6

Anna ulokowała Morvana w dawnej jadalni. Zawołała, by przygotowano kąpiel, pokazała mu kufer z ubraniami i wyszła. Spodziewała się, że rycerz prześpi cały dzień.

Nie spał. Zjawił się na południowym posiłku świeżo ogolony i z przyciętymi włosami. Stare ubrania jej ojca wyglądały na nim jak dworski strój. Usadziła go przy wysokim stole obok Josce’a i zajęła się rozmową z Carlosem, pierwszym stajennym, o ujeżdżaniu i treningu kilku koni.

– Nie marszcz czoła, pani – powiedział Carlos. – Wyglądasz wtedy jak twój ojciec, a żadna dziewczyna by tego nie chciała.

Anna musiała uśmiechnąć się w odpowiedzi. Lubił drażnić się z nią na temat jej wyglądu i zachowania, choć wiedział tak dobrze jak nikt inny, że dziewczyna nie przywiązuje najmniejszego znaczenia do wyglądu.

Ich wzajemna bliskość wynikała ze wspólnego dzieciństwa, bo ojciec Carlosa służył w majątku jako pierwszy koniuszy. Ojciec Anny kupił ich podczas wyprawy do Kastylii wraz ze saraceńskimi wierzchowcami, które dały początek ich stadu rasowych rumaków. Niski, żylasty Carlos o ciemnych, pełnych wyrazu oczach i krótko przyciętej bródce opuścił majątek jako młody chłopak, ale wrócił po trzech latach, by po śmierci ojca objąć stanowisko pierwszego koniuszego. Był w tym znakomity i świetnie się znał na ujeżdżaniu wierzchowców. W czasie zarazy zajął się też ziemiami należącymi do majątku i stał się tu kimś naprawdę ważnym.

– Marszczę czoło, bo doba ma za mało godzin, Carlosie. Wierzchowce potrzebują więcej czasu, niż ty i ja razem wzięci możemy im poświęcić. Dziś rano przekonaliśmy się o tym niezbicie.

Kłamała. Chodziło o to, że była zła na siebie, iż nie może przestać myśleć o Morvanie. Jego obecność rozpraszała ją. Jadł, obserwował pracę służby i oglądał ledwie widoczne, wypłowiałe malowidła na suficie. I nie można było zignorować jego obecności.

– No cóż, teraz, kiedy twój angielski rycerz wrócił do zdrowia, znów będziesz miała kilka godzin więcej – stwierdził Carlos. – On już nie potrzebuje twojej opieki. Podobno pytał o broń i szukał partnera do ćwiczeń.

– Wraca do sił szybciej niż inni.

– Podobnie jak ty, Anno. Zastanówmy się, jak poprowadzić treningi tego białego ogiera.

W połowie posiłku do pokoju wszedł Ascanio w towarzystwie młodego strażnika. Na widok miny księdza zaniepokojona dziewczyna natychmiast zerwała się od stołu.

– Możemy mieć kłopoty – powiedział.

– Znów rabusie?

Jego oczy odpowiedziały, że może być o wiele gorzej.

– Porozmawiamy o tym w komnacie ojca. – Dała znak Carlosowi i Josce’owi by skierowali się ku schodom na piętro.

Komnata na piętrze była ogromna; jej okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. To w tym pomieszczeniu ojciec gospodarował majątkiem i planował wyprawy. Na tym właśnie łożu jej brat wydał ostatnie tchnienie, a ona walczyła o życie, choć spała gdzie indziej, ta komnata służyła jej do poważnych dyskusji i podejmowania decyzji.

Zasiadła na bogato rzeźbionym krześle, tak ogromnym, że bez trudu pomieściłoby dwie osoby. Nawet ojciec nie wypełniał go całkowicie.

Ascanio i pozostali weszli do komnaty. Na koniec dołączył Morvan, który sam się wprosił na tę naradę. Spojrzenie rycerza prześliznęło się po ogromnym, wysokim łożu z baldachimem, po stole, zydlach i dwóch pięknych gobelinach. Wreszcie spoczęło na Annie.

Dziewczynie wydawało się, że dostrzega w jego oczach lekkie rozbawienie, kiedy ujrzał, że zasiadła na krześle pana zamku. Wyprostowała się i zaczęła zbierać siły, żeby pokazać mu, gdzie jego miejsce. Miała zamiar poprosić, by wyszedł.

Ascanio pochwycił jej wzrok i przejrzawszy zamiary dziewczyny, przecząco pokręcił głową.

– Możemy go potrzebować – mruknął.

Natychmiast znów skoncentrowała się na sprawie, która ich sprowadziła.

– Co się stało?

– Powiedz jej – zwrócił się ksiądz do strażnika.

Strażnik był młodszy od Anny, prawie dziecko. Przypomniała sobie, że to Louis, syn jednego z chłopów, którego Ascanio zwerbował, a ona sama ćwiczyła w łucznictwie.

– Wiesz, pani, że moja rodzina mieszka przy północnym narożniku zamku. Poszedłem ich odwiedzić, bo doszły mnie słuchy, że ojciec zachorował. Kiedy tam byłem, jakiś przejeżdżający przez wieś pan powiedział, że w naszą stronę zmierza wielka armia. Pojechałem więc się rozejrzeć.

– Podejrzewam, że to kolejna gromada maruderów – stwierdził Carlos.

Wiadomość naprawdę była niedobra. Takie złożone z rycerzy i pozbawione dowódców gromady żołnierzy rabowały Bretanię od lat i stanowiły istną plagę.

– Jeśli nawet, to wyjątkowo liczna. Naliczyłem ponad stu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi.

– Może nie zmierzają tutaj – wyraził nadzieję Josce. – Może wybrali tylko nadmorską drogę, żeby przedostać się na południe.

– Nawet gdyby była to prawda, i tak przejdą przez wasze ziemie, choć nie wy stanowicie cel ich wyprawy – stwierdził Morvan. – Czy widziałeś jakieś barwy, chłopcze? Jakieś proporce?

Anna znów się na niego rozgniewała. Zadawał pytania takim tonem, jakby miał do tego prawo.

– Tak. Czerwone i czarne kwadraty. Z zamkiem i smokiem.

Słowa wbijały się w mózg Anny jak strzały. Wszelkie myśli o arogancji Morvana natychmiast wywietrzały jej z głowy.

– Jesteś pewien? – Nie słyszała własnego pytania; zastanawiała się, czy w ogóle zadała je na głos.

– Patrzyłem ze wzgórza na ich przejazd. Poruszają się wolno, bo idą z nimi wozy i piesi żołnierze, ale…

– Jak daleko stąd są w tej chwili? – wtrącił się znów Morvan.

A przynajmniej tak się Annie zdawało. Komnata oddaliła się niczym we śnie, widziała ją jak przez mgłę.

– Z wozami droga zajmie im z sześć dni, jeśli zacznie padać to nawet więcej.

Upiorny dreszcz wstrząsnął Anną, jakby ktoś ścisnął jej pierś setkami lodowatych palców. Nie była w stanie uwolnić się od potwornego podejrzenia, że została pozbawiona tchu już na zawsze.

Strach. Tak właśnie wygląda strach.

Ktoś jeszcze coś powiedział. Potem mężczyźni poruszyli się. Jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu; Anna wzdrygnęła się. Podniosła wzrok i spojrzała w górę na zafrasowaną twarz Ascania. Potem się rozejrzała. Louis, Carlos i Josce wyszli już z komnaty, ale Morvan pozostał i wpatrywał się w nią uważnie ciemnymi oczami.

Ascanio ścisnął ramiona dziewczyny, żeby dodać jej otuchy.

– Być może nie ma realnego zagrożenia. Nic nie wskazuje na to, że nawet wjadą na twą ziemię. Powinniśmy jednak podjąć przygotowania.

Morvan podszedł do Anny, ujął jej podbródek i uniósł głowę dziewczyny, by spojrzeć jej w oczy.

– Ale ta armia naprawdę zdąża właśnie tutaj, prawda? Wiesz, że tak jest.

– Tak. – Odsunęła jego dłoń. – Przez ostatnie miesiące mieliśmy tu prawdziwe piekło, nie spodziewałam się jednak, że pewnego dnia u naszych wrót stanie sam diabeł.

– Powinnaś nam zatem wyjaśnić, kim jest ten diabeł. Musimy wiedzieć, z kim mamy się zmierzyć.

– Pozwól jej najpierw nieco przyjść do siebie – zareagował ostro Ascanio. – Ta wiadomość zupełnie wytrąciła ją z równowagi.

– Widzę to, ojcze, równie dobrze jak ty…

– Nazywa się Gurwant de Beaumanoir – przerwała im Anna. – Louis opisał jego znaki.

– Znam Beaumanoirów – rzekł Morvan. – To jeden z tych bretońskich rodów, które opowiadają się po stronie króla Francji, prawda? Zdobycie przez stronników Francji potężnej twierdzy na wybrzeżu miałoby dalekosiężne skutki strategiczne. Ale próba podboju włości leżących tak daleko od ich siedzib wydaje mi się nazbyt śmiała.

– Gurwant może rościć sobie prawo do tych ziem. Dlatego wybrał się w tak daleką podróż i ważył na taką zuchwałość.

– Jakie może mieć roszczenia?

– Poprzez moją osobę. Byliśmy kiedyś zaręczeni. Ale zaręczyny zostały unieważnione.

Obaj mężczyźni byli zaskoczeni. Szczególnie Ascanio osłupiał. Był najlepszym przyjacielem Anny, a jednak okazuje się, że miała przed nim tajemnice.

Znów zaczęło ją ogarniać przerażenie. Z najwyższym wysiłkiem zmusiła się do logicznego myślenia. Później będzie się zastanawiać, co ją czeka, teraz miała pilniejsze sprawy do załatwienia.

– Podwoimy straże, Ascanio. I nie możemy wyjeżdżać za mury, żeby ścigać złodziei. Gdybyśmy jeszcze uszczuplili nasze i tak nieliczne szeregi, zamek byłby całkowicie bezbronny. Powiedz Josce’owi, że ma osobiście czuwać na wieży nad bramą wjazdową. Nie wolno mu wpuszczać nikogo nieznajomego. Natychmiast roześlę wiadomości do najwierniejszych wasali ojca, wzywając, by przyszli nam z pomocą. Powinni przybyć przed Gurwantem.

Pozwoliła mężczyznom odejść, pobiegła do swojej sypialni i wydobyła łuk.

– Co robisz?

Aż podskoczyła z wrażenia na głos Morvana. Stał w progu; przenikliwy wzrok utkwił w broni, którą Anna trzymała w ręku.

– Wybieram się do stadniny koni, żeby ostrzec tamtejszych ludzi. – Jechała nie tylko dlatego. Ćwiczyła w stadninie siłę ramion, a ostatnio mocno się zaniedbała.

– Carlos może ich ostrzec. Teraz nie wolno ci opuszczać twierdzy.

Zabrzmiało to jak rozkaz. Anna, ignorując go, uważnie sprawdziła cięciwę.

– Są jeszcze kilka dni drogi stąd – rzekła po chwili.

– Awangarda mogła zostać wysłana przodem, więc ćwicz siłę ramion na terenie zamku. Złodzieje, którzy pustoszą twój majątek, mogą nie być zwyczajnymi rabusiami. Musisz zostać tutaj.

– Będę ostrożna. – Zawiesiła łuk na ramieniu, wzięła miecz i kołczan i zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi.

Morvan ani drgnął. Stał w progu i blokował Annie drogę wyjścia. Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem, lecz odpowiedział jej surowym spojrzeniem.

– Jeśli nie potrafisz zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo, Anno, każ stajennemu przygotować dla mnie konia.

Następny rozkaz! I to głupi!

– Jesteś jeszcze zbyt chory, żeby jeździć konno, a ja nie potrzebuję eskorty.

– Siły wracają mi z każdą godziną, poza tym nie mam zamiaru występować jako twoja eskorta. Spotkam się z tym Beaumanoirem i rozprawię się z nim jak rycerz z rycerzem.

– Ma ze sobą armię, a poza tym sam fakt, że tutaj zmierza, świadczy o tym, że jest człowiekiem pozbawionym honoru. Każe żołnierzom posiekać cię na kawałki, jeśli przyjdzie mu na to ochota. A teraz przesuń się. Mam robotę do wykonania.

Morvan nadal stał jak wmurowany. Annę ogarnęła taka wściekłość, że miała ochotę po prostu go odepchnąć. Był tak blisko, że musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Jakiż on przystojny, pomyślała pomimo gniewu, przystojny nawet z tak surową twarzą.

– Kiedy wyzdrowiałem, złożyłem ślubowanie, że będę cię bronić – oświadczył.

Ślubował, że będzie jej bronić! Święci pańscy! Nic dziwnego, że stał się taki arogancki i apodyktyczny.

– Czuj się zwolniony z tego ślubowania.

– Nie w twojej mocy jest mnie z niego zwolnić.

– Przecież to ja jestem obiektem twojego ślubowania. Mogę więc cię z niego zwolnić i zwalniam. Byłeś jeszcze chory, kiedy je składałeś. Nie można cię trzymać za słowo…

– Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Decyzja już zapadła.

Annę ogarnęła ślepa furia. Decyzja już zapadła! Tych słów używał ojciec, by zakończyć dyskusje. Wola pana musi zostać uszanowana. Ileż to razy słyszała to apodyktyczne oświadczenie. A teraz znów, z ust tego człowieka, prawie obcego mężczyzny…

– Sir Morvanie, twoje ślubowanie to sprawa między tobą i Bogiem. Ale musisz wiedzieć jedno. Nie możesz oczekiwać, że będę się stosować do twoich pomysłów i przyjmę twą opiekę. Już bardzo dawno przekonałam się, że cena męskiej opieki bywa wygórowana, a jej wartość nader wątpliwa. – Odwróciła się plecami, żeby nie patrzeć w płonące oczy rycerza.

Nie wyszedł. Stał za nią, wypełniając całą komnatę swą przeklętą, narzucającą się męskością, i bez wątpienia gapił się na nią. Nie miała zamiaru się odwracać i sprawdzać.

– Powinieneś wiedzieć jeszcze jedno, panie. W tych murach żaden mężczyzna nie będzie mi rozkazywał, niezależnie od tego, jakie złożył ślubowanie. Nawet Ascanio, a już ty w szczególności.

Загрузка...