Kiedy byłem mały i wracałem z wakacji, Rzym za każdym razem wydawał mi się inny. Czystszy, bardziej uporządkowany, z mniejszą liczbą samochodów, z nieoczekiwanie pozmienianymi kierunkami ruchu, z nową sygnalizacją świetlną. Tym razem wydaje mi się identyczny jak wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy. To Gin wydaje mi się inna. Patrzę na nią, tak żeby się nie zorientowała. Czeka posłusznie w kolejce, aż będziemy mogli wsiąść do taksówki. Co pewien czas poprawia włosy, wzburzając je sobie trochę, odgarnia je z twarzy, a one, wciąż jeszcze przesiąknięte słonym zapachem morza, podporządkowują się jej życzeniu. Nie, nie tyle inna. Po prostu bardziej kobieca. Oparła sobie o nogi worek, a przez prawe ramię przewiesiła plecak, nawet niezbyt ciężki. Surowa i wyprostowana, ale o lekko zaokrąglonych kształtach. Odwraca się, patrzy na mnie i się uśmiecha. Czyżby została mamą? O Boże, czy rzeczywiście spodziewa się dziecka? Ja chyba naprawdę wtedy oszalałem. Patrzy na mnie zaintrygowana, może nawet starając się odgadnąć, co chodzi mi po głowie. Za to ja patrzę na nią i usiłuję odgadnąć, co kryje się w jej brzuchu. Czyżbym miał do czynienia z dwiema osobami zamiast jednej? Przypominam sobie taki film, który widziałem jako dziecko. Historia Ligabue. Ale nie tego piosenkarza. Malarza. Kiedy Ligabue patrzy na swoją modelkę podczas uwieczniania jej na płótnie, to po oczach, które mają w sobie jakiś inny blask, po miękkich zarysach jej ciała, orientuje się, że kobieta jest w ciąży. Ale ja nie jestem malarzem. Choć być może wykazałem się większym szaleństwem od samego Ligabue.
– Można się dowiedzieć, o czym tak rozmyślasz?
– Może uznasz to za absurdalne, ale o Ligabue.
– O, no co ty, nawet nie masz pojęcia, jak mi się podoba, zarówno jako piosenkarz, jak i mężczyzna.
Nuci sobie wesoła, w ogóle nie fałszując. Zna całe słowa do Certę notti, ale nie przejrzała, co takiego sobie myślałem. Przynajmniej ten jeden raz.
– Ej! Wiesz co? Ligabue podoba mi się również jako reżyser… Widziałeś może Radiofreccia?
– Nie.
Teraz kolej na nas. Ładujemy walizki do bagażnika i wsiadamy do taksówki.
– Szkoda, w którymś momencie pojawia się tam bardzo fajne zdanie… Myślę, że mam w sobie, gdzieś w środku wielką czarną dziurę, ale rock and roli, panienki, piłka nożna, jakieś sukcesy w pracy, wygłupy z przyjaciółmi i takie tam, raz na jakiś czas mi tę dziurę zapełniają.
– Fajnie się zapowiada… Muszę przyznać, że masz łeb do cytatów, wiesz?
Gin nie odpuszcza. – A Da dieci a zero?
– Też nie.
– A tak w ogóle to jesteś pewien, że chodziło ci właśnie o tego piosenkarza, a nie o Ligabue malarza?
Patrzy na mnie pytająco, z bezczelną arogancją. Ta dziewczyna martwi mnie na poważnie. Wymieniam taksówkarzowi ulicę, na której mieszka Gin, a ten potakuje skinieniem głowy. A tam. Wszyscy wszystko wiedzą. Zakładam sobie okulary. Gin się śmieje.
– Przyłapałam cię, co? A może nawet nie wiesz, kto to taki?
Nie spodziewa się odpowiedzi. Postanawia dać mi spokój. Opiera się na moim ramieniu, tak samo jak podczas rejsów samolotem. Tak samo jak podczas tych wszystkich ostatnich nocy. Widzę jej odbicie w lusterku taksówki. Zamyka oczy. Wygląda, jakby sobie odpoczywała, po chwili otwiera je ponownie. Nasze spojrzenia się spotykają, wpatruje mi się w oczy, mimo że mam okulary. Uśmiecha się. Może sama wszystko zrozumiała. Może. Ale jedno jest pewne. Jeśli to będzie dziewczynka, nazwę ją Sybilla.
Ostatnie pożegnanie. – To cześć. Zdzwonimy się. – Z plecakiem na ramieniu i workiem w ręku wchodzi na klatkę. Patrzę, jak się oddala, i nawet nie mogę jej pomóc. Sama nie chciała.
– Nie chcę, żebyś mi pomagał, a poza tym nie lubię zbyt długich pożegnań. No, jedź już sobie!
Gin jest wprost niemożliwa. Z powrotem wsiadam do taksówki i podaję nazwę ulicy. Taksówkarz potakuje skinieniem głowy. Ten adres też zna. No, w końcu to przecież jego praca. W okamgnieniu przypominają mi się przeróżne momenty z podróży. Jakbym szybko przerzucał album fotograficzny. Więc wybieram sobie same najładniejsze zdjęcia.
Jak rzucaliśmy się do wody, jak się całowaliśmy, jak się wygłupialiśmy, jak jedliśmy kolacje, jak sobie gadaliśmy, wcale nie licząc się z czasem, jak się kochaliśmy, też wcale się z nim nie licząc, jak wstawaliśmy, mając go za nic. A teraz? Martwię się, i to nie tylko z powodu zmiany strefy czasu. Brak mi jej. To, że odwiozłem ją do domu wprost po wspólnej podróży, jest jak ponowne wyruszenie w drogę, tylko że nie bardzo wiadomo dokąd, a już zwłaszcza z kim. Sam. Już mi brakuje mojej Gin. I właśnie to mnie martwi. Czyżbym się stał przesadnie romantyczny?
– Jesteśmy na miejscu, szefie.
Na szczęście jest taksiarz, który przywołuje mnie do rzeczywistości. Wysiadam. Nie czekam na resztę, zabieram swoje rzeczy i wchodzę do domu.
– Czy jest tu kto? – Cisza. To nawet lepiej. Potrzebuję stopniowej aklimatyzacji, możliwie jak najmniej dźwięków, najmniej pytań, by powrócić do swojego życia. Wyjmuję rzeczy z worka, część wkładam na miejsce, pozostałe, te do prania, wrzucam do wanny w łazience i biorę prysznic. Nie dociera do mnie zmęczenie związane, ze zmianą strefy czasu, ale na szczęście dociera do mnie, że dzwoni mi komórka. Wychodzę spod prysznica. Błyskawicznie sięgam po telefon. Wycieram się szybko ręcznikiem i odbieram. To ona. Gin.
– Hola, włączyłem go dopiero przed sekundą, zanim poszedłem pod prysznic. Wiedziałem, że za długo nie wytrzymasz.
– Wierz mi, zadzwoniłam tylko po to, żeby się zorientować, jak tam sobie radzisz. Chyba nie walisz głową w co popadnie? Czyżbyś był na totalnym głodzie… kochania się?
– Ja?
Odsuwam nieco komórkę od twarzy i udaję, że zwracam się do licznego grona dziewczyn, które mam przed sobą. – Spokojnie, dziewczyny, tylko spokojnie… Już przychodzę!
Gin udaje poirytowaną.
– Aż dziw, że nie powiedziałeś: Już dochodzę. I to raz-dwa, dziewczyny! Powinieneś być wobec nich bardziej szczery. Po co mają się łudzić? Ha! Ha!
– Mhm! Jadowita. Skoro tak stawiasz sprawę, to pogadamy z Romanim, parę występów w kilku programach na żywo jako zwyczajni nie zwyczajni i natychmiast znów wyruszamy, tym razem w podróż dookoła świata.
– Nie odbiegajmy zbytnio od tematu… Za kilka dni będziesz musiał do nas tutaj zajrzeć, więc lepiej się zastanów, co chcesz, by usłyszała od ciebie moja rodzina.
– Co?
– No, o ile „ona” sama się nie pojawi, to chyba lepiej, żebyś ty tu zajrzał, nie?
– Co znowu?
– No tak, już najwyższy czas, bo „jej” najwyraźniej się nie spieszy, a zatem jestem w ciąży! Przygotuj sobie oświadczyny, przeprosiny i całą resztę.
Nie mówię ani słowa.
– Proszę, zuch chłopak! Czyli dotarło! Zabaw się z tymi dziewczynami, które tam masz, bo niewiele czasu ci już zostało!
– Ale ja myślałem, że będę tylko musiał się zająć wyborem imienia dla dziecka.
– No pewnie. Najprostsza sprawa! Nie, słuchaj, tym to akurat ja się zajmę. Ty się lepiej martw całą resztą. Wiesz, co mi zawsze powtarza moja mama? „Chciałeś rower? To teraz pedałuj!”.
– Rower… Jeśli to syn, to możemy mu dać tak na imię. Chłopczyk z pewnością okazałby się bardzo wysportowany, a poza tym, ja wiem, miałby imię na cześć twojej mamy.
– Całe szczęście. Obawiałam się, że już cię dopadła czarna depresja. A tymczasem wciąż jeszcze stać cię na wygadywanie bzdur.
– Tak, ale to już moje ostatnie podrygi, sama rozumiesz, że jako ojciec będę musiał zachowywać się jeszcze poważniej. Ale czy aby rzeczywiście masz niezbitą pewność, że to właśnie ja jestem ojcem? Mój dziadek zawsze powtarzał: „Matka jest zawsze pewna, ojciec nigdy”.
– Proszę, moje gratulacje, możesz się łudzić. Ale bądź pewny, iż jeśli się okaże, że to palant, to znaczy, że na pewno jest twój.
– Całe szczęście, że byłem na głodzie kochania!
– Step… nie kłóćmy się.
– A kto tutaj chce się kłócić?
– Brak mi ciebie… – Znów odsuwam telefon od twarzy.
– Dziewczyny, chcecie wiedzieć, co powiedziała? Że jej mnie brakuje…
– Weź przestań… nie udawaj głupka.
– Zmieniłaś się.
– To znaczy?
– Zwykle nazywasz mnie palantem.
– A jak wolisz: palant czy głupek?
– No, powiedzmy, że do mnie bardziej pasuje grupek… a poza tym, sorry, sama powiedziałaś, że mojego synka nazwiesz palant, więc chcąc nie chcąc, do mnie i tak musisz się zwracać per głupek, w przeciwnym razie w tym domu wszystko stanie na głowie i już w ogóle nie będzie wiadomo, o co chodzi. Masz pojęcie, jaki bajzel?
– Idiota!
– No proszę… A ten idiota to znów co za jeden? Jest ktoś trzeci? Śmiejemy się. I dalej sobie żartujemy. Gadamy tak, sami już nawet nie wiedząc, o czym ani dlaczego. W końcu postanawiamy się rozłączyć i obiecujemy sobie, że zagonimy się jutro. Ta obietnica jest w ogóle niepotrzebna. I tak przecież będziemy się słyszeć. Kiedy trwonisz czas, wisząc na telefonie, kiedy mijają kolejne minuty, a do ciebie to nie dociera, kiedy wypowiadane słowa nie mają większego sensu, kiedy sobie myślisz, że gdyby ktoś przypadkiem cię posłuchał, to niechybnie by uznał, że oszalałeś, kiedy żadne z dwojga nie ma ochoty się rozłączać, kiedy po tym, jak już odłożyła słuchawkę, sprawdzasz jeszcze, czy rzeczywiście tak zrobiła, to znaczy, że już po tobie. Albo, co gorsza, że się zakochałeś. Co w gruncie rzeczy oznacza praktycznie to samo…