2

Są jak psy z podkulonymi ogonami.

Mimo iż targały nim sprzeczne uczucia, Axton nie mógł powstrzymać uśmiechu słysząc uwagę Petera. Jego młodszy bratnie ukrywał podniecenia. To było jego pierwsze doświadczenie bojowe; po raz pierwszy był z dała od domu jako giermek starszego brata. Zgodnie z obyczajem powinien się znajdować gdzieś indziej, szkolony w rycerskim rzemiośle przez kogoś innego. Ale matka tak się o niego bała. W ogóle nie chciała, żeby został rycerzem, zwłaszcza po tym, gdy straciła na wojnie męża i dwóch synów.

Jednakże Peter postanowił być rycerzem i zdołał przełamać opory matki – Stanęło na tym, że zastrzegła sobie wybór ludzi, którzy mieli go uczyć A według niej, najmłodszy syn mógł być najlepiej wyszkolony… i najlepiej doglądany przez swego jedynego żyjącego brata, Axtona.

I choć stało się wbrew tradycji, po niemal roku trzymania przy sobie Petera w charakterze giermka Axton miał powody do zadowolenia. W istocie najmłodszy brat o wiele lepiej nadawał się do wojaczki niż William czy Yves. Był szybszy i bardziej stanowczy, a ponadto wykazywał dużą zręczność w posługiwaniu się zarówno mieczem, jak i lancą. Co więcej, miał dobrą rękę do koni; nie było wierzchowca, który by mu się wcześniej czy później nie podporządkował.

Wydawało się całkowicie słuszne, by Peter towarzyszył mu w wyprawie po odzyskanie Maidenstone, miejsca, w którym tak naprawdę chłopiec powinien był dorastać. Axton doszedł do wniosku, że to właśnie Peter najlepiej się nada do prowadzenia negocjacji w sprawie poddania zamku. Był jedynym z czterech braci de la Manse, który nigdy nie postawił stopy w odwiecznym rodowym gnieździe, jako że urodził się podczas wygnania w Normandii. Poza tym Axton wiedział, że układanie się z młodym chłopcem, w dodatku giermkiem, będzie dla de Valcourta dodatkowym upokorzeniem.

Axton zmrużonymi oczyma przyglądał się czerwono – czarnej fladze powiewającej radośnie przed bramą. Poprzysiągł sobie, że nie będzie to ostatnie upokorzenie de Valcourta. Zamierzał osobiście o to zadbać.

Niestety, nie mógł teraz zabić tego człowieka ani też jego syna, chyba że nie miałby innego wyboru. Taki był rozkaz Henryka. W ogniu walki wszystko było dopuszczalne. Jednak szybkie poddanie zamku przez de Valcourta całkowicie zmieniło zasady gry. Poddawszy się przechodzili pod jego opiekę i co za tym szło, pod opiekę księcia Normandii. Axton aż zacisnął pięści uświadomiwszy sobie ironię sytuacji. Miał w ręku swego najgorszego wroga, a musiał się podporządkować rozkazom Henryko, żeby zapewnić pokój w kraju!

Rzecz jasna, syn Valcourta mógł jeszcze umrzeć od ran. Axton był nawet zdziwiony, że biedak wciąż trzyma się życia. Co do ojca natomiast, Axton nie mógł podnieść na niego ręki… chyba że zostałby przez niego wyzwany.

Dałby Bóg, żeby stary łotr się na to odważył!

Trudno jednak liczyć na boską sprawiedliwość, więc i szanse na pojedynek przedstawiały się mizernie, Honor wymagał, by postępować zgodnie z nakazami swego panu. A ileż razy cesarzowa Matylda powtarzała swemu synowi Henrykowi, a on z kolei swoim lordom, żeby zabijać synów w bitwie, poślubiać córki w pokoju, a ziemię zostawiać w dobrej kondycji? Żadnego rabowania i niszczenia okolicy, poza tymi co absolutnie niezbędne dla podporządkowania sobie miejscowego ludu.

Zgodnie z tą zasadą, Axton spalił tylko część wsi, by wywrzeć odpowiednio mocne wrażenie na jej mieszkańcach, choć trzeba dodać, że postąpiłby tak samo nawet bez rozkazów Henryka. W końcu chodziło o jego dom, niezależnie od tego. że został zeń wygnany, gdy miał zaledwie dziewięć lat.

Kiedy umarł stary król Henryk, Allan de la Manse oraz jego żona i trzej synowie mieszkali w Normandii, służąc córce króla Matyldzie i jego młodemu wnukowi Henrykowi. Nieobecność Matyldy w Brytanii dała jej kuzynowi Stefanowi okazję do zawładnięcia koroną, a jego zwolennikom do przejęcia królewskich majątków.

Edgar de Valcourt zajął zamek Maidenstone nie napotykając żadnego oporu, a Stefan udawał głuchego, gdy Allan de la Manse upominał się o sprawiedliwość. Ich rodzina musiała się tułać po Normandii bezdomna za przyczyną Stefana i de Valcourta. Jednakże przez całe osiemnaście lat wymuszonego pobytu na kontynencie Maidenstone pozostało dla Axtona domem, przynajmniej w duszy jego i jego rodziców. Nie miał więc teraz zamiaru równać zamku z ziemią, pustoszyć pól, burzyć murów ani wyrzynać wieśniaków i trzody.

Maidenstone nareszcie należał do niego, a głuche uderzenie opuszczanego mostu o wielki kamień na brzegu fosy przypieczętowało tę prawdę. Musiał tylko wejść do swego domu i objąć go w posiadanie. De Valcourt mógł sobie zabrać rannego syna. który nie stanowił już żadnego zagrożenia; nawet gdyby przeżył, nigdy nie będzie zdolny do walki, bo jego prawe ramię zostało ciężko uszkodzone.

Axton miał zamiar ożenić się z najstarszą córką, jeżeli istniała. Postanowił się z nią ożenić niezależnie od tego, czy była stara, Czy młoda, ładna czy szpetna. A potem jak najszybciej spłodzić z nią dziecko, bo tylko wówczas mógł mieć pewność, że już nikt nigdy nie poda w wątpliwość jego praw do Maidenstone.

Nikt nigdy.

Chłopiec ze sztandarem przeszedł na czele niewielkiej grupy przez most, minął wartownię i wkroczył na zamkowy dziedziniec. Linnea i Beatrix obserwowały przybyszów z na wpół przysłoniętego okna wspólnej komnaty. Był wysoki i postawny, a ciemne włosy gęstymi kędziorami spadały mu aż na brwi. Linnea od pierwszego spojrzenia nie znosiła go za arogancki uśmieszek. Kimże był ten zuchwały żółtodziób prowadzący armię, jakby miał do tego prawo? Bez wątpienia musiał być synem tego de la Manse.

Drzwi otworzyły się z hukiem; dziewczęta aż podskoczyły ze strachu. Ale była to tylko ich babka ze swoją służącą Idą, a nie para złaknionych krwi żołdaków.

– Odsuń się, dziewczyno. Daj mi spojrzeć – zażądała łady Harriet Chwyciła Linneę za ramię wbijając jej wsiało kościste palce i odepchnęła ją na bok.

Dziewczyna cofnęła się, nawet nie – próbując rozcierać bolącego miejsca, choć mogła być pewna, że po uścisku babki zostanie jej siniak. Od najwcześniejszego dzieciństwa babka dostarczała jej niezliczonych siniaków. Nie znaczyło to, by kiedykolwiek poważnie ją skaleczyła; były to niegroźne, powierzchowne obrażenia i szybko się goiły, ale Beatrix nigdy nie była tak traktowana.

Lady Harriet przysunęła się do starszej wnuczki, żeby wyjrzeć przez okno, i nawet pokrzepiająco uścisnęła jej dłoń.

– Sprytnie z ich strony, że przywieźli ze sobą Maynarda. Widziałam z mojej komnaty. Patrz, teraz wjeżdża wóz.

Linnea wyciągnęła szyję i stając na czubkach palców próbowała zobaczyć rannego brata. Ale ze swego miejsca widziała jedynie burty bydlęcego wozu.

– Żeby ospa wybiła tych de la Manse! – zaklęła lady Harriet z zawziętością, która zdumiała obie siostry. – Niech ich piekło pochłonie. razem z całą rodziną. Zwłaszcza tego młodego chłopaka!

Choć raz Linnea całkowicie zgadzała się z babką. Tak, zwłaszcza tęgo Chłopca. Beatrix starała się uspokoić staruszkę, która aż się trzęsła od targających nią uczuć.

– To nie ten chłopiec jest dla nas najgroźniejszy…

– Nie bądź głupia! Ten chłopiec nazywa się de la Manse, jest synem Allana de la Manse. On nam zagraża bardziej niż wszyscy pozostali! Ach, gdybym znała jakiś sposób, żeby się go pozbyć. – Uderzyła otwartą dłonią, w kamienny parapet i odwróciła się od okna z twarzą ściągniętą wyrazem goryczy. – To on powinien leżeć tam na wozie, złamany i skrwawiony, – Gdy jej zimny wzrok spoczął na Linnei, zrobiła jeszcze bardziej ponurą minę.

Linnea cofnęła się odruchowo, jako że dobrze znała to spojrzenie. Właśnie z jego powodu zawsze unikała babki jak tylko się dało. Teraz jednak nie mogła przed nią uciec.

– Wszystko przez szatana, który jest między nami – syknęła lady Harriet. – Jeszcze raz się potwierdziło, że miałam rację. Najpierw straciliśmy twojego najstarszego brata przez gorączkę. Potem twoją matkę i prawie połowę naszych łudzi. A teraz znowu twoja przeklęta dusza, ciemną jak głąb piekła, sprowadza nieszczęście na rodzinę!

Gdyby Linnea nie uskoczyła na czas, z pewnością oberwałaby laską. Ale tę lekcję również przyswoiła sobie bardzo wcześnie: zawsze trzymać się poza zasięgiem babcinej łaski. Teraz spoglądała czujnie z ukosa, podczas gdy siostra próbowała uspokoić staruszkę. Ida przeżegnała się, co miało ją uchronić przed złymi mocami Linnei. Zarówno otwarta niechęć lady Harriet, jak i ukradkowy znak krzyża czyniony w obecności młodszej bliźniaczki przez niemal wszystkich mieszkańców zamku były wyrazem podejrzliwości i odrzucenia, które stanowiły nieodłączny element życia Linnei. I oba bolały jednakowo mocno.

Dziewczyna jednak nigdy nikomu nie pozwoliła oglądać swego bólu. Szczególnie babce.

Jak zwykle Beatrix wkroczyła pomiędzy nie; chwyciła babkę za rękę zmuszając ją do odłożenia laski.

– To nam nic nie da. Musimy się zająć ranami Maynarda. Czy pozwolą nam go zobaczyć? Czy zostanie umieszczony we własnej komnacie?

– Nie wiem, co oni knują – warknęła lady Harriet. – Są poganami, cokolwiek mówi ojciec Martin. – Jej złość nieco ustąpiła w zetknięciu z łagodną dobrocią Beatrix. Staruszka westchnęła, jakby była bardzo wyczerpana. – Mój Edgar oczekuje ich teraz w wielkiej sali. Przyjmie ich warunki. Wtedy otrzymamy odpowiedź na nasze pytania. Ale nie spodziewaj się po nich żadnej wyrozumiałości. – Oczy starej kobiety spoczywały teraz na Beatrix; głos jej zadrżał, kiedy dodała: – Musimy cię przed nimi chronić, bo jak raz wpadnie im w oczy twoja uroda, nikt nie zdoła zapobiec bezeceństwom, jakie nastąpią.

– Bezeceństwom? – Mlecznobiała twarz Beatrix jeszcze pobladła. – Co masz na myśli?

– Gwałt – rzekła staruszka schrypniętym głosem. – Wojsko zawsze dopuszcza się gwałtów. Chociaż twoja uroda i niewinność mogą nas uratować. Nawet sam Henryk, który pozuje na królewiątko, musi wiedzieć że dziedziczka z twoim posagiem jest lepsza…

Nagle zamilkła uświadomiwszy sobie z trwogą, co chce powiedzieć. Linnea także wiedziała. Henryk musiał wiedzieć, że piękna dziewica ze znacznym posagiem jest cenniejsza w stanie nienaruszonym niż zbezczeszczona. Tyle że Beatrix nie będzie już miała posagu, jeśli de la Manse weźmie wszystko, a tego należało się spodziewać. Nie będzie zatem godną pożądania dziedziczką. Linnea zbliżyła się do siostry i objętą ją pocieszająco.

– Może mogłybyśmy uciec – podsunęła szeptem, zerkając z nadzieją, na babkę.

Lady Harriet wydęła nozdrza, jakby propozycja Linnei była tak żałosna, iż nie zasługiwała nawet na wzgardę. Nim jednak zdążyła wygłosić na ten temat jakąś kąśliwą uwagę, do komnaty wpadła Norma, długoletnia niańka bliźniaczek.

– Milord… milord Edgar prosi, żebyś przyszła do niego do wielkiej sali, milady. – Purpurowa z wysiłku dyszała ciężko. Najwidoczniej pokonała biegiem schody, co dla kobiety jej tuszy i wieku nic było łatwym wyczynem.

Linnea i Beatrix wpadły w jeszcze większy przestrach.

– A co z łady Beatrix? – spytała lady Harriet – Wspomniał o niej?

– Powiedział, że mam jej towarzyszyć do spiżami i zabrać wszystko, co może być potrzebne. Potem mamy pójść do Maynarda. Mają biedaka umieścić w koszarach.

Lady Harriet poderwała się bez wahania, jakby wezwanie do obowiązków przywróciło jej siły. Odpięła pasek z pękiem kluczy i wetknęła je do ręki Beatrix, poczym ująwszy dziewczynę za ramię, pociągnęła ją w stronę drzwi.

– Dołączę do ciebie przy łożu Maynarda, gdy moja obecność me będzie im już potrzebna. Ach, koszary, dla tego, który powinien tu panować. – Splunęła. – Niech będą przeklęci! – Wbiła w Lineę lodowate spojrzenie. – A ty lepiej zejdź mi z oczu. Ściągnęłaś już na nas dość nieszczęść na jeden dzień. Że też Edgar mnie nie posłuchał.

Obróciwszy się na pięcie wyszła, pozostawiając po sobie rytmiczny stukot laski o posadzkę. Kiedy i ten odgłos umilkł. Linnea słyszała już tylko szum krwi w uszach i nie wypowiedziane do końca oskarżenie, w którego cieniu upływało całe jej dotychczasowe życie…tylko że dziś brzmiało ono gorzej, znacznie gorzej.

Wiedziała, co babka miała na myśli: Linnea powinna zostać uśmiercona w chwili narodzili, by złe instynkty przypisane jej duszy nie znalazły ujścia na ten świat, a rodzina uchroniła się przed nieszczęściami, jakie owo zło musiało na nią ściągnąć. Jedno z tych nieszczęść właśnie na nich spadło, a winna mu była, oczywiście, Linnea. Przymknąwszy oczy, aż się zachwiała przytłoczona brzemieniem swego losu.

Kiedy pomocna dłoń ujęła ją za łokieć, ciemność w jej głowie nieco się rozproszyła.

– Ty nie ponosisz za to winy – usłyszała tuż przy uchu gorący szept Beatrix.

Zadrżała. Dobra, słodka Beatrix. Gdyby nie głęboka miłość i wsparcie siostry. Linnea chyba by nie przeżyła tych wszystkich lat upokorzeń. Beatrix niewiele mogła poradzić na to, jak inni ludzie traktują drugą z bliźniaczek, ale już fakt, że sama nie wierzyła w złą naturę siostry, znaczył dla Linnei bardzo wiele. Łączyła je więź, której nikt inny nie był w stanic zrozumieć. Beatrix była jedyną istotą, kochającą Linneę, a Linnea odwzajemniała jej uczucie z gorliwością, która czasami aż budziła lęk.

W tej chwili pokrzepiający uścisk i wypowiedziane szeptem słowa otuchy całkowicie wystarczyły, by Linnea odzyskała pewność siebie. Spojrzała w piękne szarozielone oczy siostry i pogładziła leciutko jej krągły policzek.

– Dziękuję ci, Bea. Dziękuję. Ale niezależnie od tego, kto ponosi winę, znajdujemy się w naprawdę ciężkim położeniu.

Beatrix potwierdziła skinieniem głowy, a potem przytknęła czoło do czoła Linnei, jak często robiły będąc dziećmi. Linneę ogarnęło poczucie bliskości, jakiego dawno nie zaznała, a potrzeba chronienia przed wszelką krzywdą tej, którą kochała najbardziej z całej rodziny, jeszcze się w niej wzmogła.

Beatrix odsunęła się pierwsza.

– Muszę iść do Maynarda…

– Nie! Nie – zaprotestowała Linnea, trzymając siostrę za ramię. – Nie powinnaś sama wychodzić z zamku, kiedy są tam ci wszyscy mężczyźni.

– Będzie przy mnie Norma. – Beatrix spojrzała na nianię, która opadłszy na ławkę wciąż ciężko dyszała.

– Nie. To ja pójdę z Normą – zadecydowała Linnea.

– Słyszałaś przecież, co powiedziała babka. Masz tu zostać. Ja mam pójść do Maynarda.

Ale Linnea była nieustępliwa. Choć przerażona tym, co spodziewała się zastać na zewnątrz – począwszy od obecności żądnych krwi najeźdźców po stan brata – jeszcze większym lękiem napawała ją myśl, że Beatrix będzie musiała stawić czoło tym okropnościom.

– Maynard z pewnością krwawi – powiedziała szybko, starając się. by jej ton zabrzmiał przekonująco. – Lepiej, żebym to ja poszła. – Poza tym mam jedyną szansę pokazać babce, że to nie moja wina, pomyślała. Jeśli zdołam uratować Maynarda…

– A jeśli on umrze? – spytała drżącym szeptem Beatrix jakby znała myśli siostry.

Linnea nawet nie chciała o tym myśleć.

– Chodź ze mną. Normo. Musimy się pospieszyć. Szybko, Bea. Zamień się ze mną ubraniem, a potem zamknij się tutaj i nie otwieraj nikomu spoza rodziny.

Beatrix wahała się przez moment Linnea wiedziała dlaczego. Nie zamieniały się rolami już od wielu lat… odkąd umarła ich matka i babka zabroniła im tych dziecięcych figli – Kiedy zrobiły to jedyny raz od tamtego czasu, zostały surowo ukarane… to znaczy Linnea została ukarana. W końcu Beatrix pokiwała głową, pełna obaw, lecz jak zawsze chętna udziału w szalonym pomyśle siostry.

Zawsze tak było. Linnea zuchwałą i szalona; Beatrix ostrożna i ufna. Linnea nie buntowała się przeciwko karze, jeśli była skutkiem przewinienia z jej strony… podobnie jak wydawało jej się sprawiedliwe, że Beatrix nie ponosi kary, jako że tonie ona by/a prowodyrem wszelkich występków. Tylko niezasłużone kary budziły jej sprzeciw – to, że rodzina uznawała ją za wyrzutka, że nie kochano jej tak samo jak siostry, że nigdy nie dostawała takich wspaniałych rzeczy jak Beatrix.

Linnea zrzuciła z siebie odzienie. Było proste w kroju i nie miało żadnych ozdób. Natomiast suknia, którą podała jej Beatrix, uszyta była z cienko tkanej wełny w kolorze leśnej – zieleni. Wycięcie przy szyi zdobiła złota wstążka, biegnąca też w dół na przodzie stanika. Tafię oplatał cienki skórzany pasek tłoczony w powtarzający się wzór celtyckich węzłów i mitycznych stworzeń. Nałożyła tę wspaniałą suknię na swą szorstką płócienną koszulę, na moment zapominając o okolicznościach, zmusiły je do tej zamiany. Mając na sobie piękny strój – a daleko mu było do najlepszych odświętnych szat Beatrix – niemal uwierzyła, iż to ona jest tą pierwszą córką. Najskromniejszy strój Beatrix był znacznie wytworniejszy od najlepszego ubrania drugiej z sióstr.

Linnea wygładziła spódnicę i zapięła pasek. Dopiero kiedy odrzuciła gruby warkoce na plecy i spojrzała na Beatrix, znów wróciła myślami do rzeczywistości.

Czyżby wyglądała tak samo w swych zgrzebnych szatach? Nie, to niemożliwe; zwątpiła, czy wymyślony przez nią podstęp może się udać, ponieważ nawet w prostym, nadzwyczaj skromnym ubraniu Beatrix nadal była piękna. Każdy musiał od razu przejrzeć ich oszustwo.

– Panie, zmiłuj się – odezwała się w tym momencie Norma, wodząc wzrokiem od jednej do drugiej ze swych podopiecznych. – Gdyby nie ten szczególny znak. po którym można was odróżnić…

Urwała, lecz to wystarczyło, by Linnea poczuła się znacznie lepiej. Może różnice pomiędzy nią a siostrą nie były aż tak oczywiste dla innych jak dla niej.

– Nie zapomnij o kluczach – napomniała Norma szeptem, jakby się bała, że ściany mogą wydać ich sekret.

Linnea zastanawiała się, czy niania bardziej się boi gniewu lady Harriet czy de la Manse'a. Zadrżała stwierdziwszy w duchu, że i ona mogłaby sobie zadać to pytanie.

– Bądź ostrożna, droga siostro – poprosiła Beatrix, przyciągając Linneę, by ja uścisnąć. – Powiedz naszemu bratu, że się za niego modlę. I wracaj jak najszybciej.

Linnea z Normą zeszły po krętych kamiennych schodach, trzymając się za ręce dla dodania sobie otuchy. W całym zamku Maidenstone panowała dziwna, inna niż zwykle atmosfera. Gdyby nawet nie czuć było dymu. a Linnea nie była świadkiem tych wszystkich strasznych wydarzeń, i tak wyczułaby zmianę, jaka zaszła w jej domu. Miała wrażenie, iż nawet od murów bije jakieś dziwne napięcie. Jakiś budzący grozę niepokój. I te odgłosy… inne niż zawsze, jakby nie pasujące do otoczenia. Zbyt wiele męskich głosów… żadnych kobiecych.

Gdzie się podziały wszystkie kobiety?

Zwolniły idąc po ostatnich stopniach. Norma trzymała się z tyłu; nie była w stanie ukryć lęku, Linnea także miała ochotę gdzieś się schować. lecz myśl o Maynardzie cierpiącym coraz mocniej kazała jej iść i ciągnąć za sobą opierającą się niańkę – w ten sposób przeszły pod niskim kamiennym łukiem prowadzącym do wielkiej sali.

Najpierw dostrzegła chłopca – tego przeklętego młodego de la Manse. Stał z trzema innymi mężczyznami, przy których wyglądał jak karzeł, bo wszyscy trzej byli słusznej postury. Linnea wydęła nozdrza z niechęcią. Kimże był, że miał odbierać im dom?

Jakby czując na sobie jej wzrok, chłopiec odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały.

Niech ospa wybije ciebie i całą twoją rodzinę, przeklęła go w duchu.

Jednakże on w odpowiedzi nieoczekiwanie się uśmiechnął, a potem szarpnął za ramię najwyższego z trzech rycerzy. Kiedy rycerz lekko się pochylił, by usłyszeć, co chłopiec ma mu do powiedzenia, Linneę ogarnęła nowa fala strachu. Dopiero teraz spostrzegła, że obcy rozmawiają z jej ojcem i stojącą obok babką. Tyle że w tym momencie uwaga wszystkich skupiona była właśnie na niej. Choć ale mogła słyszeć wymiany słów pomiędzy chłopcem i wysokim rycerzem, wiedziała, że mówią o niej… czy raczej o tej, z którą uchodziła. Odwagi dodawała jej myśl, że chroni swą siostrę przed niepożądanym zainteresowaniem najeźdźców.

– Lepiej się pospieszmy – mruknęła do Normy. Skręciły w lewo, prześlizgując się wzdłuż szorstkiej kamiennej ściany w stronę drzwi wiodących do kuchni i spiżarni za ogródkiem ziołowym. Nim jednak dotarły do okutych stalą drzwi prowadzących do wolności, drogę zastąpił im ów młody chłopiec – trzymał za obrożę wielkiego psa.

– Beatrix de Valcourt? – spytał z iście królewską wyniosłością. – Jesteś córką Edgara de Valcourt?

Linnea wyprostowała się dumnie. Serce łomotało jej tyleż ze strachu, co z nienawiści. Nie była w stanie od razu odpowiedzieć: gorączkowo poszukiwała w głowie odpowiednich słów.

Musiała kłamać, rzecz jasna. Taki przecież był cel całej maskarady – chronić Beatrix przed tymi okropnymi ludźmi, którzy najechali ich dom.

Ale targana z jednej strony obezwładniającym strachem, a z drugiej wściekłością, nie mogła wymyślić nic rozsądnego.

Miała ochotę powiedzieć temu zarozumiałemu smarkaczowi, żeby się wypchał, a potem powiesił na wieży. Ale czy Beatrix przeszłoby coś takiego przez gardło? Beatrix za nic w świecie nie nazwałaby go laskonogim bękartem ani nie zagroziła, że obetnie mu jaja, kiedy będzie spał. Nie, Beatrix byłaby chłodna i wyniosła; zawszę zachowywała się jak dama, zbyt dumna, żeby się zniżać do jemu podobnych.

– No? – ponaglił wyzywającym tonem. – Połknęłaś język czy co?

To ja ci utnę języki nakarmię nim twojego psa, pomyślała. I uniósłszy lekko podbródek, rzekła lodowato:

– Jestem lady Beatrix. – Spojrzała przy tym na niego, jakby był nędznym robakiem, którego nawet nie warto rozdeptać.

– Lady Beatrix – powtórzył drwiącym tonem, rozciągając sylaby. – Zatem, lady Beatrix. może będziesz łaskawa do nas dołączyć. – Przesadnie uniżonym gestem wskazał swoich towarzyszy.

Linnea odwróciła się do nich bez słowa, W sali zapanowała cisza; wszyscy zastygli wyczekująco. Choć uciekinierów ze wsi już wyprowadzono, w sali pozostała większość mieszkańców zamku – stali teraz zbici w niespokojne gromadki. Obecność ciężko uzbrojonych ludzi de la Manse'a nadawała sali nierzeczywisty wygląd.

Ojciec patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Z rezygnacją? Z nadzieją? Uzmysłowiła sobie, że jest stary. Wyglądał staro, starzej niż jego matka.

Lady Harriet także na nią patrzyła, ale jej minę łatwiej było odczytać. Rozpierał ją gniew na to, co im się przydarzyło. I była dumna z wnuczki Staruszka zadarła podbródek, jakby chciała w ten sposób przesłać Linnei jakiś znak, a ona odpowiedziała jej tym samym.

Udało się! Ona też myśli, że jestem Beatrix – Wszyscy tak myślą! Ta pewność dodała Linnei skrzydeł. Jeszcze sprawi, że będą z niej dumni. Przekonają się.

Przeszła przez salę z wysoko uniesioną głową, wyprostowana jak struna, świadoma, że spoczywają na niej oczy wszystkich obecnych. Nie odrywała wzroku od babki, której widok dodawał jej siły. Może była okrutna i przesądna, ale jej dzielnością można by obdzielić dziesięciu mężczyzn – Linnea postanowiła jej dorównać.

– Milordzie – zwrócił się chłopiec do wysokiego rycerza, z którym rozmawiał wcześniej. – Przedstawiam ci lady Beatrix de Valcourt. – Przeniósł bezczelny uśmieszek z potężnego, surowego rozmówcy na dziewczynę. – A to jest Axton de la Manse, syn Allana de la Manse, prawowity pan zamku Maidenstone.

Pan zamku Maidenstone? Linnea patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Więc to on miał tu rządzić, nie ten arogancki młodzik? To tylko pogarszało ich sytuację. Axton de la Manse był człowiekiem wojny, o czym świadczy! zarówno wielki miecz wiszący u jego boku, jak i wyraz bezwzględności na surowej twarzy. Boże, zmiłuj się, bo to im wróżyło jak najgorzej. Patrzył na nieb tak, jakby miał ochotę ich unicestwić.

Prawdę mówiąc, wyglądem nie odbiegał od dwóch innych mężczyzn, którzy stali po jego bokach. Ale choć wszyscy trzej przyglądali jej się z chłodną uwagą, czuła na sobie tylko jego wzrok. Wyłącznie jego. Miał zimne szare oczy, a spojrzenie twarde niczym kamienne mury Maidenstone. Przesuwało się po niej, od stóp do głów, powoli, dokładnie. beznamiętne i stanowczo zbyt zuchwałe. Wiedziała, co oznacza takie spojrzenie; rumieniec objął jej policzki. Na szczęście zawstydzenie szybko zmieniło się w czystą furię.

Bezczelny łotr!

– Lady Beatrix. Twoja najstarsza córka? – Pytanie skierowane było do jej ojca.

– Tak, Beatrix jest moją córką…

– Niezamężną? – przerwał mu de la Manse. Choć powiedział to ściszonym głosem, wszystkie oczy w sali skierowały się na niego, a on odwrócił głowę i jeszcze raz przyjrzał się Linnei niezwykle dokładnie.

Nikt mu nie odpowiedział. Ogólne milczenie wystarczyła jednak za Odpowiedź, sądząc po domyślnym uśmieszku chłopca. Linnea doszła do wniosku, że młodzieniec musi być młodszym bratem; jakoś łatwiej jej było patrzeć na niego niż na potężnego, surowego de la Manse'a. Ale nie miała wątpliwości, że jej prawdziwym wrogiem jest Axton de la Manse. nie chłopiec.

Istniał tylko jeden powód, dla którego mógł wypytywać o jej stan. Całą siła woli starała się opanować rozdygotane nerwy.

– Na Boga. sir, chciałabym – zobaczyć mego brata – Jeśli pozwolisz – dodała chłodnym tonem, który miał ukryć ogarniającą ją panikę. Pytał, czy jest zamężna, bo jeśli nie, miał zamiar szybko wydać ją… to znaczy Beatrix, za mąż. I to najpewniej za siebie!

Nie raczył odpowiedzieć: wzruszył tylko ramionami i powrócił do rozmowy z jej ojcem.

Bezczelny to, pomyślała raz jeszcze. Nikczemny łobuz. Żeby zadawać osobiste pytania, a potem bez słowa odwracać się do niej plecami… Z drugiej strony jednak Linnea odczuła tak wielką ulgę, że nie jest już obiektem jego zainteresowania, iż trudno jej było się poruszyć. Wypuściła długo wstrzymywany oddech i odważyła się spojrzeć na babkę, ale nie znalazła na jej twarzy otuchy, której szukała. Na twarzy babki gościł ten sam wyraz trwogi, co na obliczu ojca.

Lady Harriet wiedziała tak samo dobrze jak wszyscy inni w wielkiej sali, o co chodziło pytającemu, a jej widoczny strach tylko potwierdził najgorsze obawy Linnei. Ten człowiek zamierzał pojąć Beatrix za żonę… ten człowiek, który przyczynił się do klęski wojsk Stefana i zmiażdżył armię Maynarda. Zamierzał wzmocnić swe prawa do Maidenstone żeniąc się z biedną Beatrix, najstarszą córką.

Norma musiała szarpnąć Linneę za rękaw, żeby ta wreszcie drgnęła. Niemal ciągnięta przez niańkę, przeciskała się przez obserwującą ją uważnie ciżbę. Dopiero kiedy z głuchym stukiem zamknęły się za nimi ciężkie drzwi i znalazły się w zacisznym schronieniu niewielkiej spiżarni. Linnea odważyła się pomyśleć o tym, co wydawało się nie do pomyślenia.

Miał zamiar się z nią ożenić… to znaczy nie z nią, lecz z Beatrix. Dzięki Bogu, że naprawdę nią nie była!

Jednakże poczucie ulgi szybko ustąpiło miejsca współczuciu. Biedna Beatrix.

– Czego będziemy potrzebowały? – odezwała się Norma. – Szczawiu, oczywiście. I może kamfory?

Linnea zmarszczyła w skupieniu czoło, próbując stłumić w sobie niepokój o los swój i bliźniaczej siostry.

– Tak, do tego korę brzozową i lipową maść, żeby oczyścić rany. I może jakieś zioła na uspokojenie rannego. Aha, będziemy tez potrzebowały jakichś szmat, żeby go umyć.

Zabierały z półek odpowiednie dzbanki i naczynia, podczas gdy Linnea zastanawiała się, czego jeszcze mogą potrzebować poza igłą i nicią do zszycia otwartych ran. Znajoma ciasnota spiżami – wąskie półki z różnego rodzaju zapasami, nieco duszny zapach małego zamkniętego pomieszczenia – dawały namiastkę poczucia bezpieczeństwa.

Nie czas było jednak korzystać ze schronienia. Choć tam na zewnątrz świat stanął do góry nogami, Linnea wiedziała, że nie może przed nim uciec. Przede wszystkim należało zadbać o Maynarda, a potem dopiero przejmować się Beatrix i strasznym losem, jaki ją czekał. W tym momencie niebyła w stanie myśleć o siostrze, równocześnie zachowując przytomność umysłu.

Znalazły Maynarda w kącie baraku; leżał na twardej pryczy, by) przy nim tylko giermek i stajenny. Giermek zdążył już nanosić wody, a stajenny porozcinał na Maynardzie ubranie robiąc dostęp do ran. Poza tym i podaniem rannemu wody do picia, nic nie zostało uczynione, by ulżyć jego cierpieniom.

Krew zmieszana z błotem oblepiała mu ciało czarną skorupą. Do otwartego baraku cisnęły się roje much; giermek odganiał je znad ciała; rannego.

– Odsuńcie się – poleciła obu mężczyznom Norma, stawiając koszyk na ziemi. Z posępną miną na zwykle pogodnej twarzy obejrzała się na Linneę. – Źle z nim – szepnęła, jakby chciała ukryć ten fakt przed zmasakrowanym człowiekiem, który leżał przed nimi bez zmysłów.

Linnea musiała przyznać, że rzeczywiście było źle. Właściwie beznadziejnie. Wciąż jednak żył. Jego pierś unosiła się w płytkim, nierównym oddechu, a wszelkie krwawienia powstrzymywała gruba warstwa zaschniętej krwi.

Niestety, trzeba było zmyć tę brudną skorupę.

– Przytrzymaj mu nogi. na wypadek gdyby się szarpał – rozkazała Linnea stajennemu, zastanawiając się równocześnie, od czego zacząć. Zawsze wykazywała zdolności do pielęgnowania chorych, ale nigdy dotąd nie miała do czynienia z tak poważnymi ranami. Spojrzała na giermka, któremu oczy dosłownie wychodziły z orbit. – Frayne, usiądź przy jego głowie.

Bez ociągania zabrały się z Normą do pracy.

Prawa ręka bytu złamana, i to paskudnie, Obie kości przedramienia sterczały przez skórę, ale to obrażenie przynajmniej nie zagrażało życiu. Nad brwią widniał ogromny siniak, a powieka spuchła tak, że w ogóle nie było widać oka. Wiedziała, że rany głowy bywają bardzo niebezpieczne, jedynym wyjściem były okłady na opuchliznę i modlitwy.

Ale straszliwa rana w prawym boku…

– Lanca przeszła przez kolczugę. Ściągnęła go z konia – powiedział giermek jąkając się z przejęcia. Usta mu drżały, jakby znów miał przed oczyma przerażającą bitwę.

Linnea zacisnęła szczęki starając się okiełznać wyobraźnię, która i jej podsuwała straszne obrazy. Walka, Przekleństwa. Krew i krzyki z niewyobrażalnego bólu. Ludzie padający w agonii.

Nigdy nie lubiła brata, ale to dla nich walczył, dla całej rodziny, więc i dla niej – Nie chciała pozwolić mu umrzeć. Postanowiła zmusić go do życia!

Bała się, że strach jej w tym przeszkodzi, więc szukała w sobie siły, która, tylko gniew mógł wzbudzić.

– Kto mu to zrobił? Widziałeś, jak to się stało? Potrafiłbyś rozpoznać łotra, który go okaleczył?

– O tak. To on. Nowy lord.

Linnea podniosła głowę i zastygła bez ruchu, przerywając mycie rozdartej piersi Maynarda. Nowy lord. Axton de la Manse. Miecz, który wisiał mu u pasa… Zadrżała, zdjęta przerażeniem. Omal nie zabił Maynarda. Teraz ma poślubić Beatrix. Z pewnością dobry Bóg do tego nie dopuści.

Przyszpiliła giermka zimnym spojrzeniem, bo wydało jej się, że mówi tonem bliskim podziwu o człowieku, który próbował zabić jego pana.

– Nadejdzie dzień, że Maynard się zemści – obiecała sama żądna zemsty. – Pokona tego łajdaka…

– Za pozwoleniem, lady Beatrix, ale to potężny wojownik. Nie zdaje mi się. żeby którykolwiek z rycerzy w Maidenstone mógł się z nim zmierzyć.

Gdyby nie to, że Maynard się poruszył, bo zmywając zaschłą krew dotknęła szarpiami żywego ciała, Linnea pewnie by przyłożyła Frayne'owi w ucho. Jak śmiał wychwalać bojowe zalety tego bezlitosnego potwora?! Doprawdy, mówił tak, jakby podziwiał tego łotra!

Przez następnych kilka minut obie kobiety były zbyt zajęte pracą by się w ogóle odzywać. Maynard nie był przytomny, w każdym razie nie miał świadomości, co się dzieje. Nie znaczyło to jednak, że bezwładnie poddawał się ich zabiegom: wszyscy czworo musieli wytężyć siły, by go utrzymać, kiedy Linnea opatrywała rany. Obmyła mu bok i nasmarowała maścili wierzbowo – lipową, po czym przewiązała. płótnem – Szycie odłożyła na później. Na razie wystarczyło go umyć i powstrzymać krwawienia.

W następnej kolejności zajęła się jego nieszczęsnym, zdruzgotanym ramieniem. Patrząc na nie musiała z całych sił powstrzymywać odruch wymiotny. Norma oczyściła rozdartą skórę i usunęła odłamki kości, podczas gdy Linnea usiłowała podjąć decyzję co do dalszego postępowania.

Odjęcie ręki nie wchodziło w rachubę. Po prostu nie byłaby w stanie zrobić czegoś podobnego. Poza tym istniała szansa, że ramię się zagoi.

Zacisnęła zęby w wyrazie całkowitej pewności.

– Norma i Frayne, razem musicie go utrzymać nieruchomo. Usadźcie na nim, jeśli musicie, ale nie może się poruszyć, Marshal, ty musisz ciągnąć za nadgarstek… choćby nie wiem jak krzyczał z bólu. Musisz ciągnąć, a ja połączę oba końce kości.

Łatwo powiedzieć, ale czekało ich niewyobrażalnie ciężkie zadanie. Maynard krzyczał w niebogłosy. Miotał się po pryczy jak marionetka szarpana za sznurki. Norma i młody Frayne, z twarzami mokrymi od łez przerażenia, przyciskali go całym swym ciężarem, a stajenny ciągnął, na przemian modląc się i klnąc siarczyście.

Dosłownie wszystko w Linnei buntowało się przeciw temu, co robiła z Maynardem, lecz postanowiła za wszelką cenę dokończyć to, co było konieczne. Z naruszonej rany znów trysnęła krew, zalewając jej dłonie r powodując lepkość palców, ale Linnea bez wahania wcisnęła zgruchotane końce kości na miejsce. Wiedziała, że nic może przestać, bo nie będzie w stanie od nowa podjąć działania. Jeśli choć przez sekundę pozwoli sobie na wahanie, poniesie klęskę.

Wreszcie końce kości połączyły się z cichym chrzęstem, który bardziej wyczuła, niż usłyszała, Wsunęła palec pod twarde, nierówne zgrubienie.

Na szczęście z drugą kością poszło nieco łatwiej. Dziewczyna miała świadomość, że ręka nigdy nie odzyska pełnej sprawności, jako że brakowało w niej odłamanych części kości, ale pocieszała się, że zrobiła wszystko, co było możliwe.

Kiedy ostrożnie nasuwała na miejsce poszarpane mięśnie i skórę, nagle dotarło do niej, że Maynard przestał krzyczeć. Usłyszała stłumiony szloch Frayne'a i ciężki oddech stajennego. Norma mamrotała pod nosem jedyną modlitwę po łacinie:

– Pater noster. que es in coelis…

A Maynard leżał nieruchomo jak trup.

– Zemdlał – powiedziała uspokajająco Norma, widząc, że Linnea zamiera w bezruchu. – Lepiej się pospieszmy.

Linnea nie potrafiła powiedzieć, jak zdołały dokończyć całą operację. Kiedy Norma ze stajennym mocowali ramię do deszczułki. która miała trzymać kości we właściwym ułożeniu, dziewczyna zszyła skóro i obficie wysmarowała ranę maścią. Potem odwinęli płótno z rany na piersi i ją także mocno zszyła.

Przez cały ten czas Maynard pozostał nieprzytomny; oddychał płytko i nieregularnie, ale oddychał. W korku owinęli mu pierś nowym kawałkiem płótna, również nasączonym maścią.

Rozbita głowa pozostała na koniec, ponieważ Linnea wiedziała, że w tym wypadku niewiele będzie w stanie zrobić. Tuż nad lewym okiem obok skroni widać było w czaszce niewielkie wgłębienie. Inne obrażenia skrywała opuchlizna. Dzięki kilku szwom łuk brwiowy powinien się zabliźnić lepiej, niż gdyby go zostawiła, by sam się wygoił. Tyle że blizny były najmniejszym ze zmartwieli brata Linnei.

Kiedy zakończywszy pracę wyprostowała obolałe plecy, była umazana krwią, oblepiona słomą i zlana własnym potem. Półprzytomna z wyczerpania zachwiała się i tylko dzięki szybkiej pomocy Frayne'a, który ją podtrzymał, nie osunęła się przed nimi na ziemię.

– Dobra robota, milady – pochwala chłopiec. Tym razem podziw w jego głosie przeznaczony był dla niej.

– Tak, rzeczywiście, dobra robota – powtórzył za nim stajenny.

Linnea chciała im wierzyć. Wiedziała jednak o gojeniu się ran tyle. by rozumieć, że jej staranne szwy jeszcze o niczym nie przesądzają. Mógł przeżyć. Ale okrutna prawda była taka, że jeszcze bardziej mógł umrzeć.

Norma przykryła Maynarda prześcieradłem i kocem.

– Lepiej wracajmy do zamku, lady Beatrix – powiedziała.

Linnea zamrugała. Ach, tak. Była przecież Beatrix. Prawie o tym zapomniała. Powinny wracać do komnaty, gdzie czekała na nie prawdziwa Beatrix.

Nim jednak zdołały się oddalić, w przeciwległej części baraku powstało jakieś zamieszanie.

– Gdzie on jest? – rozległ się gniewny głos lady Harriet Nagle do ich małego kręgu dołączyli oprócz niej sir Edgar, a za nim ojciec Martin, Ida i zarządca, sir John. Towarzyszyło im czterech ponurych zbrojnych w barwach de la Manse'ów.

Linnea cofnęła się, kiedy babka i ojciec padli na kolana przy pobladłym ciele Maynarda.

– On żyje. On żyje – powtarzała w kółko lady Harriet. – On żyje!

– Milady Beatrix uratowała naszego młodego lorda – odezwał się; stajenny. – Nastawiła mu ramię i pozszywała rany…

– Ramię dzierżące broń – rzekł cicho sir Edgar. – Czy będzie jeszcze kiedyś walczył? – Podniósł wzrok na Linneę.

Dziewczyna bezradnie potrząsnęła głową.

– Nie wiem, ojcze. Nie wiem. Nie mogę nawet obiecać, że przeżyje – dodała ledwie słyszalnym szeptem.

– Będzie żył. Będzie żył – oznajmiła z mocą lady Harriet Posłała wnuczce spojrzenie, w którym była pewność. I duma. Duma z Linnei!

Stara kobieta wstała powoli, przytrzymując się mocnego ramienia Idy. Nie odrywała jastrzębiego wzroku od wnuczki.

– Zawsze wiedziałam, że jesteś błogosławiona. Wiedziałam to od Chwili twoich narodzin. A teraz, dzisiaj, uratowałaś życie Maynardowi.

Otworzyła przed wnuczką ramiona, a to, choć się zawahała, nie miała w sobie dość siły, żeby się oprzeć… ani żeby wyznać prawdę.

Nie była Beatrix, ale jakże żałowała, że nią nie jest, wtulając się w ramiona babki. Być tak kochaną, I tak cenioną?

Zaraz potem, zawstydzona swoją zazdrością, i obawami… i tym, jak bardzo potrzebowała uznania ze strony babki, wybuchnęła płaczem.

Загрузка...