44

Mario, zmartwiony, podchodzi do naszego stolika.

– Co wy robicie? Wychodzicie tak wcześnie? Zamówiliście tylko drugie. A ja mam jeszcze świetny domowy deser, własnoręcznie zrobiony. A właściwie, przyznaję się bez bicia, wykonany rękami mojej żony.

To ostatnie wyznanie zupełnie mnie zaskoczyło. Chciałbym mu wszystko opowiedzieć, wyjaśnić, że wcale nie jesteśmy niezadowoleni z tego, jak tu karmią, tylko że wpadłem na taki świetny pomysł, wprost genialny… No, pomysł i tyle. Każde danie, najlepiej jakiś przysmak, jemy gdzie indziej, w lokalu, który słynie z jego przyrządzania. Cabernet też niewątpliwie wywarł na mnie swój wpływ i teraz bierze czynny udział w imprezie. A wobec tego ograniczam się do zwykłego kłamstwa.

– Nie, tylko że jesteśmy umówieni z przyjaciółmi, i jak zaraz nie wyjdziemy, to dłużej nie będą na nas czekać.

Mario zdaje się przyjmować na spokojnie moje wyjaśnienie.

– W takim razie do widzenia… ale wracajcie szybko.

– Oczywiście, koniecznie.

Gin też się udziela. – Pieczeń była wyborna.

Ale już przy samym wyjściu dzieje się coś nieprzewidzianego.

– Zaczekajcie, zaczekajcie!

Jakiś śmieszny chłopak ze sterczącymi włosami, jakby miał na sobie czepek kucharski, biegnie w naszą stronę.

– Step, ty jesteś Step, prawda? Potakuję.

Uśmiecha się zadowolony, że trafił w dziesiątkę.

– Trzymaj, to dla ciebie.

Biorę karteczkę, ale nie zdążam nawet zapoznać się z jej treścią, bo Gin jest ode mnie szybsza i wyrywa mi ją z ręki, a tymczasem chłopak mówi dalej:

– Dostałem to od takiej jednej blondynki, tancerki. – Uśmiecha się zadowolony. – Jednej z tych, które występują w Bagaglino. Powiedziała mi, żebym oddał to albo tobie, albo twojej kuzynce.

Mario spogląda na niego zaniepokojony, i zaraz, prawie jakby się chciał przed nami usprawiedliwić, zwraca się do nas.

– To mój syn. Chodź, nie stój tak, mamy jeszcze gości do obsłużenia.

– Ale przecież wszyscy już skończyli.

Mario chwyta go za chabety.

– Ni cholery, nic do ciebie nie dociera! – I popycha go przed sobą. – No już! Ruszaj się.

Chłopakowi jest tak niezręcznie, że aż sam nie wie, co ze sobą począć, zwiesza głowę, gotów po raz kolejny wysłuchać reprymendy ojca, zastanawiając się, dlaczego zawsze wszystko jest na niego.

– Trzymaj. – Gin wręcza mi karteczkę.

– Mastrocchia Simona… O masz, dziewczyna wpierw podaje nazwisko, a potem imię…

I zaraz spogląda na mnie z niejaką wyższością.

– Komórka, numer stacjonarny i e-mail na wizytówce. Robi wszystko, żeby tylko dało się z nią skontaktować. Widzisz, potrafi nawet obsługiwać komputer. Jest technologicznie zaawansowana. Tak samo jak jej spódnica Uragan. Nareszcie przynajmniej wieczór zaczął przybierać dla ciebie lepszy obrót.

– Szczerze powiedziawszy, to jeszcze nie. Ale tak czy siak, w czasie wojny niczego nie wolno się pozbywać!

Składam wizytówkę i chowam ją sobie do kieszeni.

– Ha, ha, bardzo śmieszne, nie ma co.

Przez chwilę się do siebie nie odzywamy, tylko idziemy dalej. Powiew październikowego wiatru, to dopiero początek miesiąca, na chodniku tu i tam widać pojedyncze liście. Takie milczenie mnie drażni.

– Wiesz, ty niezła jesteś, sama narozrabiałaś, to ty poprosiłaś ją o numer, na dodatek zgrywasz moją zatroskaną kuzynkę, tamta bierze to za dobrą monetę i w końcu daje nam na siebie namiar, a ty się wściekasz. Nie ma co, jesteś wprost niedościgniona.

– Niedościgniona, dobrze to ująłeś. To co? Czy mamy już za sobą ten rajd po knajpach, czy jak to się tam, do cholery, nazywa? Nawet nie wynalazłeś dla tego twojego genialnego pomysłu żadnej sensownej nazwy!

Wszystko wymawia z przesadnym naciskiem i jeszcze przez chwilę się we mnie wpatruje. Po czym otwiera usta i robi minę, jakby naśladowała jakąś smoczkoustą, niezbyt rozgarniętą osobę, jakąś ogłupiałą rybę albo najzwyklejszego w świecie człowieka, który po prostu nie znajduje słów, by udzielić odpowiedzi. Słowem czy to ssak, czy bezkręgowiec, w każdym razie mowa o mnie. W ogóle bije mnie na głowę. I pomyśleć tylko, że miałem zamiar opatentować mój pomysł pod nazwą „rajd po knajpach”… No cóż, wyciągam karteczkę z numerem Mastrocchi Simony, komórkę, którą sprezentował mi Paolo i zaczynam wybierać numer. Tak naprawdę przyciskam co popadnie, nawet nie patrząc. Wzrok mam zwrócony na nią, zerkam, tak żeby się nie zorientowała. I mała tygrysica atakuje mnie z furią.

– Patrzcie tylko, jaki złamas!

Rzuca się na mnie. Przerywam połączenie i chowam komórkę do kieszeni, a jednocześnie prawą ręką zasłaniam się przed jej ciosem, zadanym z całej siły, prosto w twarz, gdy tymczasem Mastrocchia Simona, wraz ze swoim numerem telefonu napisanym cokolwiek nieporadnie, ląduje wprost na ziemi. Chwytam ją za nadgarstek i szybko go wykręcam, przytrzymując jej rękę za plecami. Zmuszona jest wykonać półobrót i przywiera do mnie całym ciałem. – Ała. – Wydaje się zaskoczona zarówno samym tempem, jak i nieoczekiwanym bólem. Rozluźniam trochę uścisk. Przyciągam ją do siebie. Lewą ręką chwytam ją za włosy, zanurzam palce w ich gąszczu. I zupełnie jakby to był prymitywny grzebień, trochę zgrzebny, a zarazem naturalny, trzymam ją za włosy, przez co wyglądają jak podpięte. Odsłaniam jej czoło. Ma ogromne oczy, o intensywnym, głębokim spojrzeniu. Patrzą na mnie. Jakże mi się podoba. I zaraz je zamyka. Po czym otwiera i zaczyna się buntować. Usiłuje mi się wywinąć. Ale zacieśniam trochę uścisk.

– Grzeczna… Ciii – szepczę. – Jesteś zbyt zazdrosna…

Słysząc to, prawie wpada w amok, rzuca się, wierzga, usiłuje mnie kopnąć, a to stopą, to znów kolanem.

– Wcale nie jestem zazdrosna! Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Słynę z tego, że nie jestem!

Śmieję się, usiłując zarazem osłonić się przed ciosami. Rzuca mi się do twarzy z rozchylonymi ustami, usiłuje mnie ugryźć. Zaczyna się wojna policzków, wzajemnego napierania jeden na drugi, to otwiera buzię, szczerząc zęby, to znów ją zamyka, usiłuje mnie ukąsić, bezskutecznie przybliżam moją twarz do jej i oddalam, jej usta wciąż na mnie polują, ja robię unik, zmuszając ją tym samym, by odwróciła głowę, udaje mi się znaleźć schronienie pośród jej włosów, w których zaszywam się aż po samą szyję. Otwieram usta, szeroko, tak jak to tylko możliwe. Prawie jakbym ją chciał połknąć całą na raz, dyszę i przywieram wargami do jej skóry, do szyi, do karku i udaje mi się ją powstrzymać, zanurzam zęby w jej skórze, to jedno gigantyczne i miękkie ukąszenie sprawia, że udaje mi się ją okiełznać i posiąść.

– Ała, ała. Okay, dosyć! – I wybucha śmiechem. – Łaskoczesz mnie, proszę cię, tylko nie w szyję.

Odchyla głowę w moją stronę i stara się uwolnić. Wykonuje jakieś przedziwne piruety, małymi kroczkami drobi w lewą stronę i cały czas zanosi się śmiechem. Wzdraga się i śmieje naraz, opuszcza głowę na ramię, zamyka oczy, bezsilna, pokonana, zdana na mnie, kapituluje pod wpływem tych zmysłowych łaskotek. A ja ją całuję. Jest taka jedwabista, ma rozpalone usta, nigdy jeszcze się z takimi nie zetknąłem. Jakby je ogarnęła gorączka. Pożądania. A może to przez tę walkę, którą stoczyliśmy… Ale wszystko inne wydaje mi się chłodne, włącznie z tym, co ma pod spodem, pod kurtką, pod koszulką, gdzie pozwala mi sięgnąć. I wreszcie jej piersi… Pieszczę je przez chwilę dłonią, delikatnie i nieśmiało. Ale tylko przez chwilę, czuję, jak jej serce szybko bije, coraz szybciej. I sam nie wiem dlaczego, przysięgam, że nie wiem, przerywam tę pieszczotę, zostawiam je obydwie. Nie chcę posunąć się za daleko. Biorę ją za rękę.

– Chodź, przed nami jeszcze deser.

Spokojna, pozwala mi się prowadzić. W pewnym momencie nieoczekiwanie zatrzymuje się na chwilę. Nie pozwala mi zrobić ani kroku dalej, trzyma mnie za rękę, robi dziubek i wydyma usta, skrzywiona gąska, trochę nadąsana.

– A co, to ja nie nadawałam się na deser?

Próbuję coś powiedzieć, ale nie daje mi czasu. Puszcza moją rękę i mi ucieka, zostawia mnie w tyle, pędzi z tułowiem wyprężonym do przodu, widzę jej wypięte piersi, które dopiero co miałem u siebie w niewoli, nogi wyrzuca do tyłu, zaśmiewa się, całkiem wolna. Ruszam za nią w pościg, gdy tymczasem zaledwie kawałek dalej, zdany już na pastwę wiatru i chyba całkiem innego losu, leży porzucony numer wraz z imieniem. A gwoli ścisłości, z nazwiskiem i imieniem: Mastrocchia Simona.

Загрузка...