Nie mogę w to uwierzyć. Gin się zgodziła. Musiała tylko zmyślić, że poza mną będą jeszcze trzy czy cztery osoby, ale jej rodzice wyrazili zgodę. Mało tego. Powiedzieli przy tym coś bardzo krzepiącego: – No, skoro i on tam będzie… – Ten on to właśnie ja. Czysty absurd. Po raz pierwszy jacyś rodzice uważają, że ich córce nic nie grozi, gdy przebywa w moim towarzystwie. No, w końcu ten lej się na coś przydał… Gin nic nie grozi… Tak, w moich ramionach! Bajka. Tak jak koperta od Romaniego. Kolejna bajka. Przelot pierwszą klasą. Tajlandia, Wietnam i Malezja. Wszystko opłacone z góry, wszystko zorganizowane. Czasami opłaca się postąpić jak należy. Nawet w świecie, który często okazuje się zbyt obojętny i niesprawiedliwy. Czasami. Kiedy spotykasz kogoś odważnego i uczciwego. Kogoś takiego jak Romani. Najlepsze loty. Najlepsze bungalowy. Najpiękniejsze plaże. Słońce, plaża i kontrakt, który czeka na nas, kiedy już wrócimy, i to od nas zależy, czy go przyjmiemy, czy nie. I swoboda. Swoboda mówienia „tak”, ilekroć mamy na coś ochotę albo i nie, bez zobowiązań, bez odwiecznego „podano do stołu”, bez konieczności robienia czegokolwiek, bez niespodziewanych telefonów, bez problemów, bez niechcianych spotkań. Wsiadamy do samolotu całkiem wolni, spokojni.
Może ja akurat trochę mniej. Rozglądam się wokół. Chyba zgłupiałem. Nie, nie widać. Nie ma prawa tu być. Eva, stewardesa, nie pracuje dla Thai. Skośnooka dziewczyna, o lekko bursztynowej skórze, w nienagannym mundurku prowadzi nas na miejsce. Uśmiecham się do mej. Jest bardzo uprzejma. I bardzo ładna. Przynosi nam coś do picia. Kiedy odchodzi, Gin daje mi kuksańca.
– Ała!
– Masz być bezczelny i nieuprzejmy wobec wszystkich stewardes.
– No oczywiście, od zawsze taki jestem.
– Pokaż oczy…
Śmieję się i zakładam okulary. – Strasznie razi to światło!
Usiłuje mi je zabrać. – Nie, poważnie, naprawdę jestem ciekawa, odpowiedz… miałeś kiedyś do czynienia z jakąś stewardesą?
Uśmiecham się. Wypijam to, czym gościnnie poczęstowała nas pracująca dla Thai skośnooka dziewczyna. I od razu zaczynam całować Gin. Lekki szampan ożywia nasze usta. Całuję przez dłuższą chwilę. Bąbelki szampana najwyraźniej działają na nią uspokajająco. A może to zasługa mojego pocałunku. A już zwłaszcza moja odpowiedź: – Nigdy. – Choć tak naprawdę nieoceniony okazuje się fakt, że samolot zaczyna kołować. Gin przytula się do mnie mocno, upominając o mojej niejasnej przeszłości, całkowicie przejęta nieuchronną teraźniejszością. Tadam. Jesteśmy w powietrzu. Wjeżdża wózek. Samolot osiąga odpowiednią wysokość. Dosięga chmur. Zachodzące słońce, które teraz mamy na wyciągnięcie ręki, wdziera się przez okno i nie szczędzi nam pieszczot. Gin rozluźnia uścisk i składa mi głowę na ramieniu.
– Będzie ci niewygodnie, jeśli się tak ułożę? – Właściwie to nawet nie wyrabiam się z odpowiedzią. Słyszę, jak zapada w sen, zapomina o całym napięciu, które ostatnio jej nie opuszczało, rozluźnia się, wtulając mi się w ramiona, w samolocie zawieszonym w powietrzu, pośród naszych chmur, lekkich jak piórko. Czuje się bezpieczna. Rozczula mnie. Staram się jak najmniej wiercić. Z worka, który mam pod ręką, wyciągam Lucy Crown, książkę, którą podarowała mi matka, i zaczynam czytać. Podoba mi się, jak jest napisana. A przynajmniej przez pierwsze strony udaje mi się przebrnąć bezboleśnie. Na razie.
Oh happy day.
Ni stąd, ni zowąd muzyka. Dociera do mnie, że zasnąłem. Książka leży na stoliku. Gin jest tuż obok, patrzy na mnie i się uśmiecha. W rękach trzyma malutki aparat fotograficzny.
– Zrobiłam ci kilka zdjęć, kiedy tak sobie smacznie spałeś. – I jeszcze: – Wyglądałeś tak ślicznie… zupełnie jakbyś był dobry! – Obejmuję ją i przyciągam do siebie blisko.
– Ależ ja jestem dobry… – I ją całuję. Z grubsza przekonana co do słuszności mojego stwierdzenia, daje się ponieść. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że ktoś na nas patrzy. Przerywamy, bynajmniej niespeszeni. Ja w każdym razie na pewno nie. Za to ona się rumieni. To ta sama stewardesa, co wcześniej, z dwoma kieliszkami w ręku. Uprzejma i profesjonalna, w żadnym razie nie chce wprawiać nas w zakłopotanie.
– To dla was… To już niedługo…
Bierzemy je od niej zaintrygowani. Stewardesa subtelna i zwiewna oddala się równie niepostrzeżenie, jak się pojawiła.
– To prawda, zupełnie zapomniałem: mamy przecież trzydziesty pierwszy grudnia…
Gin spogląda na swój zegarek. – Zostało jeszcze tylko kilka sekund. Dziwnie brzmiące odliczanie z amerykańskim akcentem rozlega się z kabiny pilota: – Trzy, dwa, jeden… Szczęśliwego Nowego Roku! Muzyka leci teraz głośniej. Gin mnie całuje.
– Szczęśliwego Nowego Roku, dobry Stepie…
Wznosimy toast, trącając się kieliszkami, które podano nam w samą porę. I zaraz znów wpijamy się sobie w usta. I jeszcze raz. I jeszcze. Nie obawiając się już, że ktoś nam może przerwać. Wszyscy na pokładzie samolotu śpiewają i świętują, zadowoleni z minionego roku albo z tego, który ma nastąpić, szczęśliwi, że są na urlopie albo że właśnie wracają do domu. W każdym razie szczęśliwi. Raczą się szampanem. Z głową i nie tylko w chmurach. Samolot obniża trochę lot i to nieprzypadkowo.
– Popatrz… – I pokazuje mi coś za oknem. W jednym z krajów, nad którymi przelatujemy, właśnie świętują. Sztuczne ognie zostawiają za sobą ziemię i wyruszają na spotkanie z nami. By uczcić nasz przelot. Rozpościerają się niczym świeżo zakwitłe kwiaty. Zatrzęsienie niespodziewanych barw. Cała masa rozmaitych wzorów. Proch, umiejętnie skoncentrowany, uwalnia się i zapala wysoko na niebie. Jeden ładunek po drugim. Jeden w drugim. A my po raz pierwszy patrzymy na to z góry.
Ja i Gin, razem, przytuleni, z twarzami przy samym oknie, zastygli niczym na oprawionym w ramkę zdjęciu, przyglądamy się temu, co jest na końcu, tej części, która od zawsze pozostaje poza zasięgiem ludzkiego wzroku, która jest zarezerwowana tylko dla gwiazd, dla chmur i dla nieba… Gin, oniemiała z zachwytu, obserwuje sztuczne ognie. – Jak pięknie! – Dalekie refleksy świateł dosięgają jej i malują na różne kolory. Delikatne pociągnięcia świetlistych błysków rozjaśniają jej policzki. A ja, samozwańczy, onieśmielony artysta malarz, przytulam ją do siebie. I całuję. Uśmiecha się do mnie. Nie możemy oderwać wzroku od tego, co widzimy za oknem. Zadziwiająca kombinacja różnych stref czasowych, czasu urzędowego, szybkiego przemieszczania się nad odległymi od siebie krajami sprawia, że po raz kolejny przeżywamy Nowy Rok, i jeszcze raz, i jeszcze. A wraz z nimi nowe serie sztucznych ogni, w innych kolorach, wystrzelone w niebo z innych krajów, znów wychodzą nam naprzeciw. Rozpromieniają się na nasz widok, przynosząc życzenia od bliżej niezidentyfikowanego speca od fajerwerków. Muzyka leci nieprzerwanie. A samolot, szybki i stateczny, pruje przed siebie. Przemierza niebo pełne radości i nadziei trudnej do policzenia rzeszy narodów. A stewardesa, skrupulatna i sumienna, pojawia się i znika przy okazji każdego Nowego Roku i konsekwentnie raczy nas szampanem. My, upojeni szczęściem, choć nie wyłącznie, składamy sobie życzenia i jeszcze raz, i jeszcze. Po wielokroć wznosimy toast za nieodmiennie ten sam Nowy Rok, przeświadczeni tylko o jednym: – Żeby ten rok był szczęśliwy… – I już po tym, jak uczciliśmy go tak hucznie, zmęczeni wszystkimi tymi latami, które przewinęły się w okamgnieniu, zasypiamy nareszcie spokojni i pełni optymizmu. Budzimy się na plaży. I czujemy się, jakbyśmy wciąż jeszcze śnili. Przed nami roztacza się morze, kryształowoprzejrzysta, wiecznie ciepła woda i do tego słońce z jego bajecznymi zachodami.
Tajlandia, Koh Samui.
– Widziałeś, Step, wygląda dokładnie tak, jak na pocztówkach, które do mnie przychodziły. Zawsze podejrzewałam, że a nuż jakiś nadgorliwy fałszerz podrasowywał je na komputerze.
Gin nie wychodzi z wody.
– Nawet gdyby mi przyszło coś podrasowywać, w życiu bym czegoś podobnego nie wymyśliła.
– To prawda, że Bóg ma niesamowitą wyobraźnię. I to ot tak, z niczego, przecież akurat On nie miał specjalnie czym się inspirować… Genialny malarz…
I wynurza się z wody, zostawia mnie w niej samego pośród całej ławicy przeróżnych kolorowych ryb, i to na dodatek w momencie, kiedy kompletnie nie wiem, co odpowiedzieć. Aż coś jednak przychodzi mi do głowy.
– No, ale chyba Romaniemu też należy się jakieś podziękowanie. Za jego skromne zasługi. Śmieje się i idzie do bungalowu. Bez pareo.
Pogodna i spokojna, jak mało która. Specjalnie kręci biodrami, po drodze wita się z małą tajlandzką dziewczynką, która woła Gin po imieniu, już zdążyły się zaprzyjaźnić, i to nie tylko dlatego, że Gin sprezentowała jej letnią koszulkę.
Wietnam. Pukok.
Wciąż w wodzie, a to się obejmujemy, a to na siebie pryskamy, a to walczymy ze sobą na piasku, na oczach przyglądających się nam z rozbawieniem dzieci, zaintrygowanych obecnością tych dwojga dziwnych turystów, którzy najpierw ze sobą walczą, a potem się całują! I ani nam w głowie przerywać. Całujemy się jeszcze namiętniej, skąpani w promieniach słońca, kipiący pożądaniem, i zanim ciekawość tych wszystkich dzieci stanie się niezdrowa, udajemy się do bungalowu. Bierzemy prysznic. Spuszczone rolety falują na wietrze, ale nie odstają za bardzo od szyb. Pojedyncze fale rozpryskują się na skałach, a my, tuż obok, podchwytujemy ich rytm.
– Ej, prawdziwy cud natury z ciebie… wyrobiłaś się i jesteś niesamowita.
– Palant!
Uderza mnie lekko pięścią, trafiając akurat w brzuch.
– Ciągle zapominam, że masz trzeci dan.
– Teraz ja chcę prowadzić.
– Przypomnij sobie lepiej, jak ci się zachciało prowadzić mój motor… na światłach jeszcze moment i byś się wyłożyła.
– Idiota. Ale już później dobrze się spisałam, nie? Zaufaj mi.
– Okay, chcę ci zaufać.
Wysuwa się spode mnie i wdrapuje mi na górę, przypieczętowując tę ewolucję długim, głębokim, namiętnym pocałunkiem. Siada na mnie okrakiem, bierze go w rękę i wprowadza go sobie do środka, łagodnie, choć zdecydowanie. Wprawnie. Nie przestaje całować. Pochylona nade mną trzyma mnie za ręce, kiedy tak leżę na wznak i z całej siły napiera na mnie biodrami, umożliwiając mi, bym wniknął w nią bardzo głęboko, dotarł aż na sam skraj jej brzucha. Dobrze zrobiłem, zaufawszy jej. Ściska mnie mocno za nadgarstki i na chwilę przestaje całować. Rozchyla wargi. Trwa tak zastygła, tuż nad moimi ustami. Kilkakrotnie wzdycha, by w końcu wypowiedzieć to cudowne słowo: – Dochodzę. – Mówi to cicho, powoli, prawie jakby po kolei wymawiała każdą literę z osobna, niskim głosem… aż za niskim. Pełnym nienasyconego erotyzmu… I natychmiast ja również szczytuję. Gin odrzuca włosy do tyłu, napiera na mnie jeszcze dwa czy trzy razy biodrami, w końcu przestaje i otwiera oczy. Jakby nagle wróciła. Znów przytomna, niby za sprawą czarodziejskiej różdżki.
– Też miałeś orgazm?
– No pewnie! A co, miałem tak sobie odpuścić w trakcie?
– Czyś ty oszalał? – Śmieje się. – Tyś już kompletnie oszalał. Zsuwa się ze mnie i kładzie tuż obok, opiera się na jednym łokciu i przygląda mi się rozbawiona. – To znaczy, że kiedy byłeś we mnie, miałeś wytrysk.
– No, jakby na to nie patrzeć, żadnej innej tu nie widzę? W końcu jesteśmy tu tylko we dwoje.
– Sorry, ale ja się przecież nie zabezpieczam, nie biorę pigułki.
– O Boże! Naprawdę? To znaczy, nie jesteś tą, która bierze pigułka o rany, wszystko mi się poplątało! Wziąłem cię za tę, która bierze!
– Idiota… palant!
Znów siada na mnie okrakiem i zaczyna mnie okładać.
– Ała! Ała! Gin, wystarczy, ja tylko żartowałem.
Już ochłonęła.
– Rozumiem, ale czy to znaczy, że z tym wytryskiem też tylko żartowałeś?
– Nie, z tym nie! Pewnie, że nie!
– Co znaczy to pewnie, że nie.
– Że akurat ten moment był tak piękny, tak wyjątkowy, tak fantastyczny, że uznałem, iż byłoby głupotą go przerywać. Jakby ci to powiedzieć, że to by było niestosowne…
Rzuca się na łóżko tuż obok, jakby dawała nura na poduszkę.
– Tyś kompletnie oszalał… I co my teraz zrobimy?
– No, dajże mi chwilę odsapnąć i skoro chcesz, niedługo możemy zacząć od początku. Znowu masz ochotę poprowadzić?
– Ale nie, pytam, co mamy robić, co mamy robić, sam rozumiesz, nie udawaj! Nie rób sobie ze wszystkiego żartów… gdzie my tu dostaniemy tę pigułkę, którą się zażywa już po, na wszelki wypadek, i to w Wietnamie? To przecież absurd, nigdy jej tu nie dostaniemy!
– Wobec tego jej nie szukajmy.
– Jak to?
– Skoro i tak jej tu nie dostaniemy, to przecież nie ma sensu jej szukać, czyż nie?
Całuję ją. Siedzi przez chwilę skonsternowana. Ale pozwala mi się całować. Choć niespecjalnie odwzajemnia mi pocałunki Przerywam i patrzę na nią.
– A więc? – Ma śmieszny wyraz twarzy. Jest zaskoczona a zarazem niepewna. – To, co mówisz, nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, a więc…
– A więc, jak już powiedziałem, nie będziemy jej szukać. Odetchnę chwilę i możemy znowu zaczynać.
Kręci głową i się uśmiecha, szalona tak samo jak ja, całuje mnie. Głaszcze i znowu całuje. I zaraz jestem gotowy do powtórki z rozrywki. Postanawiam, że tym razem to ja poprowadzę, bez pośpiechu, bez gwałtownego dodawania gazu, łagodnie przyspieszać. I gdy zachód słońca znów zaczyna swoją ulubioną zabawę w chowanego, my raz jeszcze osiągamy apogeum rozkoszy, tym razem niczego przed sobą nie ukrywając, śmiejąc się, w całkowitej harmonii, jeszcze większej niż poprzednio. W oparach absurdu. Oszaleli z miłości. I od tego wszystkiego, co nas czeka.
Później. W dziwnym pubie, nazwanym przez obdarzonych zmysłem ironii wietnamskich właścicieli Apocalipse Now, popijamy sobie piwo. Gin z zapamiętaniem pisze coś w swoim pamiętniku.
– Ej, można zapytać, co też za nową wersję Boskiej Komedii właśnie płodzisz? Od kiedy tu usiedliśmy, ty nie robisz nic innego, tylko piszesz, a co z rozmową? Przecież związek opiera się na dialogu, czyż nie?
– Ciii! Staram się uchwycić moment.
Gin dopisuje pospiesznie ostatnie słowo i zamyka pamiętnik.
– Gotowe! Bridget Jones to przy tym fraszka. Będzie bestseller na skalę światową!
– Co tam napisałaś?
– To, co dziś zrobiliśmy.
– I tyle czasu ci zajmuje opisanie jednego dymanka?
– Cham!
Wystarczy jedna chwila. Gin wylewa na mnie swoje piwo. Kilku Wietnamczyków się odwraca. Najpierw się śmieją, a następnie milkną, zaniepokojeni, niepewni tego, co się zaraz wydarzy. Macham głową, by spłynęły mi z twarzy ostatnie krople piwa. Na tyle, na ile to możliwe, wycieram się koszulką. Po czym się do nich uśmiecham, starając się dać im do zrozumienia, że to nic takiego.
– Wszystko w porządku… taka już jest! Ponieważ inaczej nie potrafi, to by powiedzieć kocham cię, chlusta piwem.
Nie rozumieją, ale się uśmiechają. Gin też się uśmiecha, udając sympatyczną. Pociąga łyk piwa.
– Chcesz wiedzieć, co takiego napisałam? Wszystko! Nie tylko o tym, że się kochaliśmy, ale też to, co się stało. To część naszego przeznaczenia. Być może za sprawą tego jednego momentu będziemy mieli dziecko. I już na zawsze pozostaniemy razem.
– Na zawsze? Wiesz, rozmyśliłem się. Według mnie w Wietnamie też da radę znaleźć tę pigułkę. Przystąpmy do poszukiwań choćby od razu!
Odskakuję pospiesznie, robiąc unik akurat wtedy, kiedy Gin usiłuje na mnie wylać resztkę piwa, która jej została na dnie kufla. Tym razem pudłuje. Wietnamczycy zaśmiewają się rozbawieni i klaszczą. Załapali, o co w tym wszystkim chodzi, z grubsza. Kłaniam się w ich stronę. Zaczynają intonować dziwacznym, choć zgodnym chórem: – Ti amo… ti amo… ti amo. - Śmiesznie to wymawiają, ale rzeczywiście zajarzyli, o co chodzi. Nie zdążam się podnieść. Kufel piwa trafia mnie prosto w brzuch. -Ała! – Tym razem to Gin się kłania, a Wietnamki reagują żywiołowymi okrzykami. Nie wiem, czy będziemy mieli dziecko. Ale jedno jest pewne. Jeśli znaleźlibyśmy się w tarapatach, to w każdej chwili możemy założyć trupę aktorską i ruszyć w trasę z naszymi przedstawieniami.
Malezja. Perentian. Tioman.
Opaleni na złoto, zdrowi, lekko nawet tu i ówdzie spieczeni przez to słońce, które cały czas nas nie odstępowało. Spacerujemy sobie. Popołudnie, które niczym nie różni się od tylu innych. Jak to zwykle, ilekroć jest się na wakacjach. Przystajemy obok wyciągniętego w cieniu palmy malarza i wybieramy bez pośpiechu.
– O, ten!
Jeden z wielu obrazów postawionych na piasku, niczym olbrzymie, kolorowe muszle, które ktoś postanowił osuszyć na słońcu. Wybieramy go razem, rozbawieni faktem, że ten sam przyciągnął naszą uwagę.
– Ale jesteśmy zgrani, co. Step?
– Właśnie.
Płacę mu 5 dolarów, pakuje nam go i zabieramy go ze sobą, powoli zawracając w stronę naszego bungalowu.
– Martwię się.
– Czym? Brzuchem? Jeszcze za wcześnie.
– Idiota! Wydaje mi się to jakieś dziwne. Minęło już dziesięć dni, a my jeszcze ani razu się nie pokłóciliśmy! Ani jednego razu. Jesteśmy razem od rana do wieczora i nic, ani jednej awantury.
– No, sorry, ale czyż nie lepiej w takim razie spojrzeć na to inaczej: spędzamy ze sobą wszystkie noce i każdej z nich zawsze…
Gin odwraca się gwałtownie. Robi groźną minę.
– Się kochaliśmy! Tylko się nie denerwuj. Nie ma sensu, żebyś krzywo na mnie patrzyła! I tak miałem zamiar dokładnie tak powiedzieć. Spędzamy ze sobą każdą noc i zawsze się kochamy.
– Tak… tak… jasne.
– Chociaż… – Idziemy przed siebie. – Sorry, co. Gin. Ale powiedzenie, że zawsze się pieprzyliśmy, jest znacznie bardziej adekwatne.
Zaczynam biec. – Idioto. Lepiej się przyznaj, że zachciało ci się awantury. Ona też zaczyna biec i stara się mnie dogonić. Pospiesznie otwieram drzwi do bungalowu i wskakuję do środka. Po chwili ona też się zjawia.
– To co… zebrało ci się na kłótnię.
– Nie, ale sama rozumiesz… – Wskazuję jej okno. – Jest już prawie ciemno. Późno się zrobiło, jeśli mamy się kłócić, to kłóćmy się za dnia!
– Przyciągam ją do siebie. – Bo nocą…
– Nocą? – podchwytuje Gin.
– Mamy się kochać, dobrze? Będziemy mówić, tak jak ty wolisz.
– Okay.
Uśmiecha się. Całuję ją. Jest prześliczna. Cofam się kilka kroków. Też się uśmiecham.
– Ale teraz będziemy się pieprzyć! – Znów mnie uderza. Ale zaraz przestaje. Pogrążamy się w świeżych prześcieradłach, które pachną morzem. I kochamy się, pieprząc.