21

Tydzień później do La Roche de Roald przybyli trzej rycerze, których Morvan zaangażował w Breście jeszcze przed ślubem. Wybrał ich, bo odniósł wrażenie, że są zarówno biegli w rycerskim rzemiośle, jak i honorowi. Decyzja przyjęcia służby u Morvana była najlepszym dowodem ich poczucia honoru. Mogli w krótkim czasie dojść do znacznego majątku, gdyby przystali do jednej z trzech kompanii, które grasowały w Bretanii i łupiły opuszczone domostwa.

Dwaj byli Anglikami. Niezbyt się to podobało niektórym ludziom z majątku. Morvan nadal spotykał się z niechęcią do swego małżeństwa z Anną. Nikt mu nie rzucał wprost wyzwania, nikt nic mu nie powiedział, ale wyczuwał nastrój niechęci. Sojusz z Anglią to jedno, a angielski lord to całkiem co innego. No i byli jeszcze tacy, którzy wierzyli, że ich święta została skalana przez sam fakt małżeństwa. Dużo jeszcze czasu musi upłynąć, zanim będzie trzymał te ziemie i tych ludzi pewną ręką.

Każdy następny bunt Anny mógłby opóźnić moment umocnienia się Morvana jako pana na włościach. Ale następnej rebelii nie było. Ulżyło mu bardzo, kiedy zauważył, że żona podejmuje nowe obowiązki i zajmuje się gospodarstwem domowym. Uznał, że dobrze rozegrał ostatni epizod, dzięki czemu dziewczyna zrozumiała wynikającą z logiki konieczność zmian. Zaczęła nawet zwracać się do niego „mój panie”, czego nigdy od niej nie wymagał. Co prawda wymawiała te słowa w pewien specyficzny sposób, jakby skandowała je do wtóru werbli, ale uśmiechała się zawsze przy tym tak słodko, że Morvan uznał, iż sarkastyczne brzmienie jest przypadkowe i niezamierzone.

Nazajutrz po przyjeździe rycerzy pojawił się posłaniec od kuzyna Gurwanta, Roberta de Beaumanoira. Przywiózł wiadomość, że okup zostanie zapłacony w tygodniu po Wielkanocy, a to oznaczało, że Gurwant jeszcze co najmniej przez miesiąc pozostanie w zamknięciu.

A potem, całkiem niespodziewanie, zniknął młody Louis. Straż w stadninie pełnił wówczas Carlos, był to ostatni dzień jego zmiany. Wysłał Louisa wcześniej do domu i dał mu jednego z najlepszych wierzchowców, którego chłopak miał po drodze zaprowadzić do zamku. Następnego dnia wyszło na jaw, że Louis tam nie dotarł. Morvan wziął pięciu ludzi i pojechał na poszukiwania, ale nie udało im się odnaleźć ani chłopaka, ani dwóch koni.

– On uciekł, Anno. I zabrał dwa wierzchowce – powiedział żonie wieczorem w łożu.

– Louis nie jest złodziejem.

– Wygląda na to, że jednak jest. Gdyby przydarzyło mu się coś złego, znaleźlibyśmy konie. Albo jego zwłoki. To oczywiste, co się stało.

– Dla mnie to nie jest oczywiste. Dlaczego miałby uciec? Tutaj było jego miejsce.

– Pewnie nie był już z niego zadowolony.

– Z czasem pogodziłby się z faktem, że jego panem jest Anglik.

– Owszem. Ale nie mógł pogodzić się z twoim małżeństwem. Był w tobie zakochany.

Anna spojrzała na męża z osłupieniem i wybuchnęła śmiechem.

– To niedorzeczne!

– Uwielbiał cię.

– Pochlebiasz mi, Morvanie, ale to brzmi jak słowa podejrzliwego, zazdrosnego męża. Zaraz mi powiesz, że Carlos, Ascanio i Gregory też się we mnie kochają! – Zaśmiała się znowu i dała mu żartobliwego kuksańca.

Morvan mocniej ją przytulił. Nadal była taka naiwna! Dziwił się, że Anna nie dostrzega prawdy.

W końcu dał jej nawet lustro, choć przedtem poważnie zastanowił się, czy aby na pewno chciałby, żeby dowiedziała się prawdy o sobie. Niepotrzebnie się martwił. Patrzyła, ale nie widziała. Nadal ze zwierciadła spoglądała na nią niezdarna dwunastoletnia dziewczynka.

Następnego dnia Morvan wyruszył na objazd majątku. Robił to dość często, bo chciał, by ludzie się z nim oswoili, a ponadto miał dzięki temu sposobność dowiedzieć się, kto przybył do jego dóbr. W ciągu następnych sześciu dni wyjeżdżał o świcie i wracał w nocy, nie wiedział więc, co się w zamku dzieje.

Na samym końcu kontrolował tereny położone najbliżej domu, więc ostatniego dnia wrócił kilka godzin przed zapadnięciem zmroku. Zaprowadził ludzi do wielkiej sali i kazał podać piwo. Stali wokół jednego ze stołów i rozmawiali.

Nagle jego wzrok spoczął na kilku przykrytych białymi welonami głowach, które wysuwały się z drzwi tkalni. W pewnej chwili kobiety wyszły z pomieszczenia i ustawiły się w szeregu.

Ruszyły w jego stronę z ponurą determinacją. Na czele kroczyła tęga niewiasta w średnim wieku. Morvan przypomniał sobie, że pracowała przy szyciu strojów weselnych i miała na imię Eva.

– Panie, musimy z tobą porozmawiać – oznajmiła.

Dał znak mężczyznom, że mają wyjść. Opuszczali wielką salę z ociąganiem, bo żal im było stracić coś, co zapowiadało się na niezłe przedstawienie.

– O co chodzi?

– To dotyczy lady Anny, panie. Przejęła pieczę nad gospodarstwem domowym. Na twoje polecenie, jak twierdzi.

– To jej prawo – stwierdził ostrym głosem.

Eva oblizała wargi i zawahała się. Zza jej pleców wyjrzała młodsza dziewczyna.

– Ale ona wszystko zmienia, panie.

Eva odzyskała rezon.

– Właśnie. Zmienia to, co nie wymaga żadnych zmian. Ustawiła wszystkie warsztaty tkackie w rządkach, więc nie możemy ze sobą rozmawiać. Twierdzi, że dzięki temu więcej wyprodukujemy.

– A nici do haftowania położyła w jednym miejscu i poukładała według kolorów – włączyła się kolejna kobieta. – A my przywykłyśmy mieć je w swoich koszykach i układać, jak nam się podoba.

– I sama pracowała z nami! – zawołała następna. – Pracowała przy twoich ubraniach, panie! – Kilka par oczu zaokrągliło się ze zdumienia. Kobiety patrzyły na Morvana znacząco, jakby ten punkt zasługiwał na szczególną uwagę.

– Pokażcie mi.

Gromadka kobiet rozstąpiła się, by go przepuścić. Wkroczył wśród łopoczących welonów do tkalni. Warsztaty rzeczywiście zostały ustawione rzędem, jeden za drugim. Stołki dla szwaczek i hafciarek stały w taki sam sposób, co niemal uniemożliwiało ploteczki przy pracy. Na ścianie za rogiem na drewnianych kołkach wisiały ułożone z idealną precyzją nici.

Teoretycznie było to rozwiązanie optymalizujące wydajność pracy, w praktyce zaś niezadowolone kobiety pracowały gorzej. Morvan pomyślał, że tylko głupiec mógł w taki sposób zmienić ustalony od lat system pracy.

A Anna nie była głupia. Zaniepokoił się.

– Spójrz na to, panie – powiedziała Eva. Pokazała mu jedną z jego koszul. Ktoś próbował wykonać haft wzdłuż rękawów. To była brązowa koszula, za którą nie przepadał. Ale porządna. Haft wyraźnie zbaczał z linii prostej, szedł na ukos. A ścieg był rzeczywiście wyjątkowo nieudolny.

– Cały tydzień nad tym pracowała. Dwukrotnie musiałam wszystko spruć, co zajęło mi kilka godzin. Jeśli to jeszcze trochę potrwa, ubranie będzie na nic.

– Powszechnie wiadomo, że lady Anna nie nadaje się do igły jak żadna kobieta w Bretanii – dodała inna szwaczka. – Byłyśmy przerażone, kiedy się dowiedziałyśmy, że ma zamiar sama zajmować się twoją garderobą, panie.

– A co mówi na to lady Catherine?

– Nie chciała nas wysłuchać. Mówi, że lady Anna jest tu panią i musi być jej posłuszna.

To była konspiracja!

– Porozmawiam z nimi. – Z uśmiechem, który miał kobietom dodać ducha, Morvan wyszedł ze szwalni przy akompaniamencie dodatkowych skarg i biadań.

Uciekł do wielkiej sali, w której zastał pomywaczkę, stojącą z kuflem jego piwa w dłoni.

– Panie, kucharz zauważył, że dzisiaj wróciłeś wcześniej – powiedziała.

– Owszem. Nie spodziewano się nas tak wcześnie. Czy to stwarza jakiś problem?

– Nie, panie, ale kucharze chcieliby z panem porozmawiać.

Morvan wyszedł za pomywaczką z wielkiej sali, przemierzył dziedziniec i wkroczył do kuchni. Już przy drzwiach uderzyły go panujące wewnątrz wilgoć, gorąco i pandemonium. Kiedy został zauważony, ustała wszelka aktywność i zapadła pełna napięcia cisza. Z ciemnych kątów wyłoniły się trzy sylwetki, które zmierzały ku niemu jak duchy. Dwóch mężczyzn i kobieta ustawili się przed nim w rzędzie i niemal zaryli obcasami w podłogę.

W środku stał niski łysy mężczyzna z oczami pełnymi oburzenia. Jego ubranie splamione było krwią, a w ręku nadal ściskał wielki rzeźniczy nóż.

– Lordzie Morvanie, jestem Pierre, główny kucharz – oznajmił wyniośle. – Od dwudziestu lat służę tej rodzinie. Karmiłem armie. Karmiłem wielkich panów i książąt. Gotowałem w czasie zarazy. Moi pomocnicy i czeladnicy padali wokół mnie jak muchy, ale czy ja pomyślałem, by stąd odejść? Nie. Nadal karmiłem wszystkich, chorych i zdrowych. – Nóż uniósł się w górę oskarżycielko. – Czy nie smakuje ci moje jedzenie, panie?

– Smakuje. Jest znakomite.

Nóż zaczął dźgać powietrze.

– Jestem wolno urodzonym człowiekiem! Nie muszę tu zostać. I nie zniosę takich zniewag!

– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało? – Morvan pochylił się nad stołem.

– Pięć dni temu ona przychodzi tu – zaczął Pierre, rzucając spode łba wrogie spojrzenie. Morvan nie musiał pytać, co to za „ona”. – Siada. Patrzy. Myślę sobie: świetnie. Dama jest zainteresowana albo może się nudzi. Mąż zabrał jej zabawki i musi znaleźć sobie coś do roboty, dopóki nie będzie miała dziecka. Zdarza się. Czasem damy mają nawet ochotę same coś prostego ugotować. Ale nie ona. Siedzi. Patrzy. Czasem zada jakieś pytanie. – W okrągłych oczach kucharza zapłonął ogień. Nóż trząsł mu się w dłoni. – Dwa dni temu przychodzi i woła nas wszystkich. Zdecydowała, że będziemy bardziej wydajni w pracy, jeśli podzielimy między siebie zadania. Jeden piecze. Drugi przygotowuje ryby. Trzeci gotuje zupy. Zawsze! Te same potrawy, dzień po dniu, całe życie. Koniec! – Nóż opadł w dół z emfazą i wbił się w drewnianą deskę o centymetry od ręki Morvana. – I mamy zdradzić swoje sekrety! Ja mam powiedzieć temu tu idiocie, jak gotuję moją wspaniałą zupę rybną. – Pierre wskazał stojącego na lewo od niego mężczyznę, po czym skrzyżował ramiona na piersi. – Nikt poza Pierre’em nie będzie gotował zupy rybnej Pierre’a!

Dwoje pomocników kucharza nie odezwało się ani słowem, swe poparcie wyrażali kiwaniem głowami, nawet kiedy Pierre nazwał jednego z nich idiotą.

Morvan potarł czoło i powtórzył jak refren:

– Porozmawiam z nią.

– Oddaj jej zabawki! – wrzasnął łysy kucharz. – Niech mi się tu nie wkręca we włosy jak nietoperz.

Powinien był wiedzieć. Anna miała zamiar go wykończyć. Kiedy wracał do wielkiej sali, przyłączył się do niego Gregory.

– Wcześnie dzisiaj wróciłeś, panie.

– Tak, ale żałuję, że nie rozbiłem obozu na drodze.

Oczy Gregory’ego zabłysły.

– Lepiej chodź ze mną. Powinieneś coś zobaczyć. – Wskazał w górę, na sam szczyt murów obronnych.

Morvan poczuł się pokrzepiony na duchu. Blanki. Mury obronne. Odpowiednie dla niego problemy. Podążył za Gregorym na dach. Przyjaciel obdarzył go szerokim uśmiechem, otworzył drzwi i z dwornym ukłonem przepuścił go przodem – Morvan wyszedł na zewnątrz.

Na dachu, w idealnym kręgu, stały zakurzone drewniane beczki i cebrzyki. Mniejsze naczynia stały w przejściu pod ścianą.

– Co to jest, do diabła?!

– To – Gregory zrobił szeroki ruch ręką – jest ogród.

– Ogród?

– Owszem, na wiosnę w tych cebrzykach zostaną posadzone róże. Możesz sobie wyobrazić, z jakim podnieceniem żołnierze wyglądają nadchodzących zmian. Ich entuzjazm, gdy dźwigali cebry ziemi po tych wszystkich schodach aż na dach, był godny podkreślenia. – Gregory zarechotał i potrząsnął głową. – Czy wiesz, panie, że żołnierze i służba w tym zamku potrafią kląć w siedmiu różnych językach?!

– Ogród różany! – Morvan rozejrzał się i poczuł się całkowicie i zupełnie pokonany. Anna była niesamowita. Bezlitosna. – Idę do swojej komnaty, Gregory. – Zamilkł, odwrócił się i spojrzał podejrzliwie na przyjaciela. – Czy jest jeszcze coś, co powinienem zobaczyć albo coś, o czym powinienem wiedzieć?

– Cóż, poza projektem, by cały zamek pomalować na biało i buntem służby nie ma już nic, co mógłbyś uznać za interesujące czy godne uwagi.

– Pomalować zamek na biało?!

– Zdaje się, że to dość popularne we Francji i w Anglii.

– Tylko jeśli kamień jest słaby, doskonale o tym wiesz. A to jest dobry granit. – Morvan westchnął głęboko. – Nie muszę chyba pytać, czyj to pomysł, prawda?

– Raczej nie ma takiej potrzeby.

– Czy dobrze się tym wszystkim bawisz, Gregory?

– Ja? Czuję się urażony podejrzeniem, że mógłbym się bawić twoim kosztem, panie. Natomiast ojciec Ascanio robi wrażenie uszczęśliwionego.

– Nie wątpię.

– I koniuszy, Carlos, także nie mógł się już doczekać, kiedy skończysz objazd majątku.

– Oczywiście.

– A lady Anna, panie, jest w znakomitym humorze. Przyjemnie na nią spojrzeć.

– Mogę to sobie wyobrazić. – Morvan zbiegł po schodach co sił w nogach, by schronić się w zaciszu swojej komnaty, zanim stanie mu na drodze kolejna ofiara racjonalizacji jego żony.

Do licha! Znów jej nie docenił.


Robisz to wszystko celowo – stwierdził, kredy znaleźli się wieczorem w sypialni. Najpierw się kochali, a dopiero potem poruszył sprawę skarg służby.

– Co masz na myśli, mój panie?

Morvan znów dosłyszał wybijany przez werble rytm. Gdy spojrzał na Annę podejrzliwie, uśmiechnęła się słodko.

– Doskonale wiesz, co mam na myśli.

– Robię tylko to, czego sobie życzysz, Morvanie. A może będziesz mi teraz mówić, w jaki sposób mam kierować gospodarstwem domowym?

Zrozumiał, że jest na straconej pozycji. Gdyby się teraz wtrącił, zaczęliby przychodzić do niego z każdym drobiazgiem. Jeśli jednak się nie wtrąci, zapanuje kompletny chaos. W każdym zakątku zamku słychać szmer narzekań. Z drugiej jednak strony ludzie przestali szemrać przeciwko angielskiemu lordowi.

– To nie działa, Anno.

– Jestem pewna, że masz rację, mój panie, niezależnie od tego, co masz na myśli. – Mówiła jak potulna, bezwolna dziewczynka. Nie był jeszcze ogłupiały do szczętu.

– Musisz załatwić sprawy ze służbą – polecił.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Robię tylko to, czego sobie życzysz. Kazałeś mi zajmować się kobiecymi zajęciami. Czy chcesz mi powiedzieć, że się do tego nie nadaję? Może powinnam robić coś innego?

Został złapany w pułapkę.

– Nie, droga żono, nigdy bym ci czegoś podobnego nie zasugerował. Robisz to, co uważasz za najlepsze. Mam absolutne zaufanie do twojej doskonałości w tych kwestiach. – Nagle go olśniło. – Mam tak głębokie zaufanie, że postanowiłem złożyć wizytę sir Baldwinowi. Powinienem sprawdzić, co się dzieje w najbardziej oddalonych lennach, zanim Gurwant wyjdzie na wolność.

Twarz Anny drgnęła. Uśmiechnęła się z przymusem. Zostawia ją, by wypiła piwo, którego nawarzyła.

– Jak długo cię nie będzie?

– Myślę, że trzeba liczyć co najmniej tydzień.

– Tydzień – powtórzyła w zamyśleniu.

– Przynajmniej. Wezmę ze sobą Josce’a i czterech innych. Tu nie powinno być niebezpiecznie. Ale nie wolno ci wychodzić poza obręb murów obronnych.

Anna w ogóle nie zareagowała na te słowa. Uśmiechnęła się niezwykle słodko i pocałowała go w usta.

– Będę za tobą tęskniła, mój panie.

Znów te werble. To było celowe; teraz Morvan nie miał już najmniejszych wątpliwości.


Przez cztery dni Anna krzątała się wokół swych obowiązków radośnie, z uśmiechem na twarzy. Jedynym wyłomem w jej rozkładzie zajęć od chwili wyjazdu męża stały się systematyczne wizyty w jego komnacie, skąd obserwowała bramę po drugiej stronie dziedzińca. Na rozkaz Morvana krata cały czas była opuszczona, a zwodzony most podniesiony.

Wszyscy strażnicy zostali przez niego poinstruowani, że kobietom nie wolno wychodzić poza obręb murów. Oznaczało to, że Annie nie uda się dołączyć do grupy służących i wyjść z nimi niepostrzeżenie. Mąż przewidział, że znów będzie próbowała nieposłuszeństwa, jak tylko on odwróci się do niej plecami, i dopilnował, by nie mogła wyjść. Ale ona jednak wyjdzie, przysięgła to sobie. Stało się to dla niej punktem honoru.

Czwartego dnia rozszyfrowała schemat. Popołudniami Gregory wyznaczał do służby przy bramie nowych ludzi. Snuła plany, nie przestając dezorganizować pracy na zamku.

Tego wieczoru podczas kolacji przyglądała się siedzącym przy stole rycerzom. Wreszcie jej wzrok zatrzymał się na sir Walterze. Był jednym z nowych ludzi i został, by wspomagać Ascania w obronie twierdzy.

Anna guzdrała się z jedzeniem, dopóki inni nie zaczęli odchodzić od stołu. Jak tylko Ascanio opuścił swe miejsce u jej boku, zaprosiła gestem sir Waltera, by usiadł przy niej. Zaskoczony takim zaszczytem rycerz wziął swój kufel i przysiadł się do Anny.

Był sympatycznym mężczyzną mniej więcej w wieku Morvana. Miał nieco zbyt wąską twarz, a włosy rozwichrzone, ale z jego oczu wyzierała dobroć i szczerość. Anna poczuła wyrzuty sumienia, że ma zamiar go wykorzystać.

Kiedy wielka sala opustoszała i służba zabrała się do zbierania naczyń, Anna wciągnęła mężczyznę w rozmowę.

– Stwierdziłam, że niezbyt dobrze wywiązywałam się ze swych obowiązków w stosunku do nowych rycerzy, sir Walterze.

– Przyjęłaś nas wspaniale, pani.

– Nie, nie, jesteś zbyt łaskawy. Zostawiłam was samych sobie po przyjeździe, nie pomogłam wam się zadomowić, a przecież wiem, że z początku człowiek krępuje się prosić obcych służących o jakąkolwiek usługę.

– Zapewniam, pani, że żaden z nas nie ma powodów do skarg. – Wyraz twarzy rycerza był rzeczywiście niezwykle szczery.

– Niemniej jednak ta sytuacja musi się zmienić. Czy, na przykład, jakaś kobieta zadbała o waszą garderobę? Czy przysłano którąś, by zajęła się reperacją ubrań? Nie? No to weźmy się za to od razu. – Wstała z miejsca. – Mieszkasz w dawnej komnacie mojego męża, prawda?

Szybko przemierzyła wielką salę i otworzyła drzwi.

– Tak właśnie myślałam, nie dostałeś nawet skrzyni. – Przeglądała ułożone na łożu ubrania, cmokając z ubolewaniem. Niestety, ku jej rozczarowaniu, znakomita większość garderoby znajdowała się w idealnym stanie.

– Pani, nie sądzę…

– Wejdź, wejdź. Usiądź. Czyż dbałość o wygodę ludzi mojego męża nie należy do moich obowiązków? – Anna z ulgą znalazła w stosie ubrań przybrudzoną koszulę i rozdarte w jednym miejscu spodnie. Sięgnęła po kaftan.

Sir Walter nie odpowiedział, nie usiadł, nawet nie drgnął. Dziewczyna rzuciła mu przez ramię roztargnione spojrzenie i uśmiechnęła się. Wróciła do kaftana, ale coś nie dawało jej spokoju. Sir Walter po prostu wpatrywał się w nią, oparty plecami o ścianę obok przymkniętych drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Co było nie w porządku? Oczy. Tak, z oczami rycerza było coś nie tak. Pojawił się w nich dziwny błysk, przypominający…

O Boże!

Anna nerwowo grzebała w odzieży, odkładając na bok potrzebne jej sztuki garderoby. Ale jej myśli krążyły wokół wlepionych w nią szczerych oczu sir Waltera i nagle przypomniał jej się młody Ian. Wreszcie zrozumiała pewne zachowania, z którymi stykała się w Windsorze. Stanęło jej przed oczami spojrzenie, jakim obrzucił ją Gurwant w czasie pertraktacji.

Niektórzy będą, cię pożądać. Inni pokochają cię prawdziwie.

No, no!

Wspomnienia trzeba odłożyć na później. Teraz musi stawić czoło nieoczekiwanym konsekwencjom tego zadziwiającego odkrycia.

Złapała wybrane części garderoby, przycisnęła je do piersi i odwróciła się do sir Waltera z obojętnym i, miała nadzieję, odbierającym odwagę uśmiechem.

– Dopilnuję, by doprowadzono to do porządku i zwrócono ci jak najszybciej – powiedziała, podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko.

– Czy zrobisz mi ten zaszczyt, pani, i zajmiesz się nimi osobiście? – Sir Walter wyglądał na przejętego niemal nabożnym lękiem. Tak właśnie zwykł patrzeć na nią Louis.

O Boże!

– Mówiąc prawdę, sir Walterze, powinieneś prosić, bym tego nie robiła. Musiałeś przecież słyszeć, jak okropnie poniszczyłam odzienie męża.

– Jestem przekonany, że cokolwiek zrobią te piękne ręce, musi być absolutnie doskonałe, pani.

Anna o mało nie zaczęła gapić się na niego z otwartymi ustami. Z pewnością ten miły rycerz nie mógł robić lubieżnych aluzji.

Postarała się przybrać autorytatywny, wyniosły i bardzo wielkopański wygląd, opuściła izbę i spiesznie przeszła przez wielką salę.


Anna zwolniła bieg konia do stępa, kiedy znalazła się pod osłoną drzew. To nie była Chmurka, którą ktoś mógłby rozpoznać. Zrobiła w stajni małą dywersję i osiodłała wierzchowca, kiedy chłopcy stajenni byli zajęci.

Poszło łatwo, niemal zbyt łatwo. Po prostu krzyknęła, by otwarto bramę, i najspokojniej w świecie wyjechała. Nowi strażnicy nigdy nie widzieli jej w męskim stroju, więc nie rozpoznali swej pani.

Skierowała konia na wzgórze, z którego miała widok na stadninę. Ogarnęło ją uniesienie, gdy spojrzała na swe najbardziej ukochane miejsce pod słońcem.

A potem całe jej ciało stężało. Serce zaczęło jej walić, a krew tętniła w żyłach. Dziewczyna odruchowo dała łydką sygnał i koń cofnął się pomiędzy drzewa.

Przed budynkiem stadniny nieruchomo leżały dwa ciała.

Do płotu uwiązane były nieznane jej konie. Liczyła je, gdy nagle otwarły się drzwi budynku i wyszedł z nich mężczyzna. Przy narożniku, ukryty w cieniu, stał na straży drugi.

Początkowy szok ustąpił miejsca lodowatemu przerażeniu. Dziś w stadninie powinni być Carlos i jeszcze dwaj jej ludzie. Czy na dziedzińcu leżało jeszcze jedno ciało, ukryte przed jej wzrokiem pod osłoną płotu albo poidła dla koni? Anna zaczęła się gorąco modlić, by nie wszyscy byli martwi, by choć jeden z nich przeżył.

Zawróciła konia i popędziła ścieżką z powrotem. Spojrzała na ziemię i dostrzegła świeże ślady, świadczące o tym, że przeszło tędy spore stado koni. Jadąc w tamtą stronę, była tak zajęta sobą i swym idiotycznym zwycięstwem nad Morvanem, że nie zwróciła na nie uwagi.

Przejechała jeszcze z pięćdziesiąt metrów i ściągnęła wodze konia. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch.

Krzak poruszył się znowu. Dziewczyna dostrzegła ukryty pod nim jakiś ciemny kształt. Ścisnęła w ręku sztylet i zeskoczyła z konia. W połowie drogi rozpoznała ubranie, czarne włosy i brodę.

Upadła na kolana przy nieruchomym ciele. Bardzo delikatnie uniosła głowę Carlosa i położyła ją sobie na kolanach. Ogarnął ją nieopisany żal, żal, jakiego nie czuła od czasu wybuchu zarazy.

Strzała wbiła się głęboko w bok Carlosa, druga utkwiła w nodze. Strużka krwi wiodła wprost do krzaka, pod którym zdążyła już się zebrać spora kałuża.

Usta mężczyzny wykrzywił grymas bólu. Czarne oczy otwarły się.

– Żyjesz – stwierdziła Anna z wdzięcznością.

– Owszem. Ledwo ledwo – wyszeptał. – Przyjechali niemal w samo południe. Kiedy obaj strażnicy padli, udało mi się uciec, ale strzały napastników dosięgły mnie na wzgórzu. Zdołałem się tu doczołgać, ale znaleźli mnie. Najwyraźniej oni także uznali mnie za martwego.

– Jesteś ciężko ranny, Carlosie.

– Złodzieje jeszcze są w stadninie?

– Tak.

– Pewnie chcą wyprowadzić konie rano. – Ścisnął rękę dziewczyny. – Jedź i sprowadź pomoc. Powiedz Ascaniowi, że jest ich co najmniej dziesięciu.

– Nie zostawię cię tu samego w tym stanie.

– Gdyby te strzały miały mnie zabić, już bym nie żył. Jedź. To naprawdę nie najlepszy czas, by córka Roalda de Leon zaczęła się nagle zachowywać po kobiecemu.

Anna zdjęła płaszcz i otuliła nim Carlosa.

– Niedługo wrócę z pomocą.

– Nie, niech się tym zajmą rycerze i żołnierze.

– Mówisz jak Morvan. Niedługo się spotkamy.

Skierowała konia na ścieżkę i wzięła wodze w jedną rękę, by drugą wyjąć spinki z włosów. Chciała, by jej ludzie już z daleka rozpoznali, że to nadjeżdża ich pani, a nie ktoś obcy. Nie chciała tracić czasu na tłumaczenia i powolne otwieranie bramy.

W połowie łąki zaczęła machać ręką i krzyczeć, by otwarto bramę. Zanim dojechała do fosy, droga stała już otworem i Anna galopem wpadła na dziedziniec.

Dwukrotnie zawołała Ascania, nim jeszcze zeskoczyła z siodła u stóp schodów. Zawołała jeszcze raz i wbiegła do sieni.

Wpadła wprost na męską pierś. Mocne ręce Morvana objęły ramiona Anny i niemal uniosły dziewczynę nad ziemię.

– Dzięki Bogu, wróciłeś – wysapała, z trudem łapiąc oddech.

Ciemne oczy jej męża zapłonęły, gdy dostrzegł zabroniony strój Anny. Poza gniewem pojawiło się w nich jednak coś więcej, gdy zauważył ślady krwi na rąbku jej koszuli i spodniach. Ludzie, którzy wyjechali z nim na objazd dóbr, podeszli bliżej. Nadbiegł także Ascanio, zaalarmowany jej krzykiem.

– Złodzieje opanowali stadninę – powiedziała. – Dwóch ludzi najprawdopodobniej nie żyje, a śmiertelnie ranny Carlos leży obok ścieżki.

– Ilu? – zapytał Morvan, nie wypuszczając Anny.

– Carlos doliczył się dziesięciu. Mówi, że pewnie zaczekają do rana, zanim wyprowadzą konie.

– Wszyscy pod broń – rozkazał Morvan. – Ascanio, powiedz Gregory’emu, by natychmiast wziął dwóch ludzi i pojechał po Carlosa. On i jeszcze czterej ludzie mają zostać potem przy bramie. Reszta wyrusza ze mną za godzinę.

Mężczyźni rozbiegli się, a Morvan ruszył w stronę schodów, nie puszczając ramienia Anny.

– Josce, znajdź służącego i przyślij go do mnie, żeby mi pomógł włożyć zbroję – rzucił przez ramię. – Pociągnął żonę ze sobą na górę, do swojej komnaty, rzucił ją na krzesło i zaczął zdejmować kaftan, by przywdziać zbroję.

– Znów zbuntowałaś się przeciwko mnie.

– Na szczęście, bo w przeciwnym razie Carlos by umarł i stracilibyśmy konie. Na litość boską, Morvanie, dwóch ludzi zginęło, majątek jest zagrożony, a ty się wściekasz, bo twoja żona była niegrzeczna.

– Gniewam się, bo moja samowolna, nieposłuszna żona jest umazana krwią i mało brakowało, a zginęłaby.

– Ani przez chwilę nie byłam w niebezpieczeństwie.

– I dlatego, że tym razem los cię oszczędził, uważasz to za dopuszczalne? – Ujął jej podbródek. – Powiedz mi, żono, co byś zrobiła, gdybyś nie zastała mnie tu po powrocie?

– Wysłałabym Ascania i innych, żeby oczyścili majątek z tych złodziei.

– A ty siedziałabyś tutaj, haftując? Bardzo wątpię.

Rozległo się pukanie do drzwi i do komnaty wszedł Josce ze służącym. Morvan nie zdjął ręki z brody żony.

– Później się z tobą rozprawię, Anno. Nie zapomnę. I nie myśl, nie waż się nawet pomyśleć, że weźmiesz udział w tej akcji.

Puścił ją i odsunął się, żeby służący i Josce mogli przystąpić do dzieła. Dziewczyna wstała i podeszła do drzwi.

– Anno – odezwał się bardzo spokojnym głosem, który jednak wydał jej się bardzo niebezpieczny. – Skoro już mówimy o twoim nieposłuszeństwie, może byś mi wyjaśniła, jak to się stało, że masz na sobie ubranie sir Waltera.

– Wzięłam je do naprawy. Nie jestem jedną z tych twoich szlachetnie urodzonych ladacznic, Morvanie. Bóg z tobą, mężu.


Kiedy Morvan był już zakuty w zbroję, odesłał służącego i wysłał Josce’a, by przygotował Diabła. Został sam w komnacie i przez chwilę stał w zamyśleniu, a potem podszedł do wielkiej skrzyni. Otworzył ją, wyjął miecz, łuk i kołczan, potem zatrzasnął wieko i ułożył na nim broń.

Nie chciał pozostawiać żony bezbronnej ani zmuszać do korzystania z nieznanej broni, na wypadek gdyby go jednak nie posłuchała.

Długo wpatrywał się w przedmioty, które zawsze były w jego oczach symbolem odrzucenia przez Annę władzy mężczyzny nad sobą. Odrzucenia męskiej opieki i męskiej dominacji. Odrzucenia jego.

Mógł kazać służbie jej pilnować. Mógł ją przywiązać do krzesła.

Zostawił broń na wieku skrzyni.

Загрузка...