Znalazłem mojego Kopciuszka. Step, co ci, kurwa, chodzi po głowie? Chyba ci się mózg zlasował… twój Kopciuszek. Matko, jesteś kompletnie rozbity. Dobra, podoba mi się. Jest czadowa, sympatyczna, zabawna, piękna! I spóźniona… Czekam pod jej domem, puściłem jej sygnał na komórkę, a ona mi, w ramach odpowiedzi. Czyli zrozumiała, że czekam na nią na dole. Dosyć tego! Teraz zadzwonię do niej domofonem, bo co to mnie tam w ogóle obchodzi, że jej starzy mają nic nie wiedzieć o jej sprawach prywatnych! Gianluca, jej brat, widział, jak się całowaliśmy. I to dwa razy. Sam zrozum. A jeśli nawet jej starzy zobaczą, że razem wychodzimy… W czym problem? Gdyby nas przyłapali, kiedy akurat się bzykamy, to jeszcze rozumiem! No, bo to dopiero byłby problem. Dosyć tego, dzwonię domofonem.
Podchodzę do wejścia na klatkę, szukam obok przycisków napisu „Biro", bo tak ma na nazwisko.
– Stój, co ty wyprawiasz?
– Jak to co? Dzwonię do spóźnialskiej.
– Akurat, jestem punktualna aż do bólu! Puściłeś mi sygnał i zeszłam. Tylko myślałam, że zajedziesz audi quattro, a tymczasem przyjechałeś na motorze, ja za to jestem w spódnicy.
– W najlepszym wypadku uszczęśliwisz pasażerów innych pojazdów… Ale masz chyba pod spodem majtki?
– Kretyn! – Uderza mnie pięścią, jak zwykle w to samo ramię. Już się chyba dorobiłem megasiniaka.
– Żałuję, ale przegadałem dużo czasu ze złodziejem, targowałem się o cenę, a potem zwróciłem go bratu, który nie posiadał się ze szczęścia.
– Biedaczysko.
– Jakie znów biedaczysko. Abstrahując od tego, że finansowo ma się świetnie, to i tak, sorry, ale był gotów wydać na samochód nawet cztery tysiące trzysta euro, właśnie, jakby nie było, dzięki mnie jeszcze zaoszczędził.
– To znaczy?
– Kosztowało go to niewiele ponad połowę.
– Czyli, twoim zdaniem, chłopakowi się poszczęściło?
– I to jeszcze jak, chodź, wsiadaj.
– No, nie ma co, to ci dopiero dobrze na tym wyszedł, że jesteś jego bratem.
– A żebyś wiedziała, możesz to ogłosić wszem wobec.
Gin zaczyna mówić podniesionym głosem. – A to ci dopiero zajebiście na tym wyszedł, że jesteś jego bratem!
– Powiedziałem, że możesz to ogłosić ot tak sobie, wystarczy, że ja cię słyszę.
Całuje mnie w usta i sadowi się za mną, naciągając sobie spódnicę, tak żeby za bardzo nie było widać nóg.
– Ty masz zerowe poczucie humoru, co? To był taki żart.
Podaję jej kask. – A, słuchaj, mam pewien pomysł… Twój brat jak stoi z kasą?
– Kiepsko trafiłeś. A poza tym biada temu, kto choćby tylko tknie moją rodzinę, od razu ląduje na oucie, kumasz? A wręcz sam fakt, że coś podobnego w ogóle przyszło ci do głowy, zmienia postać rzeczy.
Gin zsiada z motoru i staje na wprost mnie.
– A nawet więcej, od razu przejdźmy do zmian!
– To znaczy? Bardziej przyłożysz się do pocałunku niż poprzednio, bo coś mi się zdaje, że ten przed chwilą był powierzchowny i wcale nie trwał tyle, ile powinien.
– A skąd! Zmiana planu gry, zsiadaj, szybko!
– Nie, tylko mi nie mów, że znów mamy się okładać pięściami. W tej sprawie spotkamy się na siłowni.
– Ale co ci przychodzi do głowy. Tym razem ci się upiecze. Zmiana planu gry. A znaczy to tyle, że masz zsiąść z motoru, bo teraz ja prowadzę.
– Co? – Zastanawiam się w myślach, ona, Gin, chce prowadzić motor. Mój motor. Prowadzić mój motor. I to kto taki? Kobieta. Tak, zgoda, to Gin. Ale to nie zmienia faktu, że chodzi o mój motor, a ona, choć przecież to Gin, jest kobietą. Po chwili dociera do mnie absurdalność całej sytuacji. Własnym uszom nie mogę uwierzyć. – Tak, zgoda, zabawnie będzie się przyjrzeć, jak ci idzie.
A to jestem ja sam. Step! Co jest grane, oszalałeś, stary? Nic. Przestałem myśleć logicznie, nie mogę w to uwierzyć. Kurwa mać. Przestałem jarzyć. Przesuwam się na kanapie, trzymając nogi w górze. Zwalniam miejsce i przesiadam się do tyłu, ustępuję Gin, która siada z przodu. A ja do tego, to już przegięcie pały na maksa, jeszcze jej pomagam! Ach… Kompletnie zwariowałem.
– Więc jesteś pewna, że umiesz prowadzić?
– Pewnie! Za kogo ty mnie masz? Nie myśl sobie, niejedno już w życiu robiłam, zanim cię poznałam.
– No pewnie… – Chce mi się śmiać, ale się powstrzymuję. Myślę o ławeczce, o tym, jak ciemno było wczorajszej nocy, o „naszym związku”… Chciałbym jej powiedzieć: „Akurat, rzeczywiście, zupełnie jak zeszłego wieczora", ale tego nie robię. To byłby kwas. Bach. – Ała! – Dała mi kuksańca prosto w brzuch. – Już ja dobrze wiem, co tam sobie myślisz.
– Co?
– Pomyślałeś: „Akurat, zupełnie jak zeszłego wieczoru, niejedno już w życiu robiłaś… Można się było przekonać, co? Jak nie?! Nigdy wcześniej nie byłaś z żadnym kolesiem i gdyby nie ja…”. Mam rację? Przyznaj się, tak właśnie sobie pomyślałeś.
Och, nie ma rady, nic jej nie umknie. Kłamię bezwstydnie.
– Słuchaj, z tobą rzeczywiście coś jest nie tak. Głodnemu chleb na myśli. Absolutnie nie, nic podobnego nie przyszło mi do głowy! Sama się zafiksowałaś, że nie myślę o niczym innym. Ale grubo się mylisz!
– Tak… to o czym w takim razie myślałeś, skoro wyraźnie widziałam w lusterku, że się uśmiechasz?
– O niczym… O benzynie… o tym, że ci pozwalam prowadzić motor.
– Tak, dobra… niech ci będzie. Jedźmy już, szkoda czasu! Jak się uruchamia to coś?
– To coś to honda siedemset pięćdziesiąt custom z kołem rajdowym… Lekko wyciąga dwieście, a uruchamia się tak. – Przesuwam się do przodu, biorę dźwigienkę i otaczam Gin ramionami, zupełnie jakbym ją obejmował od tyłu. Następnie prawym kciukiem zapalam silnik. Trochę dodaję gazu i oddycham głęboko, trzymając twarz w jej włosach. Są takie miękkie i pachnące, lekkie, zupełnie jakby mnie pieściły. Zamykam oczy. Zatracam się.
– Ej! – Unoszę powieki.
– Tak? O co chodzi?
– Jeśli nie zmienisz pozycji, to nie dam rady prowadzić. – I się uśmiecha.
– Ach, jasne. – Zabieram ręce i przesuwam się do tyłu. Gin zakłada kask i zapina go. Idę w jej ślady i robię dokładnie to samo.
– I co, Step, jesteś gotowy?
– Tak. Wiesz, jak się wrzuca bie… – Nie zdążam nawet dokończyć zdania, a Gin już sama uporała się z wrzuceniem biegu, wyrwało ją do przodu, po tym, jak dodała gazu. Niewiele brakuje, żebym wylądował na ziemi, tak mnie zarzuca do tyłu. W ogóle nie byłem na to przygotowany. Już więcej nie dam się zaskoczyć. Mam nadzieję. Ściskam ją mocno, przytulam się do jej kurtki i obejmuję ją w pasie. Ej, no, no. Nawet nieźle sobie radzi, niesamowite. Spokojnie zmienia biegi, umiejętnie operuje sprzęgłem. Autentycznie jeździła już na motorze. I to najwyraźniej często. Czerwone, hamuje na światłach na zbyt wysokim biegu. Cofam to, co dopiero powiedziałem. Motor gaśnie nagle i staje jak wryty. Zarzuca nas na prawo, upadlibyśmy, gdyby nie to, że błyskawicznie wystawiam nogę. Udaje mi się utrzymać nas dwoje. Włącznie z motorem. Moim motorem…
– Ej, no i jak? Jesteś pewna, że chcesz prowadzić?
– Nie zauważyłam, że jest czerwone. To się więcej nie powtórzy. – Redukuje biegi, tak żeby znów być na jałowym.
– Pewna jesteś, że…
– Już ci powiedziałam, że to się więcej nie powtórzy. Postanowiłeś, gdzie jedziemy?
– Do Warnera. Jest tam mnóstwo sal i puszczają… – Nie daje mi dokończyć.
– Okay, świetnie. To będę mogła pojechać obwodnicą. – I błyskawicznie rusza z jedynki, znów mnie wrabiając.
Warner Village. Czternaście, a nawet więcej samych tylko sal kinowych, przeróżne filmy, które zaczynają się o rozmaitych porach. Dwie restauracje, pub i masa ludzi.
– Ej, Gin, nie sądziłem, że damy radę.
– Co takiego? Myślałeś, że skończy się nam benzyna, czy że nie znajdziemy Warnera?
– Powiedzmy sobie, że moja troska była bardziej przyziemna… bałem się, czy przeżyjemy!
– Ha, ha! Nie cieszysz się, że dowiozłam cię aż tutaj, i to w jakim stylu? A na dodatek na twoim motorze? Czyż nie dostarczyłam ci emocji i nie ukoiłam nerwów? Przyspieszałam, brałam ostry zakręt… Kiedy wyprzedzałam między dwoma samochodami i widziałam, jak kurczowo łapiesz mnie za poły kurtki, to zwalniałam, lekko hamowałam i od razu czułam, że się rozluźniasz. Cudownie mi się tak prowadziło. Ty i twoje emocje. Miałam wrażenie, jakbyś był sprzęgnięty z moim napędem gazu.
Nic nie mówię, gdy tymczasem zmierzamy w stronę kasy, żeby kupić bilety.
– Ej, Step, dotarło do ciebie to, co powiedziałam?
– Co takiego?
– To porównanie do napędu gazu.
– No, nie powiem, żeby wymagało aż takiego znów wysiłku.
– A skąd mam wiedzieć? Wyglądasz mi na zdezorientowanego, wcale się nie odzywasz. Jakby cała sytuacja wymknęła ci się spod kontroli. Ruszaj się, żwawo! Idź po bilety, no już, a ja zajmę się popcornem.
– Tak, ale na jaki seans?
– A bo ja wiem!
– Tak, jasne, ale jaki film chcesz zobaczyć? Komedię, coś o miłości, kino grozy?
– Sam coś wybierz… no, sorry! Nie dość, że przywiozłam cię aż tutaj, to jeszcze na dodatek mam wybierać film! Czy aby nie przeginasz? Sam też coś zrób. Weź tylko pod uwagę, że film grozy, jak mi się zdaje, już widziałeś.
– Wierz mi. Gin, nie widziałem.
Patrzę na repertuar i go znajduję. Co kryje prawda. Nie. Tego nie widziałem. A poza tym skąd ona może wiedzieć, co widziałem, a czego nie.
– Ale jak to, sam się przecież przyznałeś, nawet w nim zagrałeś. Na obwodnicy, za plecami Gin, prawdziwe kino grozy. Brrr. Wciąż się cały trzęsiesz. Przecież widzę. Lepiej postaw na coś o miłości, mówię ci… bo choćby nie wiem co, i tak lepiej na tym wyjdziesz i przynajmniej nie zrobisz sobie kuku!
Dwie dziewczyny przede mną zanoszą się śmiechem. Gin odchodzi, kręcąc głową. – Czysty obłęd… – Wkładam ręce do kieszeni. Dziewczyny przede mną jeszcze przez moment na mnie patrzą i znów się śmieją. Na szczęście już po chwili jedna z nich porusza jakiś inny temat, który pochłania je na dobre. Po raz pierwszy dociera do mnie, jak się czuje ktoś potraktowany przedmiotowo. I to na dodatek potraktowany przedmiotowo przez kobietę, przez Gin, Gin, która prowadziła mój motor, która sobie z nim poradziła, wykazała się przy tym spokojem, pewnością siebie, szybko się uwinęła, sprostała temu i dotarła aż tutaj… Przejechała obwodnicą, i to w nocy, w spódnicy, dała sobie radę ze zmianą biegów, choć założyła eleganckie buty, na dodatek zrobiło się zimno i nie brakowało rozpędzonych samochodów. Gin… pierwsza kobieta, która prowadziła mój motor. I pierwsza, która potraktowała mnie przedmiotowo! Chce mi się śmiać. Ale teraz moja kolej. Znów poważnieję, kupuję bilety i już nie mam wątpliwości, na co się zdecydować.
Gin tkwi przy wejściu z dwoma kubłami popcornu w rękach i coca-colą, którą postawiła na koszu nieopodal, z wsuniętymi do środka dwiema słomkami.
– A jednak dałeś radę…
Biorę coca-colę, pociągam łyk i ją wymijam.
– Chodź, idziemy.
Gin kręci głową i idzie za mną, uważając, by nie rozsypał jej się popcorn.
– Można wiedzieć, jaki film wybrałeś?
– A po co? I tak zaczęłabyś się czepiać.
– Ja?! Skąd ten pomysł. To nieprawda. Należę do osób, które się dostosowują. Nie jestem z tych, co to nic, tylko w kółko trują. A poza tym żadnego z nich dotąd nie widziałam. Ani tego śmiesznego, ani tego o miłości, ani nawet tego filmu grozy. Każdy się nadawał.
– No właśnie… toteż zdecydowałem się na wszystkie trzy. I wyciągam z kieszeni sześć biletów.
– Najpierw film grozy, potem komedia, dzięki temu będziesz mogła dojść do siebie, a po nim melodramat, tym samym na koniec a nuż ja sam zdołam się pozbierać i też coś będę z tego miał.
– Oglądając melodramat… A to niby dlaczego?
– Bo będę miał ciebie, posiądę cię w sensie fizycznym… Sorry, ale czy myślisz, że całe to nasze wspólne wyjście, to, że prowadzisz mój motor, idziesz na trzy filmy zamiast jednego, a podczas dwudziesto-minutowej przerwy między drugim a trzecim seansem możesz nawet liczyć na coś do jedzenia… Że to wszystko dostaniesz ot tak, a ja nic nie będę z tego miał? O nie, nie ma tak. Ty jesteś moją inwestycją. To znaczy coś, a właściwie „to”, czyli sama dobrze wiesz „co”, zwyczajnie mi się należy… czy nie? To jak?
– Jak to, tylko jedno? Ależ ty zasługujesz na o wiele więcej. Trzymaj, należy ci się wszystko!
Gin rzuca mi kubeł popcornu. Łapię go, choć wypada to dosyć nieporadnie, zważywszy, że i tak trzymam już w rękach coca-colę. Efekt jest raczej opłakany. Kończy się to tym, że pojedyncze ziarna prażonej kukurydzy przyczepiają mi się do golfu, jeden ląduje mi aż na ramieniu i całkiem sporo, za dużo, pod stopami Gin odchodzi, wzruszając ramionami.
– Bez obaw, firma stawia!
Dokładnie w tej samej chwili przechodzą obok te dwie dziewczyny, które stały przede mną w kolejce. Znów zaczynają się śmiać. Otrzepuję się z popcornu, w końcu sam też się uśmiecham. – Musicie ją zrozumieć. Nie chce przyznać, ale się zakochała! – Potakują. No, wydaje mi się, że moje tłumaczenie wzięły za dobrą monetę. I trochę bardziej zadowolony udaję się na pierwszy seans. Ale ciemno.
– Gin… Gin, gdzie jesteś? – Nawołuję półgłosem, ale jak zwykle trafia się ktoś aż nadto przeczulony. – Ciii.
– Przecież nie ma nawet jeszcze czołówki… bez przesady! – Podnoszę głos. – Gin! Daj mi jakiś znak.
Z prawej leci na mnie kawałek popcornu i trafia mnie w policzek.
– Tu jestem…
Siadam obok niej, a ona z miejsca częstuje mnie zawartością swojego kubełka. – Jeśli już zjadłeś cały swój popcorn, to weź sobie mój. Jestem hojna, sam przecież wiesz.
– Jakżeż miałbym nie wiedzieć! Nie tyle nawet częstujesz popcornem, ile od razu nim obsypujesz.
Sięgam ręką do jej popcornu i biorę go trochę, zanim skończy tak samo, jak ten przed chwilą. – Step, przyznaj się. Ten pomysł z trzema kinami ściągnąłeś od Antonello Vendittiego?
– Od Antonello Vendittiego? Coś ty, oszalałaś? Kto go tam w ogóle widział?
– Ale co to ma do rzeczy! Chodzi mi o jego piosenkę. Tę, w której jest też mowa o Milanie Kunderze, o szkole, o Giulio Cesare.
– W życiu nie słyszałem.
– W życiu nie słyszałeś?
– No, jak żyję!
– To gdzieś ty się uchował? Pewnie nie zwracasz uwagi na słowa…
– Nie, po prostu nie zwracam uwagi na to, co ma do powiedzenia muzyk, będący kibicem Romy…
Koleś siedzący przed nami odwraca się gwałtownie.
– Za to my zwracamy uwagę na każde wasze słowo, tylko że wolelibyśmy słyszeć to, co mówią w filmie. Czy i tym razem będziecie się upierać, że to dopiero czołówka?
Upierdliwy, skrupulatny, a na dodatek mściwy. Zrozum tylko, nie mógł uwierzyć własnym uszom. Specjalnie czekał, aż zaczniemy gadać, byle tylko móc wyjechać z tym swoim tekstem o czołówce. Mógł zwyczajnie raz jeszcze powtórzyć „ciii”. Przestalibyśmy się odzywać i tyle. Ale on jak na złość zaczął się produkować, nadgorliwiec. Zbieram się, żeby wstać z miejsca. – Sorry, ale… – Nie zdążam skończyć zdania, bo Gin ciągnie mnie za kurtkę, tak że z powrotem ląduję na fotelu.
– Step… popieścisz mnie trochę? – Przyciąga mnie do siebie uśmiechnięta, a ja nie daję sobie tego powtarzać dwa razy.
Po pierwszym seansie. Co kryje prawda, idziemy do tutejszego pubu napić się piwa, zanim zacznie się nasza komedia.
– Ale przyznaj się, Gin… Bałaś się?
– Ja? Nawet nie wiem, co to znaczy.
– A to dlaczego najpierw sama tak się do mnie przytulałaś, a w najlepszym momencie kazałaś mi zabierać rękę?
– Bałam się.
– A widzisz! A nie mówiłem…
– Bałam się, że ten koleś za nami się zorientuje i na nas doniesie… albo za zakłócanie spokoju, albo jeszcze gorzej, za obsceniczne zachowanie w miejscu publicznym.
– To już lepiej za to drugie.
– No pewnie, tym samym też bym była w to zamieszana.
– No co ty, nie o to chodzi. Tylko o to, że kolekcjonuję zarzuty. I oskarżenia o obsceniczne zachowanie w miejscu publicznym akurat mi brakuje!
– A, dobra, ze mną tego albumu kończył nie będziesz.
– A to dlaczego? Mamy przed sobą jeszcze całe dwa seanse.
Podrywa się gwałtownie. Chwytam za jej piwo, zanim chluśnie mi nim w twarz.
– Ej, nic się nie bój. Chciałam je tylko skończyć, bo za chwilę początek następnego filmu. Jeśli będziesz tracił czas, to co potem poczniesz ze swoim albumem?
Uśmiecha się, opróżnia resztę jednym haustem, do dna. Po czym wstaje i specjalnie wyciera sobie usta w mankiet kurtki.
– Chodźmy… a może już ci odeszła ochota?
I po tej aluzji wchodzi na salę kinową. Scary Movie. Najpierw film grozy. A teraz komedia o filmach grozy. Kto wie, czy odpowiada jej mój wybór. Ale już jej nie wypytuję, za dużo tych pytań. Gin wierci się na fotelu. Co pewien czas śmieje się z jakiejś durnowatej sceny. No, już sam fakt, że w ogóle się śmieje, jest krzepiący. Śmieje się ze mnie? Za dużo tych pytań. Step. Co z tobą, zrobiłeś się niepewny siebie?
Gin się podnosi. – Ej, idę do łazienki.
– Okay.
– Załapałeś?
– Tak, już mi powiedziałaś, idziesz do łazienki.
Gin kręci głową i opuszcza nasz rząd cała uśmiechnięta, schyla się, tak żeby nie przeszkadzać tym z tyłu. Albo może żeby zbytnio nie rzucać się w oczy? Odwracam się. Z tyłu jest pusto. Nikogo nie ma. Wracam do oglądania filmu. Koleś w masce gania, potykając się na każdym kroku. Ale jakoś mnie to nie bawi. Może dlatego, że myślę o Gin. I o łazience. A może dlatego, że zwyczajnie jest nieśmieszny. W każdym razie ja też muszę iść do łazienki. No, „muszę”, to może zbyt mocne słowo. Chce mi się, to już lepiej, choćby tylko po to, żeby się przekonać, czy dobrze zrozumiałem to, co zrozumiałem.
Ostatecznie jeśli Gin mi powie: „Coś ty takiego zrozumiał?”, odpowiem jej na to: „To ty się lepiej przyznaj, coś ty takiego zrozumiała? Musiałem po prostu pójść do łazienki. A co, nie może mi się zachcieć?”. Aha, w życiu nie uwierzy. Przechodzę wzdłuż rzędu, starając się zbytnio nie hałasować. Śmiech kogoś z przodu zagłusza uderzenie, które wzięło się stąd, że wpadłem na nie do końca złożony fotel. Rozmasowuję sobie udo i udaję się do łazienki. Nie widzę jej. Czyżby naprawdę zamknęła się w toalecie?
– Ej, całe szczęście.
Nagle wyłania się zza ciężkiej bordowej kotary.
– Przez chwilę myślałam, że nie zajarzyłeś. – Śmieje się. Nie przyznaję jej się, że przez chwilę rzeczywiście nie zajarzyłem. – Przestraszyłaś mnie! – Gin podchodzi i mnie całuje. Jest ciepła, aksamitna, piękna, pachnąca, kusząca i… aż się prosi, bym się wziął za skończenie albumu!
– No co, nic nie powiesz?
– Tak. Co robimy? Zamkniemy się w kabinie?
Na co ona się uśmiecha. – Nie, zostańmy tutaj. – Ręce opiera z tyłu, unosi się na przedramionach, wdrapuje na umywalkę i siada na niej. Po chwili rozsuwa nogi i mnie do siebie przyciąga. Zbliżam się do niej, chcąc ją pocałować i wówczas dostrzegam, że z kieszeni kurtki wystają jej majtki. Widać już je z siebie zdjęła i to podnieca mnie jeszcze bardziej. Niespodziewanie z widowni dobiega nas śmiech, dokładnie w tym samym momencie, kiedy rozpinam spodnie. To również podnieca mnie jeszcze bardziej. I już w niej jestem. Ona. Wszystko. Uśmiechamy się obydwoje, kiedy tak się w niej zatracam. W pewnym momencie ona wydaje z siebie jęk i wzdycha, gdy tymczasem z sali dochodzą salwy śmiechu. Kładę ręce na jej pośladkach, prawie ją za nie chwytam i wchodzę w nią jeszcze głębiej, pragnąc, by była moja jeszcze bardziej. Na widowni znów rozlega się śmiech. Ona też się śmieje. A właściwie nie, nie śmieje się, tylko uśmiecha. I zaraz wzdycha. Obejmuje mnie za szyję i delikatnie kąsa. – Nie przestawaj. Step, chcę jeszcze… – Nie przestaję, robię to powoli, ona przesuwa się na umywalce. Widać jej nogi. Spódnica przekrzywia jej się na bok. Skórą dotyka białej i chłodnej porcelany umywalki. Gin przeszywa dreszcz. Kładzie ręce za plecami, a głowę odchyla do tyłu i opiera się nią o lustro. Unoszę wyżej jej nogi i wchodzę w nią jeszcze głębiej. Wzdycha. Coraz głośniej. Wzdycha, kiedy szczytuje. Z sali dobiega głośny śmiech. Nakłada się na niego hałas drzwi w pobliżu. Zamykam oczy, w ostatniej chwili udaje mi się z niej wyjść, i ja też szczytuję. Ale Gin traci równowagę, leci w bok, o mały włos nie spada z umywalki na ziemię. Żeby się utrzymać, chwyta za kurek i niechcący go odkręca, tak że po chwili ma tył spódnicy cały mokry. – A! Jest lodowata! – Śmiejemy się obydwoje. Błyskawicznie zakręcam wodę. I niemal od razu też zapinam sobie spodnie, starając się doprowadzić do względnego porządku. Gin przegląda się w lustrze. Spódnica jest cała mokra z tyłu. Nasze spojrzenia się krzyżują. – Podobało ci się, co? – Dokładnie w tej samej chwili dobiega nas echo śmiechu z widowni. – Bardzo jesteś zabawny!
– No, ich to rozśmieszyło.
Ciężka bordowa kotara zaczyna falować i bach! Wyłania się zza niej kobieta, jakby wyciągnięta przez lekko nieporadnego magika. – Oj, nie mogłam się przedrzeć, ta kotara jest taka ciężka. Tu jest łazienka, prawda?
– Tak, te drzwi na prawo są od damskiej. – Zwraca się do niej Gin, ale stara się raczej unikać jej wzroku. I zaraz ona również znika za kotarą. – Dziękuję – odpowiada kobieta i mija mnie, niczego nie zauważając. Ja zaś dostrzegam to od razu, schylam się niepostrzeżenie i idę w ślad za Gin.
– Ej, zgubiłaś coś. – Natychmiast mi je zabiera.
– Oddawaj je w tej chwili. – Już na swoim miejscu Gin wkłada na siebie majtki, prężąc się na oparciu fotela.
– O matko, pomyśl tylko, co by było, gdyby znalazła je ta kobieta, za kogo by nas wzięła!
– Dobra, a gdyby wcześniej uporała się z kotarą, to byśmy dopiero musieli się martwić! Masz pojęcie, co by wtedy było…
– Tak, skompletowałbyś swój album!
Także i tym razem cała sala wybucha śmiechem.
Trochę później, po drugim filmie. W jednej z restauracji multipleksu utrzymanej w stylu kalifornijskim albo temu podobnym. Grillowana pierś kurczaka z parmezanem i świeżymi liśćmi szpinaku. Sałatka cesarska do podziału.
– Ej, ten liść jest mój! – Gin przegania mnie widelcem. – Ale kto to w ogóle mógł przewidzieć, co!
– A ten? – I nadziewam go sobie, zgarniając jej liść sprzed nosa.
– Ten też. – Ale nie udaje jej się mnie powstrzymać, bo już mam go w buzi. Śmieję się i przeżuwam z otwartymi ustami, niczym jakiś dziwaczny, roślinożerny pies, karykaturalnie wprost żarłoczny.
– Co za ohydztwo… brzydzę się tobą!
– Błe! – odpowiadam w rewanżu na jej zarzut i wyskakuję do przodu, chcąc ją przestraszyć. Dokładnie w tym samym momencie…
– Jesteście szalenie zabawni… właśnie tak powinny wyglądać prawdziwe pary! Kto się czubi, ten się lubi… – Zastygamy z otwartymi ustami. A tak gwoli ścisłości to ja swoje zamykam niemal od razu, bo wciąż jeszcze nie przełknąłem tego szpinaku. Poza tym w towarzystwie tej pani czuję się zdecydowanie mniej swobodnie. A właściwie, tak szczerze powiedziawszy, to wcale nie czuję się swobodnie. Widziałem ją tylko jeden jedyny raz, i to w… łazience. To ta sama kobieta, co wcześniej, ta, która o mały włos nas nie nakryła… na miłosnych igraszkach. Gin też ją poznaje i spuszcza wzrok. Jest taka śmieszna. Przecież to ona sama była spragniona mocnych wrażeń, a teraz się wstydzi.
– Przepraszam, że wam zawracam głowę, ale czy przypadkiem nie wiecie, gdzie tu jest łazienka? – Gin sprawia wrażenie, jakby znalazła na talerzu jakiś niezmiernie ciekawy okaz szpinaku, ale od razu daje sobie z nim spokój i widelcem pokazuje w głąb pomieszczenia. – Tam! – mówimy jednocześnie i zaraz wybuchamy śmiechem.
– Dlaczego się śmiejecie, też się tam wybieracie? Posyłam Gin ironiczne spojrzenie. – Też się tam wybieramy?
Gin kręci głową, wykrzywia usta w jakimś dziwnym grymasie, ale przynajmniej udaje jej się nie zarumienić. – Nie, teraz nie. Wkrótce zaczyna się nasz film!
– Znowu, macie zamiar obejrzeć jeszcze jeden? Co za cudowna para, jesteście tacy zgodni! Proszę!
– Tak… – Patrzę na Gin uśmiechnięty. – Muszę przyznać, że kino rzeczywiście ogromnie nas do siebie zbliża. A właściwie, głównie łazienka w kinie!
– W jakim sensie, jakoś nie zrozumiałam.
Gin patrzy na mnie i kręci głową, po chwili uśmiecha się do kobiety, rozczulona jej naiwnością. – Nic… on tak tylko sobie żartuje!
– No, wybaczcie. Zostawiam was, bo dłużej już nie wytrzymam, chyba za dużo wypiłam. A może to wiek robi swoje.
– Ależ skąd, proszę pani. My też co chwilę chodzimy do łazienki… Gin uderza mnie w ramię. – Już przestań! Chodź, bo zaczyna się nam film, idziemy!
I już po chwili, pożegnawszy się z kobietą, udajemy się do naszej sali. Puszczają tutaj filmy z zeszłych sezonów. To taka nowość w tym multipleksie. Przytula się do mnie i śledzi film, zakrywając sobie usta ręką. Skulona, raz po raz obgryza paznokcie i znów opiera mi głowę na ramieniu. List w butelce. Kevin Costner stracił żonę i nie chce wiązać się z nikim innym. Nie chce wracać do świata żywych. Pisze listy i wkłada je do butelek, a te giną w morskiej toni, jedna po drugiej, idą na dno jak jego miłość. Ale nie pisze ich z myślą o kimś konkretnym. Wreszcie ktoś znajduje butelkę z listem. Jest nią dziennikarka. List bardzo ją wzrusza i staje się słynny. Rozbłyskują światła. Koniec pierwszej połowy. Przerwa. Gin się śmieje, pociągając nosem, zasłania się włosami i nie pokazuje twarzy, odwraca się w drugą stronę, patrzy na mnie ukradkiem i znów wybucha śmiechem i pociąga nosem. – Płakałaś! – Oskarżycielsko wytykam ją palcem.
– No i… co z tego? Przecież to nie powód do wstydu.
– Dobra, ale to tylko film!
– Tak, za to ty masz serce z kamienia.
– Właśnie, wiedziałem, że tak będzie… jak zwykle wina leży po mojej stronie! Pójdziemy do łazienki się pogodzić?
– Palant… Możesz to sobie wybić z głowy.
Gin zadaje mi cios pięścią w ramię. – Ale jak to jest, że raz mam to sobie wybić z głowy, a raz wręcz przeciwnie? Fajnie, tym bardziej że skojarzenie z główką chyba nie jest najszczęśliwsze.
– Sam widzisz, że mówisz, jakbyś miał główkę zamiast głowy! Na dodatek rzucasz takie teksty. Jesteś kwaaaasem! Ale ja…
– Ciii! Teraz już dosyć, bo zaczyna się druga część filmu!
I zsuwa się na fotelu, wtula się we mnie, obejmuje i roześmiana przytrzymuje mnie za rękę, która akurat chciała się trochę rozerwać i sobie pobłądzić.
Trochę później, już przy piwie. – I co, podobał ci się?
– Cudowny. Wciąż jeszcze nie mogę się pozbierać.
– Ale, Gin… to już przesada!
– Ej, ale co ja mogę na to poradzić? Taka już jestem. Pewnie gdyby nie zatonął razem z łódką i całą resztą… I to akurat wtedy, kiedy znów dał się ponieść miłości… zakochał się w dziennikarce… co za okrutni scenarzyści.
– Nie, dlaczego? Doskonałe się składa! Teraz to dziennikarka zacznie pisać listy miłosne i chować je do butelki, dzięki temu znajdzie je ktoś inny i wszystko zacznie się od początku… Albo będzie wkładała do środka coś ciężkiego i butelki pójdą na dno i trafią wprost do Costnera, który będzie miał co czytać.
– O matko. Ale jesteś okrutny!
– Staram się jakoś rozładować to napięcie, bo przeżywasz autentyczny dramat.
– Tylko że ja akurat żadnego dramatu nie przeżywam. A poza tym płacz przynosi ulgę, oczyszcza, daje upust gruczołom, kumasz? Znakomicie przywraca równowagę, zupełnie jak pocałunki.
– Pocałunki?
– Tak. Pocałunki wyzwalają enzymy, dziwne substancje… Na przykład… Endomorfinę, jeśli się nie mylę, słowem działają jak narkotyk. Pocałunki uspokajają… A co sobie myślisz, że dlaczego ja cię całuję?
– No, myślałem… że to czysty pociąg seksualny.
– A wcale że nie, czysty efekt uspokajający.
– A widzisz, odkrywasz przede mną nową stronę mojej natury, powinienem chyba całować więcej kobiet, a nuż by się przekonały, że jestem skuteczniejszy od naparu z rumianku, powinienem przebojem wejść na rynek! Masz pojęcie, jaka by była z tego kasa…
– A masz pojęcie, jak byś za to oberwał!
– A widzisz? Już na samą myśl robisz się zazdrosna.
– Step, czy kiedykolwiek się zastanawiałeś…
– Nad czym, byciem zazdrosnym?
– Skąd, nad tym, żeby samemu coś napisać, bo ja wiem, jakiś liścik albo wiersz…
– Tak, i żeby go potem schować w butelce.
Tak naprawdę próbowałem napisać coś do Babi. Było Boże Narodzenie. Pamiętam to jak dziś. Zmięte kartki papieru, zwinięte w kulki, już pod stołem. Rozpaczliwe próby, by znaleźć odpowiednie słowa. Odpowiednie dla kogoś zrozpaczonego tak jak ja. Ja. Ledwo żywy, z obłędem w oczach miotałem się w tej bezsensownej pogoni, bezsilny w pragnieniu odzyskania miłości, która przemija, której już nie ma. A potem ją spotykasz, ją z kimś innym u boku, i nie potrafisz wydusić z siebie choćby najprostszego słowa. Bo ja wiem… Cześć. Cześć, co u ciebie. Cześć, ale mróz. Cześć, już święta. Cześć, wszystkiego najlepszego. Albo gorzej… Cześć, ale jak to… Lub: Cześć, nigdy ci nie mówiłem… Cześć, kocham cię. Ale co to ma teraz do rzeczy? Nic a nic.
– Nie. Nigdy niczego nie napisałem. Nawet liściku z życzeniami.
– I nawet nie próbowałeś?
– Nie. Nigdy.
O co jej chodzi? Dlaczego tak się dopytuje? Krzywo na mnie patrzy.
– Aha… – Wyraźnie nieprzekonana. I zaraz przystępuje do ofensywy. – No, to szkoda! Według mnie to by było coś pięknego!
– Co?
– Gdybyś coś takiego napisał i zadedykował. Ja bym chciała jakiś wiersz… Jakiś piękny wiersz.
– Na dodatek piękny! Czyli nie wystarczy, że coś napiszę… ale na dodatek ma to być jeszcze piękne.
– Jasne… przede wszystkim piękne. Byle nie za długie. Piękny wiersz, szczery, pełen miłości… a nuż zasłużysz sobie tym na przebaczenie!
– Jeszcze czego! Niczego nawet nie napisałem, a już jestem czemuś winien.
– A bo co? Wypierasz się, że dopiero co mnie okłamałeś? – Uśmiecha się, unosi brew i wstaje od stołu, zostawiając mnie samego. – Obłudnik!
Kończę ostatni łyk piwa i w okamgnieniu ją doganiam. – Ej, powiedz prawdę. Po czym się zorientowałaś? – Pytam ją, potwierdzając tym samym, że trafiła w dziesiątkę. – Po twoich oczach. Step. Przykro mi, ale twoje oczy mówią wszystko… a przynajmniej wystarczająco wiele!
– To znaczy?
– Powiedziały mi, że przynajmniej raz w życiu próbowałeś napisać jakiś list albo wiersz, albo jeszcze coś innego. Ja tego nie wiem, ale ty tak.
– Ach… pewnie.
– A widzisz. Sam powiedziałeś: pewnie.
Cholera, sam się pogrążyłem przez to „pewnie”. Ale co to „pewnie” ma w ogóle do rzeczy? Idziemy blisko siebie, w milczeniu, w stronę motoru, i Jedno jest pewne. Muszę częściej nosić okulary. Słoneczne. I w nocy też. Albo przestać kłamać. Nie. Łatwiej nosić okulary… No pewnie.