22

Anna wprowadziła Chmurkę pomiędzy drzewa na skraju wzgórza, które górowało nad stadniną. Poprawiając łuk i zawieszony na plecach kołczan, wpatrywała się w scenę u swych stóp.

Morvan stał przed budynkiem stadniny, jego broń i zbroja lśniły w promieniach nisko już stojącego słońca. Pozostali rycerze stanęli w szeregu wzdłuż zabudowań. Reszta ludzi została rozmieszczona przed domem i po obu jego bokach.

Zdenerwowane konie zbiły się w stado w najodleglejszym zakątku korrala. W pobliżu poidła rozniecono już ogień; w razie potrzeby Morvan gotów był podpalić budynek.

Anna wmawiała w siebie, że ponieważ nie znajduje się w niebezpieczeństwie, to właściwie wcale nie jest nieposłuszna mężowi. Zabronił jej włączyć się do akcji, więc się nie włączała. Nie mogła spokojnie siedzieć i czekać na wieści. Przecież zagrożone były jej konie. No i Morvan.

Na razie próba odbicia zabudowań stadniny znalazła się w impasie. Ale nastał już wczesny wieczór, zaczęło się ściemniać i wiadomo było, że niezależnie od tego, co ma się wydarzyć, musi nastąpić to wkrótce.

Anna znów spojrzała w dół. Czegoś brakowało. Wkrótce zorientowała się czego. Konie złodziei nie były już uwiązane przed wejściem. Ruszyła skrajem lasu, aż okrążyła dom i zobaczyła jego tyły. Teraz dostrzegła stojące za budynkiem osiodłane wierzchowce.

Zauważyła także, że w tym miejscu nie ma ani jednego z jej żołnierzy. Z ogrodzonego pastwiska za domem, po którym konie mogły swobodnie biegać, nie było żadnego wyjścia, bo kończyło się stromym stokiem wzgórza, zamykającego dolinę. To wzniesienie stanowiło naturalną zagrodę dla koni. Zatrzyma także złodziei.

Nagle uwagę Anny przykuł ruch w dwóch miejscach równocześnie. Starała się każde poruszenie śledzić jednym okiem.

Stojący przed budynkiem Morvan przesunął się i stanął twarzą do niej. Patrzył wprost w miejsce, w którym się znajdowała, jakby wyczuł jej ukrytą obecność.

Natomiast z tyłu budynku jakaś ciemna postać wyskoczyła oknem i, widoczna jedynie dla Anny, przekradała się w stronę osiodłanych koni. Jeden ze złodziei postanowił uciekać, by wyrwać się na wolność.

Wskoczył na siodło, ale wbrew oczekiwaniom dziewczyny wcale nie próbował objechać domu dookoła. Ruszył galopem przez pastwisko. Jak tylko nieco się oddalił, z okna wyskoczył następny.

Anna spojrzała na Morvana i pozostałych. Nie mogła ostrzec ich krzykiem, dzieliła ich zbyt wielka odległość.

W stronę koni przekradał się już trzeci złodziej. Pierwszy zdążył dotrzeć w pobliże pasącego się stada. Miał zamiar je spłoszyć, by w powstałym zamieszaniu dać bandytom czas na ucieczkę.

Krew w Annie zastygła, gdy wyobraziła sobie pędzące po stoku spłoszone konie, które rozbiegają się po lasach. Już nigdy nie udałoby się ich wyłapać.

Wprowadziła Chmurkę na ścieżkę i ruszyła grzbietem wzgórza. Kiedy jej uszu dobiegł grzmot kopyt spanikowanych koni, dała swemu rumakowi sygnał do galopu.

Zdjęła łuk i kołczan i rzuciła je na ziemię. Puściła wodze i rozpięła pas. Miecz zsunął się, dzięki czemu mniej obciążony wierzchowiec, mógł osiągnąć większą szybkość. Popędziła w dół wzgórza jak wiatr.

Zbite w stado po jednej stronie doliny konie, masywne wierzchowce bojowe i smukłe rumaki, zostały spłoszone i ruszyły przed siebie galopem z przekrwionymi oczami i drgającymi mięśniami. Na czele biegł ogromny biały ogier. Anna dostrzegła głowy ukrytych w pędzącym na oślep stadzie złodziei, a sto metrów za nimi rycerzy z tylnej straży Morvana i zbrojnych, nisko pochylonych nad szyjami rumaków.

Ogier przywódca prowadził rozpędzone stado wprost na Annę. Zawróciła Chmurkę i pognała w tym samym kierunku. Modliła się, by jej plan się powiódł. Jeśli się nie uda, konie pokonają niższe wzgórze zamykające dolinę z tej strony i pogubią się pośród drzew.

Poczuła na nodze oddech przywódcy stada i zwolniła biegu swego konia, by biały ogier się z nim zrównał. Zmusiła oba rumaki, by szły obok siebie, choć wyczuwała wściekłość ogiera i pełne lęku drżenie Chmurki. Przykucnęła na grzbiecie swego konia, a potem nagle przeskoczyła na prowadzącego stado ogiera. Mocno objęła nogami jego boki i chwyciła się grzywy, walcząc o życie.

Uczepiła się mocno jego łba i odwróciła go. Rękami i uciskiem nóg dawała mu sygnał, by skręcił w lewo, w stronę strumienia. Wzbił się w górę, by go przeskoczyć.

Stado podążyło za nim. Anna znów ściskała i ciągnęła, zastępując ramionami nieistniejące wodze. Zwierzę podporządkowało się jej w końcu i ruszyło z powrotem w stronę zabudowań stadniny, nie zwalniając szaleńczego galopu.

Złodzieje w pierwszej chwili osłupieli na widok zawracającego stada, ale wkrótce dostrzegli jadącą wzdłuż strumienia Annę. Dwóch z nich wyprowadziło konie ze stada i sforsowało wodę.

Promienie zachodzącego słońca odbiły się w ostrzu wzniesionego miecza. Anna wpatrywała się jak zahipnotyzowana w pomarańczowy błysk, kiedy broń zaczęła powoli opadać, stwarzając dla niej śmiertelne zagrożenie. W rezultacie nie zauważyła, że zbliża się inne niebezpieczeństwo. Drugi złodziej pochylił się w siodle i zepchnął ją z końskiego grzbietu.

Dziewczyna trzymała się grzywy, jak długo tylko się dało, dzięki temu ześlizgnęła się łagodnie na ziemię, a nie spadła jak kamień. Miała dość rozsądku, by odturlać się w stronę strumienia, gdzie było najbezpieczniej. Poszczęściło jej się niewiarygodnie, bo dwa najbliżej biegnące konie przeskoczyły, nie tratując jej.

Wpadła do strumienia głową naprzód. Ubranie natychmiast nasiąkło zimną wodą. To był szok. Przez długą jak wieczność chwilę leżała w wodzie, oszołomiona i bezradna. A potem stalowa dłoń chwyciła ją za ubranie na karku i postawiła na nogi na brzegu.

Anna przetarła oczy. Morvan, którego broń płonęła krwawo w blasku zachodzącego słońca, zasłonił ją własnym ciałem przed wzrokiem swoich rycerzy i żołnierzy, którzy właśnie nadjechali, by rozprawić się ze złodziejami.

Starał się cały czas odgradzać Annę od bitwy, a jego miecz spadał na każdego zbója, któremu przyszło do głowy, by uciekać przez potok lub też by rzucić wyzwanie pieszemu rycerzowi i damie.

Anna, która otarła się o śmierć i poczuła jej oddech na karku, słaniała się na nogach. Rozgrywająca się wokół rzeź sprawiła, że czuła w ustach gorycz żółci. Morvan stał z uniesioną przyłbicą, więc widziała blask płonący w jego oczach, kiedy starał się przewidzieć ruchy ludzi i koni. Stado już dawno zniknęło w odległej części pastwiska.

I nagle było po wszystkim. Na ziemi leżało sześciu martwych mężczyzn i trzy ranne konie. Czterech złodziei i kilka wierzchowców zniknęło w porastającym wzgórze lesie.

Morvan zacisnął rękę na ramieniu żony i popchnął ją w stronę Ascania.

– Zabierz ją do stadniny, żeby wysuszyła się przy ogniu. A potem wracaj z nią do zamku.

Oczy księdza wydały jej się twardsze i bardziej błyszczące niż kiedykolwiek. Zdjął rękawicę i wyciągnął do niej rękę. Dziewczyna uchwyciła się jej i ruszyła za nim.

W milczeniu dotarli do budynku. Zostawił ją przy ogniu i wyszedł, by pomóc strażnikom zapędzić stado na pastwisko. W końcu wrócił, prowadząc konia dla Anny.

– Ty też jesteś na mnie zły, Ascanio? – zapytała, kiedy przedzierali się przez las.

– Tak. A skoro moje serce stanęło na moment, kiedy znalazłaś się o włos od śmierci, możesz sobie wyobrazić, co czuł twój mąż.

– Nie byłam w aż takim niebezpieczeństwie.

– Widzieliśmy, jak spadłaś wprost pod kopyta rozpędzonego stada. Widzieliśmy wiszący nad tobą miecz. Morvan był tuż przy mnie. Słyszałem jego krzyk. I widziałem jego twarz.

– Gdybym tego nie zrobiła, konie by przepadły, rozbiegłyby się po lasach.

– Myślisz, że to mnie choć trochę obchodzi? Myślisz, że to obchodzi Morvana? On od początku gotów był oddać za ciebie życie, Anno. Czy myślisz, że przedłożyłby stado koni nad twoje bezpieczeństwo?

Powinien bardzo wysoko je cenić. Te konie były prawdziwym bogactwem La Roche de Roald. Bez nich to małżeństwo przyniosłoby mu o wiele mniejszy profit.

Nawet w chwili, gdy o tym myślała, zdawała sobie sprawę, że logika nie waży zbyt wiele na skali wartości Morvana. Na drugiej szali tej wagi spoczywało zbyt wiele istotnych dla niego wartości. Jego ślubowanie, że będzie jej bronił. Jego autorytet i jej bunt.

– Anno, kiedy była nas tylko garstka, to sprawy wyglądały inaczej. Ale nawet wtedy umierałem ze strachu za każdym razem, kiedy rzucałaś się w niebezpieczeństwo. A przecież dla mnie twój udział w walce nie stanowił aż takiej zniewagi jak dla Morvana. Twoja zabawa w rebelię to jedno, a dzisiejszy wyczyn to całkiem co innego.

Razem wjechali na dziedziniec. Anna czuła w głowie straszliwą pustkę, w której tylko w kółko odbijały się echem słowa Ascania.

Ciągle miała wrażenie, że czuje na karku rękawicę Morvana, kiedy wyciągał ją z lodowatej wody, ciągle widziała jego zakutą w zbroję postać, która stała jak opoka pomiędzy nią i śmiercią. Nie odczuwała właściwie prawdziwego zagrożenia, bo on tam był. I w tej chwili prawdy musiała przyznać, że cieszyła się z poczucia bezpieczeństwa, jakie dawała jej opieka Morvana, choć przecież odrzucała męską opiekę jako taką.

Zastanawiała się, jak długo przyjdzie jej czekać na powrót męża i czy on w ogóle wróci jeszcze tej nocy do domu. Idąc po schodach do swej sypialni, rozpaczliwie czepiała się nadziei, że jednak wróci. Miała straszne przeczucie, że jeśli Morvan nie przyjdzie do niej tej nocy, z gniewu czy z jakiegokolwiek innego powodu, to jakaś część jego istoty nie wróci do niej już nigdy.


Morvan został w stadninie do późnej nocy, nadzorując pochówek złodziei. To pomogło mu trochę ochłonąć.

W końcu nie zostało już nic do zrobienia. Rozkazał dwóm dodatkowym strażnikom zostać w stadninie. Rano mieli udać się do Haarolda i Fouke’ego i uprzedzić ich, by mieli się na baczności przed zbiegłymi bandytami. Zastanawiał się nawet, czyby nie zostać na noc w stadninie, ale zanim się zdążył zorientować, co robi, już wsiadł na konia.

Wszedł do wielkiej sali pełnej ochrypłych śmiechów i hałaśliwej wesołości. W nim nie było ani śladu w radości. Musiało się to wyraźnie rzucać w oczy, bo kiedy został zauważony, jakby żałobny welon opadł na zgromadzonych.

Spojrzał na Ascania pytająco. Ksiądz wskazał wzrokiem sufit, by dać mu do zrozumienia, że Anna poszła do swojej komnaty.

Morvan podszedł do jednego ze stołów i wypił trochę piwa. Spokój, który okazywał na zewnątrz, był jedynie pozorny. W ciągu ostatnich godzin jego myśli cały czas krążyły wokół Anny, a nie były one bynajmniej spokojne. Tylko odsuwając od siebie szczegóły niebezpieczeństwa, w jakim żona się znalazła, był w stanie zachować na zewnątrz pozory panowania nad sobą.

Wypił kolejny kufel piwa, jakby samemu sobie chciał udowodnić, że nie jest niebezpieczny. Potem skinął na Josce’a i poszedł z nim do swojej komnaty, by pozbyć się zbroi.


Morvan szedł w stronę sypialni, choć czuł, że nie powinien się z Anną teraz spotykać. To była jedyna trzeźwa myśl, która kołatała mu się w głowie, pękającej od gniewu zabarwionego przelaną podczas bitwy krwią. Wiedział, że nie powinien tam iść, a jednak szedł, bo zdawał sobie sprawę, że nie zazna spokoju, jeśli tego nie zrobi.

Gwałtownie otworzył drzwi, o wiele gwałtowniej, niż zamierzał, ale zawsze tak było, kiedy znajdował się w takim stanie jak teraz. Drzwi uderzyły o ścianę.

Anna siedziała na krawędzi łóżka, a Ruth rozczesywała jej włosy. Twarz służącej pobladła.

– Zostaw nas – powiedział Morvan.

Ruth zawahała się, ale jej pani położyła uspokajającym gestem rękę na ramieniu służącej i skinęła głową. Ruth wybiegła, a wtedy nieoczekiwanie wyłoniła się wyrwana z drzemki jej córka Marguerite. Odważniejsza od matki dziewczynka utkwiła w swym panu oskarżycielskie spojrzenie. Morvan z trudem powstrzymał się, by nie dać jej klapsa w chudy tyłek.

Zamknął za nią drzwi i stanął twarzą w twarz z żoną. Zdjęła już koszulę i spodnie, przebrała się w suknię. Zauważył, że zdążyła się także umyć. Włosy okalały jej twarz burzą niesfornych loków. Obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem, w którym nie było ani przeprosin, ani prośby o wybaczenie.

Anna zrobiła niewyraźny gest i ten ruch odsunął na bok wszystko. Jego gniew i jej nieposłuszeństwo, ich przeszłość i przyszłość, wściekłość, którą z trudem trzymał na uwięzi.

– Jeśli ma to ci przynieść ulgę, to proszę – powiedziała. – Nie będę cię powstrzymywać. Nie mogę cię nawet winić.

Wszystko inne, absolutnie wszystko, popchnęłoby go w ciemność, w mrok. Ale cichy, miękki głos podział jak balsam i złość Morvana ustąpiła, jak odpływ wściekle atakujących wybrzeże fal.

– Ja naprawdę zawróciłam konie, Morvanie.

– O mało nie zginęłaś.

– Podobnie jak ty.

– To co innego.

– Nie dla mnie. Kocham cię i nie widzę żadnej różnicy.

Po raz pierwszy mu to powiedziała. Ostatnia kropla wściekłości wsiąkła w suchy piasek jego duszy.

Anna nadal siedziała na skraju łóżka. Zmysłowe światło płonącego na palenisku ognia i świec igrało w jej włosach i błyszczało na jasnej skórze nogi, widocznej w rozcięciu koszuli. Fala wściekłości zniknęła już całkowicie, ale krew nadal szybciej krążyła w żyłach Morvana, choć burzyły ją już inne, nie mniej gwałtowne fale, fale podniecenia walką. A wraz z nimi pojawiły się wyobrażenia Anny, erotyczne wizje. I pojawił się głód, który potrafił być równie zimny jak furia. Morvan doskonale zdawał z tego sprawę.

Miał większe doświadczenie w panowaniu nad tego typu szaleństwem. Wiedział, jak sobie z nim radzić.

– Porozmawiamy jutro – powiedział i otworzył drzwi.

– Proszę, nie odchodź.

Ręka zatrzymała się, drzwi zostały na wpół otwarte. Spojrzał na Annę. Wstała. Lekko związana koszula w każdej chwili mogła się rozsunąć. Morvan przypomniał sobie, kiedy zobaczył w niej Annę po raz pierwszy, wysoką i odważną, z mieczem w dłoni, dziką i wolną. Wspaniałą.

– Lepiej będzie, jeśli wyjdę – rzucił.

Podeszła do niego. Oszołomił go widok nóg, rozsuwających poły koszuli, kiedy szła. Przestał oddychać. Powinien natychmiast wyjść.

Zatrzymała się na wyciągnięcie ramienia i spojrzała mu w oczy. Morvan nie mógł się pomylić w ocenie wyrazu twarzy Anny. Z najwyższym wysiłkiem zachowywał zdrowy rozsądek. Położyła dłoń na jego piersi.

– Chciałabym, żebyś został. Nie odwracaj się ode mnie z powodu dzisiejszych wydarzeń.

Ujął jej dłoń i podniósł ją do ust. Wstrząsnął nim nawet tak niewinny dotyk.

– Chcę wyjść nie dlatego, że się na ciebie gniewam, a dlatego, że nie nadaję się dziś na towarzysza damy. Nie jestem w odpowiednim nastroju do dwornego uwodzenia.

Anna zastanawiała się przez chwilę nad jego słowami.

– Ani ja. Zostań.

Postanowienie Morvana zaczęło się kruszyć. Podczas ich krótkiego małżeństwa starał się być wobec żony niezwykle delikatny, w końcu nadal pozostała bardzo naiwna.

– Nie. Po bitwie jest inaczej. Ja jestem inny. – Puścił jej rękę. – Pójdę.

Anna podbiegła do ognia, rozgniewana i zraniona. Morvanowi było przykro, ale postanowił zająć się tym później.

– Dobrze. Zostaw mnie, żebym przez całą noc krążyła nerwowo po komnacie, jak na dobrą żonę przystało.

– Anno…

– Właściwie po zastanowieniu doszłam do wniosku, że wolałabym, abyś przysłał mi tu mężczyznę. Jednego ze stajennych. Albo może sir Waltera.

Słowa żony wbijały się w mózg Morvana jak rozżarzone ostrza.

A więc to tak! Nie jest już taka niewinna i nieświadoma.

Poruszał się niemal po omacku, jakby brodził w mrocznym, nieprzejrzystym tumanie furii. Nagle okazało się, że stoi tuż przy niej. Lewą ręką chwycił jej włosy, a prawą mocno ujął twarz.

– Nigdy mi tak nie urągaj!

Odpowiedziała mu odważnym spojrzeniem. Jeśli sprawiał jej ból, nie dała tego po sobie poznać.

– W takim razie co mam robić, Morvanie? Mam jeździć konno? Ja także brałam udział w bitwie.

Ze zdumieniem wpatrywał się w jej twarz. Tak, ona czuła w tej chwili to samo co on. Czuł woń podniecenia i chwały, woń człowieka, któremu udało się uniknąć gwałtownej śmierci. Czuł zapach trwogi, na którą nie można sobie pozwolić podczas walki, a która wychodzi na jaw, kiedy mija zagrożenie. I zapach pragnienia, by poczuć, że się żyje. Namiętność Anny porwała go; samokontrola Morvana prysęła jak bańka mydlana.

– Nie wiesz, o czym mówisz, dziewczyno.

– Mam nadzieję, że mówię o kilku godzinach. – Anna roześmiała się cicho. – Cokolwiek to oznacza.

Humor i miłość dziewczyny opromieniły niezwykłym, nieznanym dotychczas Morvanowi światłem jego mroczną namiętność. Nagle uświadomił sobie, że nie wyjdzie. Nie musiał. Był z Anną, a z nią wszystko wyglądało inaczej niż zwykle.

Wsunął dłoń między jej uda; była już wilgotna. Wyprężyła się i zatopiła drobne ząbki w szyi Morvana. Pożądanie porwało go jak burza, domagało się natychmiastowego spełnienia. Osunął się z nią w objęciach na futrzany dywan, zdzierając z niej po drodze koszulę.

– Możesz mnie powstrzymać, kiedy zechcesz. – To było ostrzeżenie, które powtarzał zawsze tym wszystkim bezimiennym kobietom, które brał po bitwie, turnieju czy walce. Ale to przecież Anna, przypomniał sobie jak przez mgłę, ogarnięty ogniem namiętności. Wiedział, kiedy osiągnęła szczyt.


Nie robisz wrażenia zaskoczonej – stwierdził.

Leżała twarzą do ognia, czuła go nadal w sobie, byli złączeni jak w chwili, gdy osunęli się na podłogę.

Nie, nie była zaskoczona. Wiedziała, co Morvan ma zamiar zrobić już w chwili, gdy w dzikiej żądzy pociągnął ją na dywan. Dzisiaj po raz pierwszy osiągnęła szczyt bez żadnej gry wstępnej, tym razem żadnemu z nich nie była potrzebna. Gwałtowne, szaleńcze pchnięcia ukoiły trawiący ją niepokój.

Obejrzała się. Morvan był nadal ubrany. Na rozebranie się także nie starczyło czasu.

– Nie jestem tak zupełnie niedoświadczona, Morvanie.

– Niektóre kobiety tego nie lubią. Czują się wykorzystane. – Pogładził jej ramię.

– Nie martw się o mnie tak bardzo. Nigdy nie czułam się przez ciebie wykorzystywana.

Otoczył ją ramionami i ukrył twarz w jej włosach. Anna czuła, jak nabrzmiewa wewnątrz niej, i ogarnęło ją podniecające oczekiwanie.

– Znowu. – Wyciągnął rękę, uniósł kolano Anny i przycisnął je do jej piersi. – Potem każemy przygotować sobie kąpiel i zmyjemy z siebie ślady bitwy.


Było już bardzo późno, kiedy kazali przygotować sobie kąpiel. Gdy ostatnie wiadro wody zostało wlane do wanny, Morvan odsunął zasłonę łoża, za którą skryła się Anna, i na rękach zaniósł ją do kąpieli. Mył ją sam, a pieszczotliwy dotyk jego dłoni działał kojąco i pobudzająco równocześnie. Namydlał ją powolnymi, zmysłowymi ruchami, jego dłonie przesuwały się po ciele Anny, krążyły rozkosznie wokół piersi, zsuwały się po udach. Uklękła, kiedy spłukiwał z niej mydło i łowił językiem strumyczki wody, spływającej po jej ciele. Kiedy wyjął ją z wanny i zaczął wycierać, znów zaczęła drzeć, niezaspokojona, jakby nie miała go od tygodni.

Całował ją podczas wycierania, śledząc ruchy swych rąk. Zanim skończył, ciało Anny aż płakało z tęsknoty za nim. A potem zrobiła dla niego to, co on dla niej, myła go i wycierała, cały czas nie mogąc się wyzwolić z mrowiącego oszołomienia, z dręczącego oczekiwania. Uklękła, by osuszyć nogi Morvana, i zaczęła odkrywać go całego pocałunkami. Dotknął jej głowy i poprowadził ją tam. Zaczął oddychać urywanie. Po raz pierwszy, od kiedy się kochali, wydał jakiś dźwięk.

Porwał Annę na ręce i zaniósł do łoża. Pragnęła go rozpaczliwie, aż do bólu. Kiedy ułożył ją w pościeli, chciała natychmiast przyciągnąć go do siebie, ale ją powstrzymał. Położył jej rękę na brzuchu i zaczął okrywać całe jej ciało pocałunkami. Rozsunął jej nogi i pieścił ją, najpierw ręką, a potem ustami. Przed oczami dziewczyny tańczyły oślepiająco białe światła.

Spełnienie przyszło gwałtownie. Wybuchło w niej, niemal rozrywając ją na strzępy. Morvan mocno trzymał jej biodra i nie odrywał od niej ust, potęgując jeszcze wszechogarniającą rozkosz, wynosząc ją na coraz bardziej podniebne szczyty.

Podniósł się, nie puszczając nóg Anny. Założył je sobie na ramiona, uniósł się, opierając się na rękach, i wszedł w nią ostrym pchnięciem. Z początku poruszał się powoli, potem w coraz bardziej szalonym tempie, wreszcie pchnięcia stały się tak potężne, że szarpały całym ciałem leżącej przed nim dziewczyny. Zamknęła oczy, by w pełni rozkoszować się tą potężną siłą.

Kochali się przez całą noc. Znowu i znowu, przez dzikie godziny długich połączeń i krótkich chwil rozłączenia, oboje wyrzucali z siebie zrodzone podczas bitwy emocje. Anna ani razu nie próbowała powstrzymać Morvana, niezależnie od tego, co robił. W jej całkowitym oddaniu się nie było kapitulacji, była nowo odkryta rozkosz i spełnienie, które odpowiadało na kryjące się w jej duszy najbardziej pierwotne instynkty.

Wreszcie, kiedy pierwsze promienie brzasku wyparły światło dopalających się świec, położyli się przy sobie, spleceni ramionami.

– Śpisz? – zapytała szeptem Anna.

– A czy wreszcie mi na to pozwolisz?

– Och!

Morvan roześmiał się i pokręcił głową.

– Do diabła, kobieto, jesteś nienasycona. Przypomina mi się, co kiedyś powiedział Ascanio: że dorównasz mi kiedyś pod tym względem, tak jak pod każdym innym. Prorocze słowa, choć księżulo co innego miał na myśli.

– Śpij. Już świta. A ja pójdę sobie trochę pojeździć – rzekła.

Morvan znowu wybuchnął śmiechem, podniósł ją w górę i trzymał nad sobą. Piersi Anny ocierały się o jego tors i znów poczuła dręczące pożądanie.

– Uwiedź mnie – powiedział. – Teraz będę już w stanie zdobyć się na pewną cierpliwość. A potem możesz ujeżdżać mnie zamiast konia.

Загрузка...