brew, rozbawiona, jakby chciała powiedzieć: „Mnie nie oszukasz, już ja się znam na kobietach". Gin się uśmiecha: – Właściwie to się nie mylisz. Cóż, znaczy to tyle, że naciągnę go na kolację, a potem spadam.

– Zjeść kolację na koszt Stepa, po czym się zmyć. Mission: Impossible to przy tym pikuś.

– I kto mi za to zapłaci?

Schello patrzy na niego osłupiały. Koleś zdjął z siebie marynarkę, która miała udawać tę z wielbłądziej wełny, teraz przyprawioną pieczenia i podstawia mu ją pod same oczy.

– No więc, do ciebie mówię… kto mi za to zapłaci?

– No co, czyżbyśmy się znaleźli w Mamy cię? Ejże, jaja sobie ze mnie robicie, czy jak? Gdzie jest ukryta kamera?

Schello zaczyna się miotać po całym lokalu, to w jedną, to w drugą stronę.

– Ej? Gdzie ją macie?… No gdzie?

Poszukuje domniemanej kamery praktycznie wszędzie, zagląda pod obrazy, za drzwi, a niektórym kobietom nawet do torebek powieszonych na oparciu krzesła. Podnosi wszystko jak leci, dotyka, za grosz szacunku jak zwykle, dowcipny i bezczelny, na skraju zidiocenia. No bo szukać kamery pod serwetką kogoś, kto właśnie je… facet oczywiście się obrusza.

– Skończyłeś? Jełopie! Co mi tu, kurwa, dotykasz? Chcesz się jeszcze raz przelecieć?

Podrywa się z miejsca, ręce zwisają mu wzdłuż ciała, są masywne, po samym ich kształcie widać, że ma za sobą wiele godzin ciężkiej pracy, poharatane i popękane, ogorzałe od wysiłku na świeżym powietrzu, wyrobione w budowlanym trudzie, w pyle i przy malowaniu, gipsowaniu, tynkowaniu, przy odwalaniu gruzu, nadwerężone nadmiernym wysiłkiem.

– No i co? Dotarło do ciebie, chuju jeden?

– Ej… Fly down.

Schello sobie pozwala, gotów iść o zakład, że tamten ni w ząb nie zna angielskiego. Oczywiście racja jest po jego stronie.

– A tobie co, obrażać się zachciało? Już ja ci zajebię.

Murarz chwyta go oburącz za szyję, to jego elegancki sposób, by pokazać się dziewczynie od jak najlepszej strony.

– Tak naprawdę to w ten sposób chciałem przeprosić, ale sam rozumiesz, że po angielsku brzmi to niesłychanie wykwintnie.

Murarz robi zamach pięścią, a my, rozbawieni, zanosimy się śmiechem, na szczęście Vit wkracza do akcji: – Dosyć tego, ale już, macie się zachowywać. Jestem przecież waszym pułkownikiem, nie? Dosyć, no już.

Wychodzi facetowi naprzeciw, tak by ten nie czuł się stratny. – Zaraz ci przyniosę wyśmienite limoncello, ot co. Na koszt lokalu. – Po czym chwyta Schello za ramiona i odprowadza go do reszty. – Nic a nic się nie zmieniliście, co? Cieszę się, że was widzę, poważnie. Sam nie wiem jak to jest. Step, ale ilekroć się pojawiasz, to wieczór zawsze się rozkręca. Chodźcie, rozgośćcie się. Nakryć wam od razu na dwanaście osób?

– Może Step nie chce sobie przerywać swojej romantycznej kolacji.

Patrzę na Gin. Rozkłada ręce.

– Umówimy się kiedy indziej, prawda, mój drogi?

Rzeczywiście jest zabawna. A jednak… Właśnie przez to jednak nie bardzo wiem, co mam myśleć: – Ależ tak, moja droga, umówimy się kiedy indziej. Jak tylko znów zostaniesz bez kasy i z pustym bakiem…

Gin się uśmiecha i zaraz wymierza mi cios pięścią w ramię, i to wcale nie byle jaki. Nigdy nic nie umyka uwagi Lucone. – Kurwa, ma parę maleńka, potrafi grzmotnąć, i to jeszcze jak, co!

Wszyscy potakują. Siadają, robiąc przy tym masę zamieszania, przestawiają krzesła, śmieją się, kłócą o miejsca. Tylko dziewczyny wymieniają między sobą spojrzenia pełne dezaprobaty dla Gin i udają, że nic ich nie obchodzi. Uznanie okazane innej kobiecie zawsze drażni, nawet gdyby chodziło o twoją najlepszą przyjaciółkę. Kolacja mija błyskawicznie. Usta im się nie zamykają, naraz chcą opowiedzieć mi o wszystkim, wielkie nowiny z lokalnego podwórka. – O, to ty jeszcze nie wiesz… Giovanni rozstał się z Francescą. Nie masz pojęcia, jaki numer mu wykręciła: związała się z Andreą, jego przyjacielem. A on nawet nie sprał go za to po pysku. Co za czasy! A, padniesz jak to usłyszysz: Alessandra Fellini nareszcie dała! Dała Davide. Teraz nazywają kolesia „Kropla". Wiesz dlaczego. Step? Bo przez cztery bite lata nic tylko drążył, zupełnie jak ta chińska kropla. Mijały wiosny, lata, czy to w górach, czy nad morzem… nie odstępował jej na krok. Prezenty, prezenciki, liściki. Zasłużył sobie na nagrodę, nie? Czekał, czekał i w końcu się doczekał! Dała mu i ma. Tak, tyle że teraz, jak już się rozkręciła, to nabrała takiej pary, jakby co najmniej chodziło o rozgrywki olimpijskie. I nikt nie zostaje z pustymi rękami, wszyscy po kolei mogą liczyć na nagrodę.

– Dziwisz się, chce nadrobić stracony czas.

– Rany, ale jesteście podli. – Carlona usiłuje jej bronić, przemawia przez nią solidarność, łącząca dziewczyny tego samego pokroju.

– Wierz mi, to najszczersza prawda… Tak czy siak, to zasługa Kropli.

– Pewnie, co pierwszy, to pierwszy. I to jeszcze jaka zasługa.

Guido Balestri podchwytuje i rozwija wątek całej historii.

– Sprawiła Kropli niezły prezent, brakowało tylko, żeby wyhodowała sobie pajęczynę w tej swojej podmokłej grocie. – Dzikie salwy śmiechu. – Aż wreszcie któregoś dnia zjawił się Davide i ogłosił wszem wobec, że bardzo się zasromał…

– No co ty.

– Przysięgam. Wszystkim się pochwalił, że jęczała z rozkoszy.

– Nie…

– Tak!

– Nic dziwnego, skoro przez cztery lata brała na wstrzymanie… No co, a poza tym kiedy człowiek wreszcie sobie odpuszcza, to zrozumiałe, że chce dać czadu!

– Ej, nawet na księżycu było słychać, jak jęczała. Wyła bardziej od niezapomnianej Lassie ze Świntucha. Pamiętasz?

– Jak nie! Kultowy film.

Davide rzeczywiście nie ma sobie równych, koleś jest wielki.

– Tak, wielki to mało powiedziane. On ma wielkiego! W pełnym tego słowa znaczeniu. A co, jakby mu przyszło zmierzyć się z Goliatem, to by go dopiero upokorzył!

Ten komentarz akurat nie wzbudza powszechnej wesołości. Gin śmieje się jako jedyna. A to autentyczny powód do dumy. Cały wieczór mija w podobnej atmosferze, co raz to słychać śmiechy, ciągle coś się dzieje.

Przyglądam się im, jak jedzą. Nic. Wcale się nie zmienili. A to ci dopiero widowisko. Opychają się jak zwykle, momentalnie wciągają wszystko, co tylko pojawia się na stole, nadziewają na widelce plastry rozmaitych wędlin: szynki, salami. Pożerają całe płaty i nie przestają gadać, nic sobie nie robią z tego, że na raz nie mieszczą im się w ustach i zwisają im z buzi aż do brody. Na stół wjeżdżają szaszłyki. Wszyscy się rzucają, każdy chce chwycić coś dla siebie. Są jeszcze gorące, aż parują: serdelki i pikantne kiełbaski, dopiero co usmażone, stają się wonnymi szpadami w rozpaczliwym pojedynku szermierskim między Schello a Lucone. Przyłącza się do nich także Hook i walka zaczyna się na dobre. Słychać szczęk żelaza, niekiedy wytłumiony przez świeżo upieczone mięso. Pchnięcie Schello błyskawicznie odparte przez Lucone. Zamach, jeden serdelek śmiga w górę. Gin wyciąga prawą rękę i chwyta go w locie, ma świetny refleks, i zaraz, niezwłocznie, zjada kęs ciągle jeszcze parującego mięsa.

– I co? Widziałeś, jakie tempo? Założę się, że kojarzysz to z takim jednym filmem, no już, wysil mózgownicę…

– To prawda, z czymś mi się to kojarzy, była taka scena w jakimś filmie, tak, tylko w jakim?

– Niech ci będzie, podpowiem ci, opowiada o prostytutce, właściwie to taka bajka o prostytutce.

Wtrąca się Lucone, jak zwykle nie potrafi zachować umiaru. – Ja już wiem: Królewna Śnieżka i siedmiu krasnofiutków. – Gin patrzy na niego z obrzydzeniem, krzywiąc usta i przełykając ostatni kęs serdelka.

– Jaki jesteś ordynarny… To Pretty Woman. Tylko spróbuj się przyznać, że go nie widziałeś, a tym razem spiorę cię na kwaśne jabłko.

Spogląda na mnie, unosząc brew. Pretty Woman, a jakże, z Julią Roberts.

– No i co, pamiętasz czy nie?

Ni stąd, ni zowąd cofam się w czasie. Ja i Babi, Hook i Sycylijczyk, sam nie wiem jakim cudem, siedzimy razem w jednym kinie. Hook i Sycylijczyk zmyli się po połowie.

– Co to za pierdoły. Co wy, zwariowaliście już doszczętnie?

– Tak, spadamy stąd.

I nareszcie mogłem wziąć Babi za rękę i trzymać ją tak przez cały film, gdy tymczasem ona wpychała mi do buzi popcorn.

– Tak, pamiętam.

Ale nie dzielę się z nią historią mojego seansu.

– No, bo tam była taka scena, kiedy kelner chwyta w locie ślimaka, którym Vivien, tak się nazywała Julia Roberts w tym filmie, wystrzeliła z talerza, gdy usiłowała go zjeść.

– Tak, no pewnie. I to pomimo tego, że wcześniej dyrektor hotelu sam ją przeszkolił.

– Widziałeś, a jednak pamiętasz? Step zgrywa twardziela, ale w głębi duszy jest taki czuły i wrażliwy!

– Bardzo w głębi.

– Ale ja lubię drążyć. Komu się spieszy? Kiedy byłam mała, chciałam zostać archeologiem. A później… Później okazało się, że cierpię na klaustrofobię i nigdy nie zdołałabym choćby tylko wejść do piramidy.

– Słowem wolisz być na górze niż na dole.

– Czy doprawdy to wszystko, na co cię stać?

Daj mi chwilę, a bardziej się przyłożę. – Chwytam się za skronie, udając, że się koncentruję. Po chwili opuszczam ręce na stół i się do niej uśmiecham.

– Nie, przykro mi bardzo, to wszystko, na co mnie stać.

Ale dokładnie w tej samej chwili rozlega się plask! I Gin obrywa po twarzy kromką nasączonego pieczywa. Rozbryzguje jej się ona na policzku, a kawałki miąższu lądują jej we włosach. Nie mogę się nie śmiać. Lucone z przeciwnej strony stołu zaczyna się kajać.

– Ojej, przepraszam, kurwa, celowałem w Stepa.

– Skoro tak, to masz oko do dupy!

Gin rozmasowuje sobie policzek, zaczerwieniony i wciąż jeszcze wilgotny.

– To bolało… Już ja ci zaraz pokażę! – I jakby ktoś wydał rozkaz rozpoczęcia bitwy. Wszyscy zaczynają obrzucać się czym popadnie. Schello, jakby tego było mało, wyciąga swojego „jamniora" i od razu włącza play.

– Bitwie potrzebna jest porządna ścieżka dźwiękowa.

Jeszcze zanim udaje mu się skończyć, plaster mięsa uderza w sam środek głośnika jego aiwy, z którego na cały regulator rozlega się Hair. Wszyscy, mimo że wciąż siedzą, zaczynają się wić, unoszą w górę ramiona, starając się w porę zrobić unik, tak by nie oberwać śmigającym jedzeniem. Tym razem Gin dostaje kartoflem w samo czoło i podrywa się gwałtownie, niczym poparzona. Oho, myślę sobie, teraz dopiero na serio ją poniesie. Ale jej wyczyn przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Sam nie byłbym w stanie wyobrazić sobie nic piękniejszego. Staje na krześle i zaczyna swój popis. Do złudzenia przypomina niezapomnianego Treata Williamsa z Hair. Drugą nogę stawia na stole i rusza przed siebie, krok za krokiem. Gin stąpa roztańczona, zarzuca sobie włosy na twarz, by po chwili znów odrzucić je do tyłu. Uśmiecha się przy tym, na moment poważnieje, robi się cała zmysłowa, i zaraz przybiera surowy wyraz twarzy, w każdym wcieleniu jest prześliczna. Naprawdę robi wrażenie. Wszyscy podchwytują i dają się wciągnąć. Jak tylko się do nich zbliża, od razu przestawiają opróżnione już talerze, sztućce, szkło. Hook, Lucone, Schello. Nawet dziewczyny idą w ich ślady. Wszyscy zgarniają to, co przed nimi stoi. Udają zaszokowanych ekstrawaganckim zachowaniem, zupełnie jak goście zebrani wokół tego długiego stołu w Hair. Gin tańczy wprost obłędnie. Za to Schello jak zwykle wszystko psuje. Wskakuje na stół i zaczyna tańczyć tuż za plecami Gin. Bez wdzięku, psując całe wrażenie, ruszając się kompletnie nie do rytmu. Kopniak w prawo. Kopniak w lewo. I tak w kółko. Dziewczyna Hooka nie zdąża w porę zgarnąć mu spod nóg talerza. Rozdeptany clarks Schello trafia w talerz od samego spodu i jednym zamachem wykopuje go ze stołu. Teraz talerz szybuje przed siebie… Bezbłędnie. Jakby to był karny w wykonaniu samego Di Canio, speca od takich rzutów. Gol! Trafia kobietę murarza w sam środek czoła. Facetka jak nie grzmotnie z krzesła na ziemię. Rękami zakrywa sobie twarz i wydaje z siebie porażający ryk, który zagłusza wszystko inne, włącznie z „jamniorem" Schello. Vit pędzi z obłędem w oku.

– Kurwa mać, co z wami, powariowaliście? Już, schodzić mi stamtąd. Proszę pani, jak się pani czuje?

Vittorio pomaga jej się podnieść. Na szczęście nic jej nie jest, a w każdym razie prawie nic… Słowem, nie ma rozciętej skóry. Tylko olbrzymiego guza z przodu, po prawej stronie. Ni stąd, ni zowąd stała się rogaczem, nawet nie wiedzieć czemu, choć może nie jest to wcale aż takie znów przypadkowe.

– Kto to zrobił?

– Ale co to w ogóle ma do rzeczy?

Schello w pewnych sprawach wykazuje się zadziwiającym wprost refleksem, zwłaszcza kiedy istnieje ryzyko, że on sam za coś beknie.

– To był przypadkowy zbieg okoliczności, wypadek.

– Tak, już ja ci zaraz dam wypadek.

natychmiast staje między nimi i powstrzymuje murarza.

– Spokojnie, proszę się opanować. Lepiej, żeby pan tego nie robił.

A, nie, bo co, może mi postawisz jeszcze jedno limoncello? A wiesz, co takiego zrobię, jak tylko je dostanę? Wypucuję sobie nim fiuta.

– A, skoro tak pan stawia sprawę, to proszę bardzo, już się nie wtrącam.

Murarz rzuca się w pościg i próbuje od razu dorwać Schello, który wciąż jest na stole. Ten zaczyna się cofać i leci do tyłu, nogą przebija wiklinowe obicie krzesła i grzęźnie w nim na dobre, a plecami ląduje na ziemi.

Murarz bynajmniej się tym nie zraża, pędzi, okrąża stół. Schello leży na ziemi, z nogą wbitą w krzesło, nie daje rady się podnieść. Murarz, mając w pamięci swoją kobietę, rozpędza się z zamiarem wymierzenia mu kopniaka prosto w twarz. Chyba liczy na remis. Ale nic z tego. Ktoś z tyłu nagle podrywa go do góry. Murarz kopie w próżnię. Lucone obraca nim i wypuszcza go z uścisku kawałek dalej. – No już, dosyć tego dobrego, to naprawdę był… wypadek.

Tak…

Do akcji wkracza Hook.

– Sorry, co, ale czy nie powinieneś raczej zadbać o swoją kobietę i zrobić jej okład z lodu, zajmij się nią lepiej.

– Wiesz, gdzie ja ci przyłożę ten okład z lodu? W dupę ci go wsadzę!

– Skoro tak stawiasz sprawę, to najwyraźniej nic się już nie poradzi. Jeszcze potem będą się mnie czepiać, że w chuja sobie lecę.

Hook zanosi się śmiechem, murarz najwyraźniej nie kuma, chce coś powiedzieć, ale Hook błyskawicznie zadaje mu pierwszy cios. Wyjeżdża mu z piachy prosto w twarz, jest cholernie szybki. Bum. Hook się wyrobił, nie ma co. Musiał się nieźle wziąć za siebie w czasie mojej nieobecności. Murarz leci gdzieś w tył, aż miło patrzeć. Ląduje nieopodal, spada na krzesło, które się przewraca do góry nogami i łamie pod jego ciężarem. Leży jak długi. Wszyscy zaczynają krzyczeć. Ktoś spośród zgromadzonych w lokalu zaczyna się oburzać. Towarzystwo goszczące w głębi pomieszczenia podrywa się od stolików. Jakaś kobieta chwyta za komórkę i zaczyna gdzieś wydzwaniać. Nic tu po nas. Nawet nie mamy co się na siebie oglądać. Lucone, Hook, Żeglarz, Balestri, Zurli, Bardato chwytają za ręce dziewczyny i ciągną je za sobą.

– Kurczę, nic a nic nie zjadłam.

Ja też nie.

– Nie marudź, no, chodź, już po wszystkim postawię ci superlody u Giovanniego.

– Już ja tam wiem, co on ci da. Zwykłego śmietankowego na patyku.

I w śmiech, nawet Schello zdołał się uwolnić, kopnął z całej siły w krzesło, a to, pechowo, trafia akurat w murarza, który chyba dopiero co zaczął kojarzyć, gdzie tak naprawdę się znajduje. Chwytam Gin za ramię i ściągam ją ze stołu. Niewiele brakuje, żeby upadła, ale łapię ją w locie.

– Co jest, co się dzieje?

– Na razie nic, ale lepiej się stąd zmyć.

– Czekaj… kurtka. – Wraca się i w pośpiechu zgarnia ciemną kurtkę Levi'sa, i w nogi

– Nara Vit, wybacz, ale mamy imprezę.

– Tak, imprezę… z wami to tak zawsze, co? Już ja bym wam dał imprezę!!! – Wygląda na poirytowanego, ale tak naprawdę, jak zawsze, świetnie się bawi. Tkwi tuż przy samych drzwiach. Patrzy, jak pędem wychodzimy, nieźle przy tym rozrabiając. Schello wzbija się w górę, stopami uderza jedna o drugą niczym John Belushi, reszta się śmieje, Lucone i Bunny podkradają z innych stolików coś do zjedzenia: a to bruschettę, a to kawałek kiełbaski, i co tam jeszcze popadnie. Balestri kroczy niespiesznie. Ma zmęczone spojrzenie, trochę wyniosłe, zresztą kto go tam wie. Tak czy owak, uśmiecha się i rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć:,,Tacy już są, jarają się z byle powodu". Choć tak naprawdę, to on akurat „ujarał się" najbardziej. Schello podprowadza kawałek kurczaka jednej kobiecie, wyrywając go jej dosłownie sprzed samych ust; kobieta z rozpędu kłapie zębami, choć po upragnionej porcji nie ma już ani śladu. Niewiele brakuje, by przegryzła sobie język i oburzona wali pięścią w stół.

– Doprawdy to już szczyt wszystkiego! Najlepszy kąsek. Specjalnie zostawiłam go sobie na sam koniec.

Vit, który akurat sączył wino, wybucha śmiechem i wylewa na siebie zawartość kieliszka. Właśnie w tym samym momencie przechodzimy obok razem z Gin, a ja, by nie okazać się gorszy, zwijam kobiecie sprzed nosa jedną frytkę. Zjadam kęs: – Wyśmienita, jeszcze ciepła, takie duże frytki robi tylko Vit, kroi je własnoręcznie, żadne tam mrożonki, trzymaj.

Drugą połowę frytki podaję Gin.

– I żebyś mi tylko potem nie narzekała, że ci nie postawiłem kolacji. Już nas nie ma, biegniemy za resztą, trzymamy się za ręce. Ona się śmieje, kręcąc głową, z połówką frytki w buzi.

– Parzy…

Niby, że się skarży, ale już po chwili się zaśmiewa i pędzi jak szalona. Wyrzuca nogi przed siebie, rozpuszczone włosy rozwiewa jej wiatr, ma na sobie ciemną kurtkę. I właśnie w tym momencie, w nocy, myślę tylko o jednym. Jestem szczęśliwy, że zwinęła mi 20 euro na benzynę.

Загрузка...