10

Dwie godziny przed świtem Anna zeszła na najniższy poziom twierdzy i wyprowadziła swą niewielka armię z La Roche de Roald. Strażnicy nieśli pochodnie, żeby oświetlić im drogę w krętych jak labirynt lochach.

W głębi jednego ze ślepych korytarzy dostrzegła drzwi z zawiasami przeżartymi rdzą od wilgoci i wieloletniego nieużywania. Zastanawiała się, czy spoczywają za nimi szczątki jakiegoś wroga jednego z jej przodków. Perspektywa znalezienia szkieletów powstrzymała ją od próby zajrzenia do komnaty.

Po śmierci Drąga Anna była jedyną osobą, która znała drogę do wykutych w klifie schodów. Ale dziś rano, na wypadek najgorszego, pokazała ją Catherine.

To była krótka bezsenna noc. Odpoczynku pozbawiły jej myśli o zbliżającej się bitwie, ale i rozmyślania o wizycie Morvana. Tak łatwo uległa jego pochlebstwom i pieszczotom. Było w niej coś, nad czym nie miała kontroli, a co odpowiadało głodem na jego dotyk. Może to na skutek strachu przed bitwą. Może w głębi ducha chciała, by Morvan ją powstrzymał, by dał jej wymówkę, która pozwoliłaby jej nie stać w tej chwili w miejscu, w którym się znajdowała.

Ciągle dźwięczały jej w uszach słowa, które wypowiedział na pożegnanie, że jej pragnienie wzięcia udziału w walce jest silniejsze niż lęk. Czyżby miał rację? Czy naprawdę lubiła walkę? Czy odgrywając rolę pana na zamku, wcieliła się w nią do końca? Czy niecierpliwie oczekiwała tej walki, jak to czynią wojownicy, a nie jak kobieta, zmuszona do przyjęcia roli nie do pomyślenia dla niewiasty? Ona, która nigdy nie patrzyła w lustro, stała teraz przed zwierciadłem, w którym próbowała bezskutecznie dostrzec, co naprawdę dzieje się w jej duszy.

Znalazła się przed tajną furtką w murach. Szarpnęła ją gwałtownie, aż głośne skrzypnięcie odbiło się echem od granitowego sklepienia. Oddział wyszedł za Anną na plażę.

Klif był poszarpany i nierówny, miejscami wznosił się ostro ponad plażę, miejscami obniżał się do jej powierzchni. O półtora kilometra na północ Anna skręciła na ścieżkę, która wiodła przez skalne rumowisko do lasu powyżej.

Zanim dotarła do polany, usłyszała ciche rżenie. Carlos, który przyprowadził ze stadniny dwadzieścia koni, wskazał jej jedno z drzew. Przywiązał doń trzy wspaniałe rumaki o smukłych kształtach i nogach, zdradzających ich saraceńskie pochodzenie. To były najszybsze wierzchowce, przeznaczone dla Anny, Louisa i Carlosa.

Wsunęła miecz w skórzaną pętlę po lewej stronie siodła, po czym wskoczyła na koński grzbiet i pochyliła się, by przymocować kołczan przy prawej nodze.

Ktoś zaczął przywiązywać dolne rzemyki do pierścieni przy siodle. Anna obróciła się i spojrzała w błyszczące oczy Morvana. Jego twarz wydawała się surowa. Nagle bez słowa zawisły między nimi wspomnienia wczorajszej bliskości.

Morvan położył rękę na kolanie Anny.

– Trzymaj się blisko murów. W grupie naszych łuczników – rozkazał szorstko.

Gdyby go posłuchała, jej strzały nie byłyby skuteczne.

– Będę ostrożna.

– Jeśli pójdzie źle, uciekaj do zamku. Gregory będzie cię wypatrywał. Wciągnie cię do środka.

Nie wiedziała, że Morvan wydał Gregory’emu specjalne rozkazy. Powinna to była przewidzieć.

– Jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie, zsuń z głowy kaptur. Oni nie mogą sobie pozwolić na zrobienie ci krzywdy.

Mówił jej, że ma się znaleźć w rękach Gurwanta żywa, nawet nie ranna! A ona postanowiła, że w żadnym wypadku do tego nie dopuści.

Morvan złapał jej ramię, pociągnął do dołu, ujął jej głowę i przycisnął wargi do ust Anny.

Carlos tymczasem wyprowadzał już ludzi z polany.

– Nie rób sobie wyrzutów, że nie zdołałeś mnie zatrzymać. I nie zamartwiaj się o mnie, tylko uważaj na własne życie – poprosiła. – Carlos będzie przy mnie, a jest lepszym żołnierzem, niż mógłbyś przypuszczać. Bóg z tobą, Morvanie.

– I z tobą, pani.

Dosiadł swego wierzchowca. Anna przekonała się, że to wspaniały koń, wytrzymały i szybki. W czasie bitwy mógł się okazać bardziej użyteczny niż najbardziej rasowe zwierzę.

Ruszyli przez las. Wreszcie Carlos dał ręką znak, że dotarli na miejsce. Piechurzy ustawili się po prawej i lewej stronie, formując szyk. Anna, Carlos i Louis pojechali na północne flanki. Ludzie czekali w milczeniu.

Powoli czerń nocy, rozjaśniana jedynie przez przygasające ogniska z obozu Gurwanta, zaczęła blednąc. Dawało się już rozpoznać niewyraźne sylwetki śpiących ludzi i drzemiących koni. Niestety, Anna dostrzegła, że nie wszyscy są pogrążeni we śnie. Niektórzy, w tym sam Gurwant, zgromadzeni przy centralnym ognisku, byli już na nogach i to w pełnych zbrojach.

Uwagę dziewczyny przykuło coś, co działo się z tyłu, za obozem. Na południu zamajaczyły jakieś nieruchome sylwetki. To musieli być angielscy łucznicy z Brestu.

Nagle srebrzystoszare światło zalało pole. Odległe sylwetki podniosły się, wyciągnęły ramiona i ruszyły do przodu w zwartym szyku. Poranną ciszę rozdarł świst strzał, wypuszczanych falami z długich łuków w stronę obozowiska Gurwanta.

Łucznicy Anny wybiegli z lasu i przyłączyli się do ataku, celując, zgodnie z rozkazem, w stado koni stojących na skraju lasu. Rozpętało się piekło i położyło kres leniwemu spoczynkowi. Ciszę rozdzierały okrzyki wojenne. Rycerze i inni zbrojni szarżowali na obóz Gurwanta, w którym zapanował całkowity chaos.

Anna minęła obóz galopem, tuż za nią trzymali się Carlos i Louis. Kiedy rzuciła wodze i zaczęła szyć strzałami w przeciwników, dostrzegła, że od bramy zamkowej zbliża się Haarold na czele niewielkiego oddziału.

Atak z zaskoczenia zrównoważył nierówne siły. Wielu z pogrążonych we śnie żołnierzy Gurwanta miało już nigdy się nie obudzić, inni walczyli pieszo, niezakuci w zbroje i nieprzygotowani. Gurwant i jego rycerze zdołali jednak dosiąść koni i jasna głowa wroga Anny wznosiła się jak wieża nad polem bitwy, kiedy przebijał się przez kłębowisko, walcząc toporem.

Bitwa zaczęła obejmować coraz szerszy teren. Anna kierowała koniem kolanami i galopując wzdłuż północnego skrzydła, starannie celowała w konie górujących nad tłumem rycerzy, starając się powalić ich na ziemię.

Krew żywiej krążyła w jej żyłach, czuła strach i radosne uniesienie. Mimo wszechogarniającego poczucia zagrożenia, wydawało jej się, że nigdy jeszcze nie była tak bardzo żywa i nigdy równie jasno nie myślała.

Popędziła w stronę zamku w kolejnym nawrocie, po czym zawróciła konia. I serce w niej zamarło. Jeden z rycerzy Gurwanta wyrwał się z bitwy i szarżował na północne pole. Zjeżdżał w dół z uniesionym mieczem, kierując się w stronę młodego Louisa, który nie zdawał sobie sprawy z czającego się za plecami niebezpieczeństwa.

Anna założyła strzałę i wycelowała w wierzchowca atakującego rycerza, ale nagle na linii strzału, pomiędzy nią a wrogiem znalazł się Louis. Dziewczyna umocowała łuk przy siodle, wydostała miecz i ruszyła naprzód. Rycerz dopędził chłopca w chwili, gdy wjechała wprost w jego wierzchowca i zdążyła przyjąć na swój miecz uderzenie, wymierzone w kark Louisa.

Ostrze zsunęło się po ramieniu młodzieńca. Jego wierzchowiec uskoczył w bok, ale konie Anny i rycerza sczepiły się ze sobą, zrzucając oboje jeźdźców na ziemię.

Siła upadku zaparła dziewczynie dech w piersiach. Ból rozszedł się po jej biodrach i nogach. Konie się rozdzieliły. Rycerz poruszał się z mozołem w swej zbroi, próbując wstać. Anna poderwała się z ziemi i pochwyciła wodze swego rumaka, ten jednak odskoczył spłoszony i nie zdołała wskoczyć na siodło.

Czuła śmierć za plecami. Puściła wodze i odwróciła się. Rycerz zdołał już stanąć na nogi. Podniósł przyłbicę i patrzył na nią.

Anna ściskała oburącz miecz. Wydawało jej się, że bitwa bardzo się oddaliła, a pole powiększyło się do niebywałych rozmiarów.

Rycerz roześmiał się, zanim ruszył w jej stronę.


Morvan wiedział, w którym momencie bitwa została rozstrzygnięta. Z mieczem w dłoni przedzierał się poprzez gęstwę pieszych żołnierzy ku rycerzom na koniach i wtedy zauważył, że nieprzyjaciel zaczyna się cofać. A to oznaczało ruch w stronę murów twierdzy. Te kilka kroków do tyłu przypieczętowało los armii wroga.

Morvan pragnął zmierzyć się z samym Gurwantem, przebijał się więc ku niemu, nie spuszczając z oka górującej nad otoczeniem jasnej głowy.

Jego uwagę zwrócił jakiś ruch po lewej. Cofnął konia w ostatniej chwili, by odepchnąć uzbrojonego w miecz pieszego, który właśnie zamierzał się bronią na nogi jego wierzchowca. Gniadosz zatoczył koło, zanim stanął. Morvan spojrzał na północ, gdzie powinna znajdować się Anna.

Nie mógł jej dostrzec. Szybko uwinął się z jakimś zbrojnym, który się na niego zamierzał, i znów spojrzał na północ. Dostrzegł dwa rumaki bez jeźdźców i szczupłą zakapturzoną postać stojącą z mieczem w dłoniach na wprost zakutego w zbroję rycerza.

Zaklął przez zęby. Wyrwał się z pola bitwy, nie zważając, czy tratuje wrogów, czy też swoich. Parł do przodu jak taran; targany wyrzutami sumienia i wściekłością. Wiedział doskonale, że, choć prosił ją o to, Anna nie zdejmie kaptura, żeby dać się rozpoznać.

Rycerz uderzył. Odparowała jego uderzenie mieczem, zaleciła nim i wytrąciła mu broń z ręki. To był świetny sposób obrony, ale drugi raz już jej się nie uda. Morvan zacisnął zęby i uderzył konia, by przyśpieszyć biegu. Żołądek zacisnął mu się w twardy supeł, kiedy uświadomił sobie, że nie zdoła przybyć na czas. Usłyszał własny krzyk, kiedy rycerz zadał potworne cięcie.

Tylko swej szybkości i zwinności Anna zawdzięczała, że nie została rozcięta na pół. Miecz napastnika zawadził jedynie czubkiem o jej bok. I tak jednak padła na ziemię jak kłoda. Rycerz szykował się do dobicia dziewczyny. Nie zauważył nadciągającego wroga. Nagle tuż nad nim znalazł się pędzący jak burza gniadosz. Wyciągnięty naprzód miecz bez trudu strącił głowę rycerza, która odskoczyła od tułowia jak piłka.

Mimo ciężkiej zbroi Morvan bez trudu zeskoczył z konia i podbiegł do leżącej bez życia Anny. Odrzucił rękawice i miecz, ukląkł przy niej na jedno kolano. Po raz pierwszy w życiu był śmiertelnie przerażony. Bitwa, pole, nawet słońce, wszystko nagle zniknęło, kiedy wpatrywał się w nieruchome ciało.

Podniósł głowę dziewczyny i mocno uderzył ją w policzek. Odetchnął z ulgą, kiedy zamrugała i otworzyła oczy.

Stukot kopyt galopującego konia znów postawił Morvana w stan pogotowia, ale tym razem nie było powodu do obaw. To Carlos zatrzymał się tuż przy nich; jego twarz wyrażała zgrozę i udrękę.

– Żyje! – krzyknął do niego Morvan. – Zostań tu i osłaniaj nas. Zaniosę ją do twierdzy.

Carlos zatoczył koniem, by mieć na oku pole walki, i stanął z łukiem w pogotowiu.

– Wsadź ją na konia! – zawołał. – Ja się tu wszystkim zajmę.

Morvan wziął Annę pod ramiona i postawił na nogach. Krew spływała z jej biodra. Rana była paskudna, ale wydawało się, że kości nie zostały zgruchotane.

Wsiadł na konia, podciągnął dziewczynę i posadził ją przed sobą. Kiedy krzyknęła, coś szarpnęło się gdzieś w głębi duszy Morvana. Zdawał sobie sprawę, że ból musi być nie do zniesienia. Prawym ramieniem objął Annę, w lewą rękę ujął wodze. I nagle zsunął jej kaptur z głowy, a złociste loki rozsypały się na wietrze.

Ból pomógł Annie odzyskać przytomność. Uchwyciła się zbroi Morvana, żeby utrzymać równowagę na galopującym koniu. Mężczyzna pożałował, że odruchowo na nią spojrzał. Jego wzrok przykuła krew wsiąkająca w ubranie i ściekająca po siodle.

Zadrżał na myśl o tym, jak bliska jest śmierci. Ogarnęła go wściekłość na jej samowolę.

Kiedy dotarli do bramy, most zwodzony był już opuszczony. Morvan nie czekał, aż krata całkowicie się podniesie, pochylił się w siodle i wpadł galopem na dziedziniec. Podjechał do Gregory’ego i zsunął dziewczynę w jego ramiona.

– Jest poważnie ranna. Zanieś ją do Catherine, niech kobiety natychmiast się nią zajmą. – Rzucił Annie jeszcze ostatnie spojrzenie i wrócił na pole bitwy.


Ból był bardzo przenikliwy, ale Anna nie czuła już takiej słabości jak przed chwilą.

– Postaw mnie na ziemi, Gregory. Jestem dla ciebie za duża i mogę stać o własnych siłach.

Gdy opuścił jej stopy na ziemię, musiała się na nim wesprzeć, żeby nie upaść, ale lewa noga wytrzymała.

– Pomóż mi wejść na mury.

– Słyszałaś rozkaz sir Morvana, pani.

– On nie jest moim panem. Chcę wejść na mury.

Gregory pomógł jej dokuśtykać do schodów.

– Piekło się rozpęta, kiedy Morvan się o tym dowie, uprzedzam. On nie należy do ludzi, których rozkazy można lekceważyć, a pani traci wiele krwi.

– Powiedz mu, że wykonałeś mój rozkaz.

Gregory zawołał strażnika i razem wtaszczyli Annę na blanki twierdzy. Mocno przytrzymywała się obu mężczyzn i spojrzała na pole. Armia Gurwanta była naciskana coraz mocniej.

Dostrzegła hełm Morvana i jasnowłosą głowę Gurwanta w samym sercu walki. Mężczyźni z wolna przebijali się poprzez ciżbę ku sobie. Widziała, jak Gurwant opuszcza topór bojowy na jednego z jej ludzi. Nawet z tej odległości dostrzegła fontannę krwi tryskającej z rozpłatanej czaszki.

Bitwa przesuwała się nieubłaganie w stronę zamku i łucznicy na murach zaczęli się przygotowywać. Kiedy tylna straż Gurwanta zorientowała się, gdzie się znajduje, wybuchła panika.

– Przynieś moją kuszę, Gregory.

– Pani, już wygraliśmy. Możesz zejść na dół i pozwolić kobietom opatrzyć ranę.

– Kuszę! – Nie odrywała chłodnych niebieskich oczu od Morvana.

Nie miała wątpliwości co do jego biegłości w sztuce rycerskiej. Ale siła i kunszt Gurwanta także były nieliche. Morvan mógł zostać poważnie ranny, nawet okaleczony. Mógł zginąć. Ta jedna myśl wypełniła jej cały świat, ścisnęła duszę lodowatymi mackami strachu, była nie do zniesienia. W tej chwili wydawało jej się, że jeśli Morvan padnie, nic już nie będzie miało znaczenia, ani bitwa, ani nawet samo La Roche de Roald. To było, oczywiście, głupie. Przecież to tylko jeden człowiek i to nawet z nią nie spokrewniony. Został wychowany do walki, jak wierzchowce hodowane przez Annę. A jednak jej serce nie chciało, nie mogło dopuścić do zaryzykowania jego życia.

Strażnik wsunął kuszę w ręce dziewczyny. Próbowała stać o własnych siłach, ale noga okazała się zbyt słaba. Gregory podtrzymywał ją pod ramiona, podpierając z tyłu własnym ciałem. Potrząsnęła głową, żeby odegnać falę osłabienia.

Jeśli chcesz powstrzymać mężczyznę, poderżnij mu gardło.

Jeszcze nigdy nie chciała nikogo zabić, tym razem zamierzała to zrobić, na zimno podjęła taką decyzję. Przez chwilę błysnęła jej absurdalna myśl, czy matka przełożona przyjęłaby ją z powrotem do klasztoru, gdyby o tym wiedziała.

Dostrzegła Gurwanta posuwającego się z wolna przez tłok bitewny w stronę Morvana. Kiedy zatrzymał się twarzą w twarz z jej odważnym rycerzem, zanim podnieśli broń, Anna błyskawicznie wypuściła strzałę z kuszy wycelowaną w szyję jasnowłosego olbrzyma.

Chybiła. Zanim strzała dosięgła celu, Gurwant uniósł topór, a jego koń cofnął się. Grot wbił się w nieosłoniętą zbroją część prawego ramienia. Morvan natychmiast spojrzał na mury i dostrzegł jasną głowę Anny. Wołała o następną strzałę, ale w tym momencie ramię Gurwanta opadło bezsilnie w dół, a topór z łoskotem uderzył w ziemię.

Strzała musiała zgruchotać kość. Wyciągnął umocowany przy siodle miecz i także cisnął go na ziemię.

Morvan podniósł przyłbicę. Nawet z murów widać było jego wściekłość, że wróg się poddał.

– Do diabła – mruknął Gregory. – Z całym szacunkiem, pani, ale powinnaś leżeć w łożu w swym buduarze, kiedy on tu wróci, a ja już postaram się jakoś mu to wszystko wytłumaczyć.

Świat dokoła zaczął wirować. Anna osunęła się w ramiona Gregory’ego.

– Chyba rzeczywiście powinieneś mnie zanieść do łoża.

Загрузка...