1

„Chcę umrzeć". Z tą myślą wsiadłem do samolotu niemal dwa lata temu. Chciałem ze sobą skończyć. Właśnie, jakiś banalny wypadek byłby w sam raz. Żeby nikogo nie obarczać winą, żebym nie musiał się wstydzić, żeby nikt się nie dopytywał dlaczego… Pamiętam, że rzucało samolotem przez całą drogę. Była burza i wszyscy zamarli, spięci i przerażeni. Ja nie. Tylko mnie jednemu chciało się śmiać. Kiedy jest ci źle, kiedy widzisz wszystko w czarnych barwach, kiedy nie masz przed sobą przyszłości, kiedy nie masz nic do stracenia, kiedy… każda chwila jest dla ciebie ciężarem. Ogromnym. Nie do udźwignięcia. I nic, tylko ciągle się gryziesz. I chciałbyś za wszelką cenę się od tego uwolnić. W jakikolwiek sposób. A choćby i w najprostszy, ten najpodlejszy, tak by uniknąć tego zmartwienia, ciągłego pamiętania dziś i nazajutrz tego samego: nie ma jej. Już jej nie ma. A skoro tak, to chciałbyś po prostu, żeby i ciebie już nie było. Chciałbyś zniknąć. Cyk. Bez zbędnych problemów, bez zawracania głowy. Tak, by nikt nie musiał dopytywać się z troską: „Ojej, słyszałeś? Tak, dokładnie ten… Nie wiesz, co się stało…". Właśnie, zamiast tego koleś opowie, jak skończyłeś. Bóg jeden raczy wiedzieć z iloma i jak bardzo wymyślnymi szczegółami, wyjedzie z czymś absurdalnym, jakby cię znał od niepamiętnych czasów, jakby tylko on jeden miał naprawdę pojęcie o tym, co cię gnębiło. Jakie to dziwne… Tym bardziej że być może nawet ty sam nie zdążyłeś się w tym wszystkim na dobre połapać. I nic już nie będziesz mógł poradzić na to jedno wielkie „podaj dalej". Zawracanie dupy. Pamięć o tobie padnie ofiarą pierwszego lepszego złamasa, a ty nic nie będziesz mógł na to poradzić. Właśnie, jaka szkoda, że tamtego dnia nie spotkałem jednego z tych dziwacznych magików. Zarzuca taki pelerynę na gołębia, którego sam dopiero co wyczarował i, trach, już po ptaku. Nie ma go, i już. A ty po skończonym przedstawieniu wychodzisz cały zadowolony. Być może tancerki, które widziałeś, były trochę za bardzo przy kości, może siedziałeś akurat na jednym z przestarzałych foteli, ciut przytwardym, w pomieszczeniu zaaranżowanym, w najlepszym wypadku, w piwnicy. Owszem, czuć było pleśń i wilgoć. I tylko jedno jest pewne. Nigdy więcej nie będziesz zachodzić w głowę, co się stało z gołębiem. Ale nas to nie dotyczy. My nie możemy tak po prostu zniknąć. Sporo czasu upłynęło. Dwa lata. A teraz popijam sobie piwo. I kiedy przypomina mi się, jak bardzo zazdrościłem temu gołębiowi, to się uśmiecham, a zarazem robi mi się trochę wstyd.

– Może jeszcze jedno?

Steward uśmiecha się do mnie i nie odstępuje swojego wózka z napojami.

– Nie, dziękuję.

Wyglądam za okno. Chmury, zabarwione na różowo, ustępują nam z drogi. Miękkie, lekkie, nieskończone. Gdzieś w dali zachodzi słońce. Wprost nie mogę w to uwierzyć. Wracam. A27. To jest właśnie moje miejsce w samolocie. Rząd po prawej, tuż za skrzydłami, środkowe przejście. Bardzo ładna stewardesa znowu się do mnie uśmiecha, przechodząc blisko mojego miejsca. Zbyt blisko. Wygląda, jakby ją przysłała Nirvana: If she comes down now, oh, she boks so good… Ładnie pachnie, ma na sobie nienaganny mundurek, do tego lekko przezroczystą bluzkę, na tyle by dało się docenić koronkowy stanik pod spodem. Krąży to tu, to tam, bezkolizyjnie, beztrosko, uśmiechnięta. If she comes down now…

– Przepiękne imię: Eva.

– Dziękuję.

– Jest pani trochę jak pierwsza Ewa, wodzi mnie pani na pokuszenie…

Przez chwilę nic nie mówi i tylko badawczo mi się przygląda.

Uspokajam ją.

– Ale to dozwolona pokusa. Czy mogę dostać jeszcze jedno piwo?

– Ale to już trzecie…

– Pewnie, że trzecie, skoro pani tak tu krąży… Piję, żeby o pani zapomnieć.

Uśmiecha się. Wygląda na szczerze rozbawioną.

– Czy zawsze pani liczy, ile piją pasażerowie, czy to ja tak szczególnie zapadłem pani w pamięć?

– Proszę samemu ocenić. Niech pan tylko uwzględni, że jako jedyny zamawiał pan piwo.

Uśmiecha się znowu. Po czym odchodzi seksownie kręcąc biodrami. Wychylam się nieznacznie. Świetne nogi, nieprzezroczyste rajstopy, obciskające, bez połysku, ciemne, do tego buty identyczne jak te, które noszą pozostałe stewardesy. Włosy blond z delikatnym balayagem zebrane do tyłu, w kucyk, przesadnie wymyślny. Przystaje. Widzę, jak rozmawia z mężczyzną, który siedzi po tej samej strome co ja, tyle że bardziej z przodu. Słucha, w czym może pomóc. Przytakuje skinieniem głowy, w milczeniu. Po czym mówi coś uśmiechnięta i go uspokaja. Po raz ostatni, zanim się oddali, odwraca się w moją stronę. Patrzy na mnie. Zielone oczy. Delikatnie podkreślone. Na górnej powiece odcień hebanowy, w oczach przebłysk zainteresowania. Rozkładam ręce. Tym razem to ja się do niej uśmiecham. Mężczyzna mówi jej coś jeszcze. Odpowiada mu kompetentnie, po czym odchodzi.

– Bardzo ładna ta stewardesa.

Siedząca obok mnie kobieta wtrąca się, przerywając, ni stąd, ni zowąd, mój tok myślenia. Czujna i uśmiechnięta, bystre spojrzenie zza grubych szkieł. Około pięćdziesiątki, nieźle się trzyma, w odróżnieniu od swoich zbyt dużych kolczyków i od przesadnie niebieskiego, ciężkiego turkusu na powiekach.

– Tak, gnocca, superlaska.

– Co takiego?

– Gnocca. Właśnie tak mówimy w Rzymie na stewardesy takie jak ta. – Tak naprawdę, to jesteśmy o wiele bardziej dosadni, ale to chyba nie czas i miejsce.

– Gnocca. – Potrząsa głową. – W życiu nie słyszałam.

– Gnocca, a jakże… Czasami piękna gnocca. To takie figlarne określenie zapożyczone od klusków. Zna pani gnocchi , prawda?

– Ech, jakżeby inaczej. O tych to się nasłuchałam, a i zajadałam się mmi nie raz.

Śmieje się rozbawiona.

– Właśnie, i co? Smakowały pani?

– I to jeszcze jak.

– Widzi pani, jakie to proste. Kiedy jakiejś dziewczynie mówi się, że jest gnocca, to znaczy właśnie, że jest taka „smakowita" jak danie, którym się pani zajadała.

– Tak, ale śmiać mi się chce, kiedy zaczynam myśleć o niej jak o klusku. Jest w tym coś… no, jak to się mówi… o, wiem: nieporadnego!

– No nie! Musi pani myśleć o gnocchi okraszonych ciepłym sosem, o smakowitym pomidorze, o rozpływających się w ustach kopytkach, które niemal przyklejają się do podniebienia, tak że trzeba je potem odrywać językiem.

– Dobrze, z grubsza rozumiem. Pan uwielbia gnocchi?

– Są całkiem, całkiem.

– Często je pan te kopytka?

– W Rzymie nawet i bardzo często. W Nowym Jorku ani razu nie zjadłem nic włoskiego, bo ja wiem, tak dla zasady.

– Dziwne. A mówią, że jest tam mnóstwo wyśmienitych włoskich restauracji. Oho, proszę, właśnie wraca ta… gnocca.

Kobieta zaśmiewa się rozbawiona i wskazuje stewardesę, która zbliża się, uśmiechnięta, ze szklanką piwa. Obrazek prawie jak z reklamy, taka jest piękna.

– Niech jej pani powie, że prawdziwa z niej gnocca, zobaczy pani, że się ucieszy.

– Nie, nabiera mnie pan.

– Ależ skąd, zapewniam panią, że to komplement.

– To co, mam jej to powiedzieć?

– Jasne, że tak.

Stewardesa podchodzi, podaje mi małą tackę, na której jest szklanka, pod szklanką papierowa podstawka.

– Proszę, piwo dla pana. Więcej nie będę mogła panu podać, bo schodzimy do lądowania.

– I tak więcej bym już nie zamawiał. Zaczynam panią zapominać. Choć wcale nie jest to łatwe.

– Ach tak… Cóż, dziękuję. Pociągam łyk piwa.

– Jest znakomite, dziękuję, idealne, zmrożone w sam raz. A już zaserwowane przez panią, wygląda zupełnie jak to piwo z reklamy.

– Niechże mi pan zdradzi tylko jedną tajemnicę, co zapomni pan w pierwszej kolejności?

– Może to, w co była pani ubrana…

– Nie podobają się panu nasze mundurki?

– Ależ wręcz przeciwnie. Tyle że będę sobie panią jakoś inaczej wyobrażał…

Patrzy na mnie lekko zaskoczona, ale nie zostawiam jej czasu na odpowiedź.

– Na długo się pani zatrzyma w Rzymie?

– Na kilka dni… Wrzesień w Rzymie jest wprost bajeczny. Chcę się wybrać do miasta, na zakupy. Może uda mi się znaleźć coś, co sprawi, że nie sposób będzie o mnie zapomnieć.

– O, nie mam najmniejszych wątpliwości. Z pewnością znajdzie pani coś w sam raz dla siebie. Bo pani to… jakby to powiedzieć… no, jak to się mówi?

Odwracam się w stronę kobiety siedzącej tuż obok mnie.

– Może pani mi pomoże.

Kobieta robi wrażenie cokolwiek onieśmielonej, ale po chwili zbiera się na odwagę: – Pani to… po prostu gnocca!

Stewardesa w pierwszej chwili patrzy na nią zdezorientowana, potem spogląda na mnie. Unosi brew i ni stąd, ni zowąd wybucha śmiechem. Bogu dzięki. Udało się. Śmieję się razem z nią.

– O tak, znakomicie się pani spisała, dokładnie to samo bym powiedział! Stewardesa o imieniu Eva odchodzi potrząsając głową.

– Proszę zapiąć pasy.

Jej wysoko ściągnięty kucyk faluje i wygląda idealnie, jak zresztą i wszystko pozostałe. Jest doskonała jak skrzydła motyla. Jak motyl, który aż się prosi, by go schwytać. Leciał w Stanach taki kawałek, na którego punkcie miałem totalnego świra, to angielski numer sprzed kilku lat… I’m gonna keep catching that butterfly… Verve. Staram się przypomnieć go sobie w całości. Ale mi się nie udaje. Czyjś głos mnie rozprasza. Kobieta obok wyraźnie się z czymś mocuje. I bynajmniej nie robi tego bezszelestnie.

– O rety, nigdy nie mogę znaleźć pasa w tych wszystkich samolotach. Pomagam jej, kobieta dosłownie się na nim rozsiadła.

– Jest tutaj, proszę pani, pod spodem.

– Dziękuję, choć zupełnie nie pojmuję, czemu właściwie ma to służyć. Przecież i tak nie zdoła nas utrzymać.

– A, co to, to z pewnością nie.

– Otóż to, właśnie… Dlatego mówię, jeśli dojdzie do kolizji, to przecież zupełnie nie to samo, co taki samochód.

– Nie, z samochodem to nie ma rzeczywiście nic wspólnego… Denerwuje się pani?

– Jakbym szła na ścięcie. – Patrzy na mnie i niemal zaczyna żałować, że użyła tego sformułowania.

– Proszę pani, jeśli tak chce przeznaczenie, to nie ma rady.

– Co to ma znaczyć?

– To, co powiedziałem.

– Tak, ale co takiego pan powiedział?

– Świetnie pani zrozumiała.

– Tak, ale łudziłam się, że nie rozumiem. Panicznie boję się samolotów.

– Nie było widać nic a nic. – Widzę, jak bardzo jest zaniepokojona, uśmiecha się do mnie, kompletnie zaschło jej w ustach. Popijam swoje piwo i postanawiam się rozerwać.

– Proszę tylko pomyśleć, że do większości katastrof lotniczych dochodzi podczas startu albo…

– Albo?…

– Przy lądowaniu. Czyli już niedługo.

– Ale co też pan opowiada?

– Prawdę, szanowna pani, należy zawsze mówić prawdę. Pociągam duży łyk piwa, a tymczasem kątem oka widzę, że wpatruje się we mnie jak zahipnotyzowana.

– Proszę pana, niechże mi pan coś opowie.

– Ale proszę pani, co takiego chciałaby pani usłyszeć?

– Proszę odwrócić moją uwagę, niech mi pan nie da myśleć o tym, co by się mogło…

Ściska moją rękę z całej siły.

– To boli.

– Ach, przepraszam. – Rozluźnia uścisk, ale nie przestaje się mnie trzymać.

Zaczynam jej opowiadać to i owo. Kawałki z mojego życia, trochę bez ładu i składu, to, co mi akurat przychodzi do głowy.

– Skoro tak, może chce się pani dowiedzieć, dlaczego wyjechałem? – Kobieta przytakuje. Nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa. – Proszę wziąć pod uwagę, że to długa historia… – Tym razem, z większym zapałem, skinieniem głowy daje mi do zrozumienia, że tak, cała zamienia się w słuch, wszystko, byle tylko nie myśleć o najgorszym. Mam wrażenie, jakbym rozmawiał z dobrym znajomym, z moim przyjacielem… – Nazywał się Pollo, właśnie. Dziwne imię, nieprawdaż? – Kobieta nie bardzo wie, czy ma przytaknąć, czy zaprzeczyć, jest gotowa na wszystko, bylebym tylko opowiadał dalej. – Właśnie, to przyjaciel, którego straciłem ponad dwa lata temu. Nie rozstawał się ze swoją dziewczyną. Pallina to niesamowita panna, o figlarnym, bystrym spojrzeniu, świetna, wygadana, ma cięty język… – Słucha w milczeniu, spogląda zaintrygowana, przejęta moimi słowami. Jakie to dziwne… Czasami czujesz się lepiej z człowiekiem, którego nie znasz, łatwiej przychodzi ci opowiadanie o sobie. Otwierasz się na poważnie. Może dlatego, że nie przywiązujesz wagi do tego, co sobie pomyśli. – Ja z kolei byłem wtedy Z Babi, najlepszą przyjaciółką Palliny. – Babi. Opowiadam jej wszystko… Jak ją poznałem, jak zacząłem się śmiać, jak się zakochałem, jak bardzo mi jej brakowało… Piękno miłości dostrzegasz w pełni dopiero wtedy, kiedy ją tracisz. Być może człowiek czuje się tak, kiedy idzie na terapię. Zawsze się nad tym zastanawiałem. Ale czy z tymi gośćmi, tam, naprawdę można być tak do końca szczerym? Muszę zapytać kogoś, kto ma to za sobą. Rozmyślam, nie przestając opowiadać. Co pewien czas, na moment, przerywam. Kobieta, rozbawiona i zaintrygowana, często coś wtrąca, jest już znacznie spokojniejsza, nawet wypuściła moją rękę Z uścisku. Zapomniała o katastrofie lotniczej. Teraz, jak sądzi, zaprząta ją moja własna.

– A z tą Babi słyszał się pan jeszcze?

Nie. Raz na jakiś czas słyszałem się z bratem. Kilka razy z ojcem. Ale niezbyt często, telefony z Nowego Jorku kosztują fortunę.

– Czuł się pan samotny?

Udzielam jej wymijającej odpowiedzi. Nie jestem w stanie tego powiedzieć. Czułem się mniej samotny niż w Rzymie. Potem nieuchronnie wspominam o mamie. Ponosi mnie, a świadomość, że sprzeniewierzam się zasadom kobiety obok, wręcz mnie bawi. Moja matka zdradziła mojego ojca. To ja ją nakryłem z tym, który mieszkał naprzeciwko nas. Prawie w to nie wierzy. Ta wiadomość postawiła ją na nogi. Samolot? Nawet nie pamięta, że nim leci. Zarzuca mnie pytaniami… Ledwo za nią nadążam. Jak to jest, że ludzie tak uwielbiają się babrać w cudzym życiu? Pikantne opowieści, zakazane szczególiki, niechlubne uczynki czy też rozkoszne grzeszki. Może dlatego, że w ten sposób, jedynie słuchając, sami się nie ubrudzą. Odnoszę wrażenie, że kobieta z jednej strony napawa się moją opowieścią, z drugiej zaś – cierpi z jej powodu. Nie wiem, czy tak jest naprawdę, ale nic mnie to nie obchodzi. Opowiadam jej o wszystkim bez ogródek. O brutalności, z jaką potraktowałem kochanka mamy, o moim milczeniu w domu, o tym, że nie pisnąłem choćby słowa ani własnemu ojcu, ani nawet bratu. I o procesie też. Moja matka siedziała tam, naprzeciwko mnie. W milczeniu, nie miała odwagi przyznać się do tego, co zrobiła. Nie zdobyła się na to, by wyjawić swoją zdradę i usprawiedliwić w ten sposób moją brutalność. I w tym wszystkim ja, beztroski, niemal śmiałem się w twarz sędziemu, który obwiniał mnie za czyn, w moim przekonaniu całkiem naturalny: za zmasakrowanie chuja, który pogwałcił łono kobiety, to samo, które wydało mnie na świat. Moja sąsiadka patrzy na mnie z otwartymi ustami. Szanowna pani, owszem, można to samo powiedzieć na tysiąc różnych sposobów… Ale to zupełnie co innego, niż zgrywanie się, jak to zrobił Benigni, wskakując na Raffaellę Carra. Tutaj natomiast w grę wchodziła moja matka. Kobieta zdaje sobie z tego sprawę. Nagle znów poważnieje. Cisza. Wobec tego staram się jakoś rozładować sytuację.

– Jakby to powiedział Pollo, mnie Moda na sukces mogłaby co najwyżej zrobić laskę!

Zamiast się oburzać, zanosi się śmiechem, mam w niej już swojego sprzymierzeńca. – A potem? – pyta ciekawa, co jest w następnym odcinku. A ja nie przestaję opowiadać jakby nigdy nic, bez abonamentu. Moja opowieść nic nie kosztuje. Wyjaśniam jej, skąd się wzięła Ameryka, chęć, by wyjechać, pod pretekstem kursu dla grafików tam, w Stanach… – A ponieważ nie tak trudno jest natknąć się na siebie nawet w wielkim mieście… wobec tego lepiej już w ogóle się gdzieś wynieść. Nowe realia, sami nowi ludzie, a przede wszystkim żadnych wspomnień. Rok wypełniony niepozbawionymi wysiłku pogawędkami po angielsku, które, dzięki pomocy przypadkowo spotkanych Włochów, stawały się znośniejsze. Wszystko bardzo zabawne, świat pełen barw, muzyki, dźwięków, pojazdów, imprez, nowin. Cały ten wielki rozgardiasz podszyty ciszą. Nic z tego, co ludzie ci opowiadali, nie miało z nią absolutnie nic wspólnego, nie mogło jej przywołać ani tchnąć w nią życia. Babi. Dni na nic, by dać odpocząć sercu, żołądkowi, głowie. Babi. Totalna bezsilność, by cofnąć czas, by choć na chwilę znaleźć się pod jej domem, by spotkać ją na ulicy. Babi. W Nowym Jorku nie ma obaw… W Nowym Jorku nie ma miejsca dla Battistiego. Kiedy sobie ciebie przypomnę, wystarczy pomyśleć, że cię nie ma, że cierpię nadaremnie, bo wiem, ja to wiem, że już nie wrócisz. Fałszywe dźwięki, by starać się omijać wszystkie te miejsca, które zna i w których się pojawia właśnie ona. Babi. Kobieta się uśmiecha.

– Też znam tę piosenkę. – Nuci coś nieudolnie.

– Tak, to ta sama. – Staram się położyć kres temu koszmarnemu popisowi rodem z Corridy.

Ale wybawił mnie samolot. Kra-aach. Suchy, metaliczny dźwięk. Mocne szarpnięcie i mały wstrząs pojazdu.

– O mój Boże, co to? – Kobieta chwyta moją prawą rękę, tę niezajętą.

– To wózek, niech się pani nie martwi.

– Jakże mam się nie martwić! Niby przez to ten cały hałas? Zupełnie jakby się urwał…

Stewardesy i inni członkowie załogi siadają nieopodal, w wolnych fotelach, zajmują także kilka dziwnych miejsc z boku, koło wyjścia. Rozglądam się za Evą, znajduję ją, ale ona nie patrzy teraz w moją stronę. Kobieta stara się nie myśleć o tu i teraz. Z powodzeniem. Puszcza moją rękę w zamian za ostatnie pytanie.

– Dlaczego się rozstaliście?

– Bo Babi związała się z innym.

– Ale jak to? Pana dziewczyna? I to po tym wszystkim, co mi pan opowiedział?

Tym razem to ona wydaje się bawić moim kosztem. Samolot i samo lądowanie zeszły na dalszy plan. I do ostatniej chwili zarzuca mnie pytaniami, wręcz, niczym w amoku, zaczęła się do mnie zwracać per ty. Wali prosto z mostu. Od czasu, kiedy ją zostawiłeś, czy kochałeś się z inną kobietą? I dalej nie odpuszcza, zupełnie jak stukasy z kreskówki o Fistaszkach, z Linusem i czerwonym baronem. Wróciłbyś do niej? Atmosfera się zagęszcza, teraz bardziej przypomina krwawe komiksy Pazienzy z jego nieodłącznymi strzelaninami. Co z przebaczeniem, czy jest możliwe? Czy rozmawiałeś z kimś o tym? Albo to wina piwa albo też ona i te jej pytania przyprawiają mnie o zawrót głowy. Albo to wina bólu, jaki zadała mi ta miłość, o której wciąż pamiętam. Nic już kompletnie nie rozumiem. Słyszę warkot silnika samolotu i turbiny, która w fazie lądowania zmienia kierunek obrotu. O właśnie, mam pomysł, mogę się uratować przed tym przesłuchaniem…

– Niech pani spojrzy na światła przy pasie startowym. Nie damy rady – mówię jej roześmiany, znów jestem panem sytuacji.

– Chryste Panie, to prawda, widzę je… – Przerażona patrzy przez okno, na samolot i na skrzydła, które niemal dotykają ziemi i trzęsą się rozklekotane. Jak stara pantera jednym zdecydowanym ruchem dopada w locie mojej prawej ręki. Znowu patrzy przez okno. Jeszcze w ostatniej chwili opada gwałtownie na fotel, ląduje głową na oparciu, wyciąga nogi przed siebie, prawie jakby chciała wyhamować własnymi stopami. Wrzyna mi się paznokciami w rękę. Kilkakrotnie lekko nami zarzuca, gdy samolot dotyka ziemi. I zaraz turbiny w silnikach zmieniają kierunek obrotu, ta olbrzymia masa stali trzęsie się jak szalona, razem ze wszystkimi fotelami, włącznie z kobietą obok. Ale ona nie daje za wygraną. Zaciska oczy i cała drży, wyżywając się na mojej ręce.

– Kapitan informuje, że wylądowaliśmy na Roma Fiumicino. Temperatura powietrza na zewnątrz…

Z głębi samolotu docierają niewyraźne oklaski, ale prawie zaraz cichną. To już wyszło z mody.

– No tak, daliśmy radę.

Kobieta wzdycha: – Bogu dzięki!

– A nuż jeszcze się kiedyś spotkamy.

– Oj tak, ogromnie miło mi się z tobą rozmawiało. Ale czy wszystko, co mi opowiedziałeś, to prawda?

– Tak samo jak prawdą jest to, że mi pani ściskała rękę. – Pokazuję jej moją prawicę ze śladami jej paznokci.

– Ojej, tak mi przykro.

– Nic nie szkodzi.

– Niechże pan pokaże.

– Ależ nie, poważnie, wszystko w porządku.

Rozdzwaniają się komórki. Uśmiechy i błogość po udanym lądowaniu.

Prawie wszyscy otwierają luki bagażowe nad swoimi miejscami i wyciągają na zewnątrz naręcza prezentów prosto z Ameryki, tak na oko same zbędne rzeczy; gotowi od razu stanąć w kolejce, byle niezwłocznie dostać się do wyjścia. Po godzinach spędzonych w bezruchu, kiedy w samolocie jest się zmuszonym do podsumowania minionych lat, aż do chwili obecnej, wraca się do pośpiesznego niemyślenia, do fałszywych trosk, do pogoni za najnowszym celem.

– Do widzenia. Dziękujemy. Miłego wieczoru. – Ładne stewardesy żegnają nas przy wyjściu z samolotu. Eva, jak na profesjonalistkę przystało, z uśmiechem przyklejonym do twarzy żegna wszystkich, jest bez zarzutu.

– Dziękuję za piwo.

– Taką mamy pracę. – Uśmiecha się do mnie bardziej naturalnie, chyba.

– Jeśli będziesz miała jakieś problemy… – Zostawiam jej wizytówkę. Patrzy na nią zaskoczona, jest na niej mój numer w Rzymie.

– To był mój egzamin na kursie grafiki.

– Dobrze ci poszło?

– Wszyscy byli bardzo zadowoleni. Zestawienie białego z niebieskim uznali za genialne.

– Ładne.

Wkłada ją do kieszeni. Nie ryzykowałem wyznania, że kibicuję Lazio. Zaraz potem schodzę na dół.

Letni wiatr. Wrzesień. Zachód słońca, jest prawie wpół do dziewiątej. Wszystko zgodnie z planem. Po tym, jak się leciało przez osiem godzin, fajnie jest znów sobie chodzić. Wsiadamy do autobusu. Przyglądam się towarzyszom podróży. Kilku Chińczyków, jeden krzepki Amerykanin, jakiś miody chłopak, który wciąż słucha czegoś na samsungu YP-T7X 512 MB, takim, jaki widziałem też w Nowym Jorku. Dwie przyjaciółki, które wracają z wakacji, wcale się do siebie nie odzywają, być może zdążyły się już do woli nacieszyć wzajemnym towarzystwem w czasie długiego, wspólnego pobytu. Para zakochanych. Śmieją się, co i raz mówią coś bardziej lub mniej sensownego, przekomarzają się ze sobą. Zazdroszczę im, albo lepiej, z przyjemnością na nich patrzę. Moja współpasażerka, korpulentna pani, która tak się składa, wie wszystko o moim życiu, podchodzi do mnie. Spogląda na mnie uśmiechnięta, jakby chciała powiedzieć: Daliśmy radę, co? Przytakuję. Prawie żałuję, że aż tyle jej opowiedziałem. Ale zaraz się uspokajam. Nigdy jej więcej nie zobaczę. Kontrola paszportowa. Kilka wilczurów na smyczy przechadza się nerwowo tam i z powrotem, w poszukiwaniu kokainy albo trawy. Niezadowolone wyposzczone psy patrzą na nas swymi poczciwymi oczami, wykończone ciągłym trenowaniem. Policjant niedbale zagląda mi do paszportu. Potem jednak zmienia zdanie, umyka mu jedna strona, odwraca ją powtórnie i przygląda jej się z większą uwagą. Serce zaczyna mi szybciej bić. Nic. Nie wzbudzam jego zainteresowania. Zwraca mi dokument, składam go i wkładam do plecaka. Odbieram mój bagaż. Wracam wolny, znów jestem w Rzymie. Przez dwa lata byłem w Nowym Jorku, ale czuję się, jakbym wyjechał raptem wczoraj. Szybkim krokiem zmierzam w stronę wyjścia. Mijam się z ludźmi, którzy ciągną za sobą walizki, jakiś koleś pędzi zdyszany do samolotu, który być może odleci bez niego. Za barierkami krewni czekają na kogoś, kto jeszcze się nie pokazał. Piękne dziewczyny, wciąż opalone, wypatrują ukochanych albo i nie. Przechadzają się z założonymi rękami albo stoją w miejscu, ze wzrokiem niespokojnym, bądź niewzruszonym, tak czy inaczej, wyczekują. – Taksówka, może potrzebna taksówka. – Jakiś pseudotaksówkarz biegnie mi naprzeciw, udając uczciwego: – Tanio panu policzę. – Nic nie odpowiadam. Orientuje się, że na mnie nie zarobi i daje sobie spokój. Rozglądam się wokół. Piękna elegancka kobieta w białej sukience, z delikatną złotą biżuterią na szyi, nie odrywa ode mnie swojego spokojnego wzroku. Jest naprawdę piękna. Uśmiecham się do niej. Ona w odpowiedzi wysyła mi prawie niedostrzegalny sygnał, który jednak mówi sam za siebie. Zdrada, chciałabym, ale nie mogę, jej pragnienie wolności. Potem odwraca z rezygnacją wzrok. Nie przestaję się rozglądać. Nic. Głupiec ze mnie. Pewnie, że tak. Czego się spodziewałem? Kogo wypatruję? Czy po to właśnie wróciłeś? W takim razie nic nie rozumiesz, wciąż nic a nic nie zrozumiałeś. Chce mi się śmiać na samą myśl o tym, jaki to ze mnie palant.


– Powinien już przyjechać…

Schowana za kolumną, po cichu, ale serce wali jak szalone, szeptem mówi sama do siebie. Może po to, by zagłuszyć to serce, które tak naprawdę wali jeszcze szybciej. Wreszcie zbiera się na odwagę. Bierze głęboki oddech i powoli się wychyla. – To on. Wiedziałam, wiedziałam! – Ani drgnie, choć rozpiera ją dzika radość.

„Nie mogę w to uwierzyć… Step. Wiedziałam, wiedziałam, byłam pewna, że dzisiaj wróci. Nie mogę w to uwierzyć. Matko jedyna, od razu widać, że sporo schudł. Ale się uśmiecha. Tak, wygląda na to, że dobrze się czuje. Czy jest szczęśliwy? A nuż było mu tam dobrze. Aż za bardzo. Ale jak to, czyżbym już doszczętnie skretyniała? Robię się zazdrosna? Niby jakie ja mam do tego prawo? Żadnego… A skoro tak? O rany, co ze mną. Poważnie, kiepsko, i to bardzo. Znaczy, jestem taka szczęśliwa. I to jeszcze jak. On wrócił. Nie mogę w to uwierzyć. O Boże, patrzy w moją stronę!”.

Znowu błyskawicznie chowa się za kolumną. Wzdycha. Zamyka oczy, zaciska je z całej siły. Tkwi tak bez ruchu, oparta głową o biały, zimny marmur, z rękami wyciągniętymi wzdłuż kolumny. Cisza. Oddycha głęboko. I raz. Wdech… I dwa. Wydech… Otwiera oczy. Właśnie w tej chwili mija ją jakiś turysta i spogląda na nią zaskoczony. Nieznacznie się uśmiecha, chcąc dać mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Ale przecież nie jest. Nie ma co do tego wątpliwości.

„Cholera, widział mnie, czuję to. O Boże, Step mnie widział, ja to wiem".

Ponownie się wychyla. Nic. Step przeszedł jakby nigdy nic.

„No pewnie, co za kretynka. A poza tym, nawet gdyby, to co?".

Oto jestem. Wróciłem. Rzym. A dokładniej: Fiumicino. Zmierzam w stronę wyjścia. Przechodzę przez przeszklone drzwi i wychodzę na ulicę. Wprost na taksówki. Ale właśnie w tej chwili doznaję dziwnego uczucia. Wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Odwracam się gwałtownie. Nie ma nic gorszego niż człowiek, który się czegoś spodziewa… I którego nic nie spotyka.

Загрузка...