Kilka dni później. Sam nie wiem ile. Ten ból, który cię nie opuszcza. I nawet nie masz pojęcia, skąd się bierze. Jest taki niewytłumaczalny. Zwala cię z nóg niczym olbrzymia fala, której się nie spodziewasz, a ona dosięga cię akurat wtedy, kiedy jesteś odwrócony plecami, przewraca cię, uniemożliwia złapanie oddechu, wyrzuca na wilgotny piasek, po którym turlasz się siłą rozpędu, zacierając ślady, jak sam sądziłeś, tak pewne w twoim życiu. A jednak okazuje się, że nie. Nie są wcale takie pewne. Już nie. Od wielu dni krążę wokół jej klatki. Od wielu dni obserwuję, jak wychodzi, za każdym razem wygląda inaczej. Choć każde z jej wcieleń nieodmiennie łączy jedno. Jest piękna. Prześliczna. Raz ubrana niedbale, to znów na luzie albo elegancko, ze spiętymi włosami, lub z rozpuszczonymi, spływającymi swobodnie na ramiona, z rozwianymi, niesfornymi kosmykami. Z wypuszczonymi dwoma pasmami włosów, w sukience w kwiaty, w ogrodniczkach z opuszczonymi szelkami, w idealnej garsonce, w błękitnej koszuli z podniesionym kołnierzykiem i do tego granatowej spódnicy. W jasnych dżinsach, w kombinezonie, w poszarpanych dżinsach z przeszyciami na wierzchu, które odcinają się od reszty, tak że od razu sieje zauważa. We wszystkich tych swoich ubraniach zakupionych na Yoox. Razem z dodatkami. W różnych kolorach. Wyobraźnia, dzięki której każdego dnia jest kimś innym. Ale dostrzegłem też coś, co zawsze wygląda jednakowo. Jej oczy. Jej twarz. Odbijają się w nich odległe ślady po przebytej przykrości. Niczym przepiękny sen, który został nagle przerwany, bo ktoś, szarpiąc z furią, odsłonił żaluzję. Niczym natrętny sygnał komórki, którą ktoś zapomniał wyłączyć i ta dzwoni, bo z uporem maniaka telefonuje na nią ktoś, komu pomyliły się numery, albo, co gorsza, osoba, która nie ma nic do powiedzenia. Niczym alarm uruchomiony przez jakiegoś gapowatego, nieudolnego złodzieja, który już dawno przepadł gdzieś pośród nocy. Jakaś roztrzepana istota wpadła na nią i jednym kuksańcem rozprawiła się z jej szczęściem. I to ja za tym stoję. I nie mogę się niczym zasłonić, nic mnie nie usprawiedliwia. Mogę mieć tylko nadzieję, że w końcu zostanie mi to jakoś wybaczone. O, właśnie. Widzę, jak wychodzi. Widzę, jak przecina ulicę. Jest już w samochodzie. I po raz pierwszy od tylu dni, gdy tak skrywam się w cieniu, robię krok do przodu i patrzę jej prosto w oczy. Zatrzymuję jej spojrzenie. Na chwilę je sobie przywłaszczam. I zdany na nie, nieśmiały i zawstydzony, czule się uśmiecham. Mówię i wyjaśniam, i opowiadam, i robię wszystko, byle tylko nie przestała na mnie patrzeć. A wyrażam to samym tylko spojrzeniem. Wpatrując się w jej oczy, odnoszę wrażenie, jakby słuchała w milczeniu, potakiwała, rozumiała, rzeczywiście przyjmowała do wiadomości to wszystko, co, mam nadzieję, wyrażają moje oczy. Po chwili ta cisza, na którą składają się tysiące słów, tak intensywna jak jeszcze nigdy dotąd, zostaje przerwana. Gin spuszcza wzrok. Jakby czegoś szukała. Trochę siły. Uśmiechu. Słów, które by się dało powiedzieć na głos. Ale niczego takiego nie znajduje. Niczego. Więc znów zwraca swój wzrok na mnie. Lekko kręci głową. Na jej policzku widać nieznaczny grymas, jakby ślad po bladym uśmiechu, a nuż choćby cień szansy. Jakby chciała powiedzieć: „nie, jeszcze nie, wciąż jest na razie na to za wcześnie”. A przynajmniej ja sam coś takiego chcę wyczytać. I odjeżdża, nie dane mi jest wiedzieć dokąd, w stronę życia, które na nią czeka, może na spotkanie nowego marzenia, z całą pewnością lepszego od tego, które ja jej skradłem. I ma rację. I ze wszech miar na to zasługuje. A ja zastygam tam, gdzie jestem, w ciszy. Zapalam sobie papierosa. Biorę raptem dwa machy i go wyrzucam. Na nic nie mam ochoty. Ale po chwili orientuję się, że to nieprawda. I dlatego sięgam do kufra po jeszcze jednego szluga.
Daleko, a nawet jeszcze dalej, w tym samym mieście. Ruch na drodze, samochody, klaksony, zapracowani policjanci z drogówki, strażnicy miejscy – ewidentni dyletanci, ale za to eksperci w upierdliwości. Rina, pomoc domowa Gervasich, wychodzi z osiedla Stellari. Żegna się z portierem swoim zwykłym, okraszonym nadmiernym zarostem uśmiechem. I zmierza zdecydowanym krokiem w stronę kontenera na śmieci, roztaczając wokół siebie woń tanich perfum, które nie najlepiej maskują skutek całego, pełnego wysiłku dnia pracy. Otwiera kontener, następując z impetem stopą na żelazny drążek. I zataczając idealny łuk, lepiej od niejednej siatkarki, która jest przy piłce, wrzuca do środka worek ze śmieciami. Kontener się zamyka, niczym ostrze gilotyny, nad którym jakiś nieprzytomny kat zupełnie stracił kontrolę. Ale klapa się nie domyka. Z jednego bowiem rogu wystaje zwinięty plakat. To tamto powiększone zdjęcie chłopaka i dziewczyny, obydwoje siedzą okrakiem na motorze, który jedzie na jednym kole… Zbuntowany krzyk w chwili szczęścia… skowyt miłości, która już dawno uległa erozji czasu. Wszystko minęło. I teraz, jak to często bywa, wylądowało na śmietniku.
Pallina w pośpiechu wychodzi ze swojej kamienicy. Wesoła i rezolutna, elegancka, od dawna nikt jej takiej nie oglądał. Wsiada do samochodu i cała uśmiechnięta obejmuje chłopaka, który siedzi za kierownicą. Znów chce kierować własnym życiem.
– No, to gdzie jedziemy?
– Gdzie chcesz.
Pallina patrzy na niego i się śmieje. Postanowiła znów się zaangażować. I on jest tą właściwą osobą.
– Sam coś zdecyduj, w końcu jednego wieczora możemy wybrać się gdzieś bez celu.
Demie nie trzeba tego powtarzać dwa razy. Od lat czekał na tę chwilę. Miękko wrzuca bieg i swobodnie włącza się do ruchu. I zaraz nastawia głośniej grajło i się uśmiecha.
Eva, stewardesa, właśnie przyleciała do Rzymu. Kładzie walizkę w swoim pokoju w hotelu i natychmiast próbuje się do niego dodzwonić. Nic. Jego komórka jest wyłączona, szkoda, bardzo chętnie by się z nim zobaczyła. Ale to nic. Chwilę się namyśla. I zaraz się uśmiecha, wybiera kolejny numer. Kto jest wiecznie w podróży, zawsze ma w zanadrzu jakiś kolejny numer.
Daniela siedzi u siebie w pokoju. Dopiero co się dowiedziała, że to chłopczyk. Niezdecydowana kartkuje skorowidz imion. Alessandro, Francesco, Giovanni… szuka pochodzenia i znaczenia każdego po kolei. To musi być ważne imię, najlepiej jakiegoś wojownika, albo chociaż oryginalne, nietypowe, takie, które trudno zapomnieć. I szczęśliwa uśmiecha się do samej siebie. Przynajmniej tę decyzję mogę podjąć samodzielnie. Ale zaraz ogarnia ją niepokój. A jeśli imię, które wybiorę, będzie takie samo, jak jego ojca? Zaczyna się wahać i w końcu odpuszcza sobie tego „Fabio”, który wydawał jej się w sam raz. Chce mieć absolutną pewność… i tylko nie ma pojęcia, jak jałowe są jej wątpliwości. Z całą pewnością to dziecko w życiu nie pozna imienia swojego ojca.
Babi jest u siebie w pokoju. Cała szczęśliwa studiuje listę zaproszonych gości. To już niedługo. O rany, mamo, uparłaś się, żeby zaprosić też Pentestich, których nie znoszę, i kuzynów, których w życiu na oczy nikt nie widział. Mama i te jej zasady. I przez chwilę nawet rozważa pomysł, który zwaliłby Raffaellę z nóg. Tak, pomysł doprawdy obłędny. Zaprosić Stepa na swój ślub. Byłoby zajebiście. I nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo wdała się we własną matkę. Chociaż nie do końca. Szczerze mówiąc, jest od niej znacznie gorsza.
Dwie kobiety rozglądają się dookoła. Chcą być pewne, że w pobliżu nikogo nie ma. I zaraz, już spokojne, spiskujące niewolnice na usługach jałowej plotki, nareszcie mogą sobie ulżyć.
– Zapewniam cię, widziałam go z młodą dziewczyną, była cała opalona…
– Nie wierzę… ale widziałaś to na własne oczy?
– Nie, ale wiem to od kogoś bardzo zaufanego.
– Chyba już wiem, kto ci to powiedział, ja też od niej to słyszałam, ale musiałam obiecać, że nikomu o tym nie pisnę ani słowa. W każdym razie nie jest opalona, tylko czarna! To Brazylijka!
– Naprawdę? Dziwne, w życiu bym się po nim czegoś podobnego nie spodziewała.
– Dlaczego nie? Ona jest przecież nieznośna!
Obydwie zanoszą się śmiechem. Po chwili milkną i trochę im się robi głupio z powodu tego śmiechu. Może nawet same siebie zapytują: a bo co, my to niby jakie jesteśmy dla swoich mężów? Dochodzi do tego, że czują się winne, bo same nie potrafią sobie udzielić uczciwej odpowiedzi. Być może wcale aż tak znowu bardzo się od niej nie różnią. Raffaella siedzi w głębi pomieszczenia. Obydwie na nią spoglądają. Ona patrzy na nie z daleka, ich spojrzenia krzyżują się ze wzrokiem Raffaelli, która się do nich uśmiecha. One też się uśmiechają, zgodne i nieco nieporadne. Po czym znów popatrują na siebie. Czyżby je przejrzała? Czyżby się zorientowała, że właśnie o niej mówiły? Same muszą się uporać z dręczącym je niepokojem, a tymczasem Raffaella nie poświęca im już ani chwili uwagi. Teraz całkowicie pochłania ją przeciwniczka.
– Et voila… I już po drugiej talii. Sama popatrz na moje karty… Żadnej nie brakuje, wygrałam!
Zaczyna szybko podliczać punkty, szczęśliwa, nic sobie nie robiąc z całego tego jałowego gadania.
– Ej, sędzio, nie było! – Claudio podrywa się na równe nogi, ma czapkę z daszkiem, która prawie zsuwa mu się z głowy, tak bardzo jest podekscytowany i szczęśliwy. Poprawia sobie czapeczkę i wraca na miejsce obok Franceski.
– Też to widziałaś, Fra'… nie było, prawda?
A ona potakuje skinieniem głowy. Choć w sumie to raczej niespecjalnie zna się na piłce nożnej.
– Szkoda gadać, zawsze to samo! Chcą dać wygrać Aniene, tu na Canottieri Lazio zawsze się tak kończy! Bo tamci mają więcej członków. – Claudio, usatysfakcjonowany tym, co właśnie mu podpowiedziała jego genialna intuicja, obejmuje Francescę, a nawet całuje ją w same usta, mając gdzieś wszystkich i wszystko, ewentualnych znajomych, tych, którzy mogliby go zobaczyć, którzy chcieliby go oceniać… a także tych, którzy mogliby skomentować: „Ależ jak to, jest od ciebie dwadzieścia lat młodsza!”. I po chwili Claudio znów zaczyna bacznie śledzić mecz, ale zaraz zauważa, że nieopodal siedzi Filippo Accado z żoną. Słyszeli, jak wrzeszczał, i teraz wpatrują się w niego. On do nich macha, szeroko się uśmiechając, i rozkłada ręce w geście serdecznego powitania.
– Cześć, Filippo. Cześć, Marina. – I znów, obejmuje Francescę, chcąc w ten sposób dać raz na zawsze, wszem wobec, do zrozumienia, że jego znakomity wybór jest nieodwołalny. Także dlatego, że gwoli ścisłości, ona jest od niego młodsza o dwadzieścia cztery lata. Małżonkowie Accado uśmiechają się dosyć niewyraźnie, nie są najszczęśliwsi, że sami Bogu ducha winni stali się świadkami tego, co przynajmniej dla nich było do tej pory jedynie zwykłą pogłoską. Claudio dobrze o tym wie. I jest szczęśliwy, mogąc ją definitywnie potwierdzić. Po chwili spogląda na Francescę. Piękna, gładka, naturalnie opalona, młoda i przede wszystkim… nieupierdliwa! I uśmiecha się do niej.
– Pewnie, gdybym się tylko nazywał Paolo… bylibyśmy jak Paolo i Francesca trzeciego tysiąclecia!
A ona, która już wcześniej nic nie rozumiała z tego, co się dzieje na boisku, i tym razem potakuje. Do Claudia dociera, że trochę się przeliczył. To prawda, nie można mieć wszystkiego. Toteż, by odzyskać pewność, że wybór, którego dokonał, jest słuszny, wyciąga papierosa. Już ma go zapalić, kiedy odzywa się Francesca, która tym razem dobrze wie, co ma powiedzieć.
– Ależ, Claudio, dopiero co paliłeś…
– Masz rację, kochanie. – Uśmiecha się, wkłada papierosa z powrotem do pudełka i wraca do oglądania meczu. Kątem oka, tak by się nie zorientowała, wciąż przygląda się Francescę. Żuje gumę, wcale nie zamykając przy tym ust, i nuci jakąś dziwną brazylijską melodię. Ma lekko nieprzytomny wzrok, jakby myślała nie wiadomo o czym. Czy dobrze zrobiłem? Czy tego naprawdę chciałem? Claudio przez chwilę czuje nagły przypływ paniki. No… tak, myślę, że jak najbardziej. Przynajmniej póki jest fajnie. I zaraz przypomina sobie swoją brzemienną w skutki decyzję. Ten wielki przewrót, którego dokonał zaledwie tydzień temu. W gruncie rzeczy to Francesca ostatecznie utwierdziła mnie w przekonaniu co do jego słuszności. Tak, to ona jest kobietą, na którą czekałem. Wszystko jej zawdzięczam. To jej zasługa, że błękitne bmw Z4 stoi teraz zaparkowane przed stadionem. Więc Claudio wraca do oglądania meczu, cały zachwycony i szczęśliwy.
– Naprzód, chłopaki! Wyrównajcie! Strzelcie im gola jak należy! – I nawet nie ma pojęcia, że dokładnie w tej samej chwili jakiś pierwszy lepszy buc z Garbatelli właśnie mu zwinął jego beemkę Z4. Przy użyciu zwykłego ostrza za 1 euro od ręki zgarnął 42000… Euro mniej, euro więcej.
Paolo i mój ojciec postanowili się wybrać do Chińczyka na via Valadier. Tego, do którego chodzą wszyscy i skąd wychodzą przesiąknięci kuchennymi wyziewami. Siedzą przy stole. Śmieją się i żartują w towarzystwie swoich kobiet. Zamówili całą masę różnych rzeczy. Począwszy od smażonych alg aż po nieśmiertelne sajgonki, od wieprzowiny w sosie słodko-kwaśnym po kaczkę po pekińsku. Poprzez zupę z rekina, chrupiącą wieprzowinę, pierożki na parze i z grilla oraz danie nowość. Wszystkiego skosztowali. Napchali się, próbując wszelkich możliwych sosów, które sobie nabierali z tego dziwnego, obracającego się talerza, który Chińczycy specjalnie umieszczają na samym środku stołu, byś mógł się poczuć jak rodowity Azjata. Ale kiedy przynoszą ci rachunek, wprawdzie napisany po chińsku, z dziwnym zygzakiem na końcu, który świadczy o jakiejś pseudozniżce, to wówczas powinno do ciebie dotrzeć, że dla nich zawsze będziesz tylko i wyłącznie człowiekiem z dalekiego Zachodu. Paolo wraz z ojcem wyrywają sobie rachunek z rąk. Chińczycy stoją przed nimi. Sprawiają wrażenie rozbawionych tym, co widzą, i szeroko się uśmiechają. Im to przecież i tak wisi… Po tej tradycyjnej, żałosnej pantomimie zawsze jeden z dwóch gości i tak zapłaci.
Martina i Thomas siedzą na stopniach na osiedlu. Jedzą kawałek pizzy. Z sosem pomidorowym.
– Naprawdę… jest pyszna. Gdzie ją kupujesz?
– Tutaj niedaleko. Smakuje ci?
– Bardzo.
– Wiesz, chciałam cię nią poczęstować już od dawna, ale nie wiedziałam, czy masz ochotę.
– Pewnie, że mam! A wiesz, może jutro sam ją kupię i zjemy sobie po kawałku na podwieczorek, tu gdzie dzisiaj. Wygodnie się tak siedzi na schodach. Co ty na to?
– Czadowo, okay.
Potem Thomas, z grubsza wycierając sobie twarz w koszulkę, postanawia jej o tym opowiedzieć.
– Wiesz, Marti, kilka dni temu chodziłem sobie po placu, kiedy przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego.
– Co takiego?
– No, dokładnie tutaj. Czekałem na Marco, który miał mi oddać piłkę, i w pewnym momencie zatrzymał się jakiś koleś na niebieskiej hondzie. Ale mówię ci, taki dorosły, miał przynajmniej z dwadzieścia lat. Zsiadł, wyjechał mi z liścia prosto w twarz, po czym wiesz, co mi powiedział?
– Nie, co?
– Zostaw w spokoju Michelę.
Po czym wsiadł na motor i odjechał. Masz pojęcie? Michela jest z kolesiem, który skończył dwie dychy!
To raptem tylko jedna chwila. Martina się uśmiecha, ale tak, żeby się nie zorientował. Wierzyć jej się nie chce. Step. A to ci dopiero świr. Jeden z tych rzadkich okazów, których nie spotyka się na co dzień. Ale jeśli już się na niego trafi, to nic, tylko się cieszyć. A Thomas nie odpuszcza.
– A wiesz, do kogo był podobny? Pamiętasz tego kolesia, z którym gadałaś jakiś czas temu? No wiesz, wtedy kiedy ja siedziałem na łańcuchu i do ciebie machnąłem, a wy staliście tam i gadaliście, wiesz, przed kioskiem? Wiesz, o kogo mi chodzi?
– Tak, wiem, o kim mówisz. Ale mówię ci, że się mylisz. To nie ten koleś. A poza tym, sorry, ale czy myślisz, że ktoś taki jak on zwiąże się z Michelą? Z Michelą może być ktoś taki jak ty.
– Ja? Odbiło ci? Łażę za nią, bo mi zwinęła płytę Simple Plan, wiesz Still Not Getting Any? Pożyczyła ją ode mnie miesiąc temu. Ale widać, że po tym jak jej powiedziałem: „to, co pożyczone, się odwraca i do właściciela wraca”, ta zrozumiała, że samo sobie wróci!
Martina się uśmiecha. Nie tyle z powodu samego żartu, który jest ewidentnym kwasem, ale dlatego, że zaczyna się domyślać, jak się sprawy mają.
– W każdym razie jeśli to ten sam koleś, to weź mu ode mnie powiedz: „Ej, Michela, wisi mi równo i powiewa”.
– Pewnie, bo żeś spękał…
– Spękał, co ty wygadujesz! Jak tylko dorwę gościa, to go urządzę tak, że popamięta. To znaczy, za jakieś parę lat. Przysięgam, że zacznę chodzić na siłownię. Lepiej, już wiem, zapiszę się na kurs wrestlingu, będę jak John Cena, może nawet nagram jakiś raperski kawałek. Gościu jest zajebisty, wiesz, o kim mówię?
– Nie.
– Ty to w ogóle nie masz pojęcia, kto jest kto!
Thomas wzrusza ramionami i bierze słusznego gryzą pizzy. – Mmm, ale dobra… – W końcu on też się uśmiecha, zapominając o całym zajściu. I ma rację. W życiu stale szukamy wytłumaczenia. Marnujemy czas, usiłując się dowiedzieć dlaczego. Ale czasami nie ma żadnego dlaczego. I jakkolwiek smutno by to brzmiało, do tego właśnie sprowadza się całe wytłumaczenie. Thomas rozmawia z Martina, śmieją się i żartują na rozmaite tematy. W pewnym momencie spoglądają na siebie. Ona patrzy na niego tak jak zawsze. On na nią tak jak jeszcze chyba nigdy dotąd. I się uśmiecha. Może dlatego, że go uspokoiła, co do tego wymierzonego mu policzka. A może zwyczajnie dlatego, że ta dziewczyna właściwie wcale nie jest taka znowu zła. Sam nie wie. Tymczasem kończy im się pizza. A jednocześnie zaczyna coś całkiem nowego.
Trochę dalej. Inna okolica. Miejsce, do którego tak czy inaczej w końcu wszyscy trafimy. Bez specjalnych aktów notarialnych, bez konieczności wykazywania się trafionymi inwestycjami, bez liczenia na łut szczęścia. Gdzie człowiek spotyka się z bezwarunkową gościną. Nie musi się użerać z żadnymi zebraniami spółdzielni ani nudnym administratorem czy też zbyt głośnym sąsiadem. W tym miejscu już się nie liczy, ile zarabiasz, ale ile byłeś w stanie z siebie dać. To cmentarz. W ciszy wypielęgnowanych trawników, ta cała masa nazwisk i pojedynczych zdjęć nie jest w stanie wyrazić całej złożoności tych wszystkich egzystencji. Ale twarze, uśmiechy, ból odwiedzających przez chwilę wyrażają piękno tego wszystkiego, co wiąże się z życiem ludzi, którzy już odeszli, i świadczy o tym, jak dojmujące jest uczucie pustki po ich stracie. Właśnie. Od jakiegoś czasu Pollo nie jest już sam. Teraz towarzystwa dotrzymuje mu ktoś, kto też był częścią życia Stepa. Jego matka. Obydwoje: Pollo i matka mają przepiękne kwiaty, wciąż świeże, emanują życiem i miłością. Tą miłością, której Step nigdy nie żałował, której nigdy nie miał możliwości okazać tak do głębi. I w ciszy każdego dnia, przy dźwiękach stonowanej muzyki, echa życia, które się toczy dalej, przyjaciel i matka rozmawiają ze sobą. O nim. O tym wszystkim, co było, o tym, czego z racji wyznaczonych ról nie wolno im było powiedzieć. Te słowa, które nigdy nie zostały powiedziane, ale które zawsze docierały do celu. Bo miłość nigdy nie ginie.
Kiedy wsiadam na motor, właśnie zachodzi słońce. I dokładnie w tej samej chwili widzę, jak wraca. Gin. Prowadzi jak zwykle szybko, bo sama też jest taka. Wchodząc w zakręt, przechyla głowę, nuci sobie piosenkę, której akurat słucha. Kto wie, co to za kawałek. Znów wygląda na radosną. Jak zawsze. Jak wcześniej. Piękna, bo promiennie uśmiechnięta, bo tak pełna życia, bo ma marzenia i dąży, by je spełnić, bo nic nie robi sobie z ograniczeń. Wolna. Wolna od tego wszystkiego, co jej nie interesuje, a nawet bardziej. Toteż odjeżdżam, mając przed oczami wyraz zaskoczenia na jej uśmiechniętej twarzy. I jestem szczęśliwy. Jak już dawno nie byłem… Bo na sumieniu mam teraz tylko ten napis. Olbrzymi. Na całej ścianie kamienicy, z przodu. Imponujący, szczery, prawdziwy. I teraz nie mam już żadnych wątpliwości. Nie mam wyrzutów sumienia ani żadnych mrocznych sekretów, jestem bez grzechu, nie mam już przeszłości. Mam jedynie nieprzeparte pragnienie, by zacząć raz jeszcze. I by być szczęśliwym. Z tobą. Gin. Jestem tego pewien. Tak, dokładnie tak. Widzisz, nawet ci to napisałem. Tylko ciebie chcę.