1

1348


Syn Hugh Fitzwaryna był zdania, że to najgorszy rodzaj śmierci, jaki mógł mu się przytrafić. Zginąć z rąk gromady bretońskich wieśniaków w chałupie cuchnącej krowim łajnem!

Morvan kopnął ławę pod ścianę naprzeciw drzwi chałupy. Usiadł na niej i położył miecz na kolanach.

Na prawo od niego, w przeznaczonej dla zwierząt części domu, rżał i bił kopytami jego ogier, wyczuwający zbliżające się niebezpieczeństwo. Po lewej, na pryczy przy palenisku, leżał wyjący z bólu młody William. Cierpienie doprowadziło go do szaleństwa.

Dla Williama koniec będzie prawdopodobnie wybawieniem. Lepsza szybka śmierć niż niekończąca się agonia, która wypala mózg i pokrywa ciało czarnymi krostami.

Skąd się wzięli ci wieśniacy, którzy wywrzaskują pod drzwiami obelgi i groźby? Słabo je słyszał, bo dom miał solidne kamienne ściany, a drzwi i małe okienko były zamknięte. Pomieszczenie oświetlały jedynie płomienie z paleniska, na którym rozpalił ogień, kiedy przytaszczył tu Williama.

Cała wioska robiła wrażenie kompletnie opustoszałej, gdy wprowadził do niej swoich ludzi, szukając schronienia dla Williama. Choroba zaatakowała poprzedniego dnia dokładnie w chwili, kiedy mieli przekroczyć bramy portowego miasta Brestu. I strażnicy przy bramie oczywiście nie wpuścili ich w obręb murów. Morvan i jego ludzie ruszyli więc na północ drogą wzdłuż wybrzeża.

Dotarłszy do wioski, został tu sam z Williamem, a pozostałych odesłał do Brestu. Przybił czarny materiał na drzwiach domu, wieśniacy wiedzieli więc, że panuje w nim zaraza. Mieli prawo być wściekli. Śmierć przetoczyła się już przez Bretanię, więc zdawali sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo kryje się w tej chacie.

Spojrzał w górę, na kryty strzechą dach. Nie zaryzykują wejścia do środka. Podłożą ogień. Czekają tylko na prowodyra, który podburzy ich do czynu. I na noc. Zawsze łatwiej zrobić coś takiego nocą.

Oczywiście mógł zostawić giermka i odejść z innymi; ta niegodna myśl przeszła mu przez myśl. Ale przecież wiózł Williama na swoim koniu i mógł się zarazić. Wiedział, że jego ludzie będą na niego czekać na ostatnim skrzyżowaniu dróg, jak było umówione, cały dzień, a nawet i dłużej. Ale jeśli do nich pojedzie, przyniesie im ze sobą śmierć. Lepiej zostać i umrzeć tutaj. John poprowadzi ludzi do Brestu, a potem przez morze do Anglii. Nie przepadali za Johnem, ale pójdą za nim.

Dochodzące zza drzwi odgłosy brzmiały teraz inaczej. Pojawiały się chwile ciszy, po których rozlegał się gwar. Ktoś coś wołał, tłum odpowiadał mu wrzaskiem. Znaleźli lidera.

William rzucał się na łóżku, oddychał chrapliwie. Kilkakrotnie zawołał sir Richarda, gaskońskiego pana, na którego dworze służyli, dopóki nie dotarła tam zaraza. Kiedy choroba zabrała Richarda i jego domowników, Morvan zobowiązał się odwieźć Williama do domu.

Wrzaski tłumu z każdą chwilą stawały się bardziej ochrypłe. Przywódca raz po raz coś wołał, wieśniacy zaintonowali jakąś pieśń. Morvan słabo znał język Bretończyków, ale wydawało mu się, że rozróżnił słowa: „Nigdy więcej!”.

Może nie będą czekali aż do nocy.

Pieśń zabrzmiała donośniej, wzniosła się wyżej, podobnie jak emocje tłumu szturmującego drzwi. Mocniej ścisnął rękojeść miecza, a krew pulsowała mu w żyłach w rytm krzyków wieśniaków. Wycie stawało się z każdą chwilą głośniejsze, wyższe, szybsze, przybierało na sile, aż przerodziło w jeden niekończący się, świdrujący w uszach wrzask.

Nagle urwało się jak nożem uciął. Cisza aż dzwoniła w uszach.

Morvan w napięciu czekał na atak. Nie odeszli. Słyszał jakiś ruch przy drzwiach. Po poprzednim jazgocie cisza wydawała się teraz wręcz namacalna.

Drzwi uchyliły się na szerokość dłoni. Na podłogę padł promień oślepiająco jasnego światła. Wstał, trzymając miecz w pogotowiu, by bronić zarówno siebie, jak i tych wieśniaków.

Drzwi otworzyły się na całą szerokość. W progu, w oślepiającym popołudniowym słońcu, stanęło dwóch rycerzy. Widział tylko sylwetki otoczone jakby świetlistą aureolą, ale postawa i broń przybyszów zdradzały ich status. Obaj mieli miecze w dłoni.

Jeden zbliżał się do trzydziestki. Sczesane z czoła złote włosy spływały mu na ramiona. Odziany był w pełną zbroję, nie miał jedynie hełmu. Był średniej wagi i budowy. Ciemne, głęboko osadzone oczy dziwnie kontrastowały z jasnymi włosami.

Trudniej było przyjrzeć się drugiemu, bo stał nieco z tyłu. Słońce sprawiło, że z sięgających ramion blond loków bił blask. Był nieco wyższy od towarzysza, ale delikatniejszej budowy. Nie nosił zbroi, tylko szary strój i czarny płaszcz. Gdyby sądzić na podstawie odzienia i młodzieńczej sylwetki, mógłby zostać uznany za giermka, przeczyło temu jednak władcze zachowanie. To on właśnie odezwał się pierwszy.

– Odłóż broń. Nic złego cię tu nie spotka.

Morvan spojrzał poza ich plecami w otwarte drzwi. Wieśniacy zniknęli, więc schował miecz do pochwy. Młodszy rycerz wszedł do mrocznego wnętrza i ruszył w stronę posłania Williama.

– Nie podchodź bliżej – ostrzegł Morvan. – Twoi ludzie mieli rację. Tutaj zamieszkała śmierć.

– Nie boję się jej. – Drugi mężczyzna podszedł do towarzysza i we dwóch przyjrzeli się choremu. Potem starszy wyszedł na dwór.

– Byliście sami? – Młodzieńczy ton wyższego rycerza wskazywał na człowieka z autorytetem, przyzwyczajonego do wydawania rozkazów.

– Nie.

– Gdzie pozostali?

– Czekają. Godzinę drogi stąd.

– Śmierć szybko się rozprzestrzenia. Mogą już ją w sobie nosić. Trzeba natychmiast przyprowadzić ich z powrotem. Obiecuję opiekę tobie i twoim ludziom, ale muszą wrócić.

Morvan powiedział rycerzowi o skrzyżowaniu dróg.

– Będą ci posłuszni?

– Tak.

– Daj mi więc swój płaszcz na znak, że przychodzimy od ciebie.

Morvan rozpiął broszę i podał mu płaszcz, a potem ruszył za nim ku drzwiom. Na zewnątrz, poza starszym rycerzem, stało jeszcze sześciu konnych w pełnej zbroi i młodzieniec nie starszy od giermka. Dwa konie bez jeźdźców czekały w pobliżu. Jeden z nich, piękna gniada klacz, stał nieruchomo jak posąg.

Starszy rycerz podszedł bliżej, niosąc małe pudełeczko.

– Weź ten płaszcz, Ascanio – powiedział młodszy. – Pozostali czekają przy pierwszym skrzyżowaniu na drodze do Brestu. Poczekamy tu, aż chłopiec zgaśnie, i dołączymy do was w twierdzy. Powiedz służbie, żeby wszystko przygotowała.

– Muszę dać mu rozgrzeszenie – rzekł Ascanio, kierując się do drzwi chaty.

– Dobrze, ale pospiesz się z sakramentem.

A więc ten starszy rycerz to ksiądz! Nie było to całkiem niespotykane, ale jednak dość rzadkie zjawisko.

Morvan wyszedł z chaty na światło dzienne. Zbrojni cofnęli się.

– Giermek już odchodzi – oznajmił młody rycerz. – Wybacz, że tak mówię, ale mam doświadczenie. Wkrótce umrze.

Morvan odwrócił się, żeby odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach. W jasnych promieniach popołudniowego słońca zobaczył wreszcie, że młody rycerz jest kobietą!

Widok był porażający. Przede wszystkim dziewczyna była słusznego wzrostu. Sam należał do wyjątkowo wysokich mężczyzn, wyższych od większości znanych sobie ludzi, a ona na oko sięgała mu do nosa. Jasne włosy wiły się wokół twarzy w niesfornych, potarganych lokach i sięgały zaledwie do ramion. Twarz dziewczyny była owalna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostym nosem. Nieznajoma miała na sobie Decydowanie zbyt luźny męski strój, zbluzowany nad pasem, o którego przytroczyła miecz. Miękkie buty sięgały niemal rąbka kaftana. Luźny strój i czarny płaszcz skrywały wypukłość piersi, ale teraz, w pełnym słońcu wiotkie, kobiece kształty nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do płci.

Na Morvanie spoczęły ogromne szafirowe oczy, które natychmiast przykuły jego uwagę.

– Jak się nazywasz, panie rycerzu? – Powinien był poznać po głosie, że to kobieta; był dość niski i gardłowy, ale miękki jak aksamit. Zarówno ona, jak i Ascanio zwracali się do niego po francusku, w języku, którym posługiwała się bretońska szlachta.

– Morvan Fitzwaryn, pani.

– Jesteś Anglikiem, ale Morvan to tu, w Bretanii, bardzo popularne i budzące szacunek imię.

– To imię przekazywane w moim rodzie. Mój przodek przypłynął do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a pochodził z pogranicza Bretanii i Normandii.

Dziewczyna uśmiechnęła się i Morvan uznał, że musi być młodsza, niż mogłoby się wydawać na podstawie jej manier i autorytetu.

– Cóż, panie rycerzu, nie musisz chyba tak się we mnie wpatrywać. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że wiele Bretonek nieco zdziwaczało na skutek wojny domowej.

Piła do Jeanne de Montfort, żony ostatniego księcia. Kiedy jej mąż został uwięziony przez króla Francji, stanęła na czele jego armii. Morvan spotkał ją kiedyś w Anglii, jeszcze zanim została wdową. Przekroczyła już wówczas granicę między dziwactwem a szaleństwem i opiekę nad jej małym synem przejął król Edward.

Stojąca teraz przed nim młoda kobieta była równie wysoka i dumna jak mężczyzna.

– Nazywam się Anna de Leon. Jesteś na ziemiach mojej rodziny. A skoro jesteś Anglikiem, pewnie miło ci będzie usłyszeć, że jesteśmy montfortystami, a nie poplecznikami Charles’a de Blois i roszczeń Penthievre do korony książęcej.

Morvan nawet o tym nie pomyślał i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. W porównaniu z realną perspektywą rychłej śmierci, wojna o sukcesję bretońskiego tronu wydawała mu się niezbyt znacząca.

Ksiądz rycerz Ascanio wyłonił się z chaty.

– To już nie potrwa długo. – Spojrzał sceptycznie na Morvana, a potem na lady Annę. – Czy to rozsądne, żebyście zostali tu razem?

– Sir Morvan nie odniósłby żadnej korzyści, gdyby mnie skrzywdził. Zgubiłby tylko swą nieśmiertelną duszę. Idźcie już i znajdźcie pozostałych. – Zwróciła się do młodzika. – Josce, nie zapominaj, że to nasi goście, a nie więźniowie. Jedź z Ascaniem.

Odjechali, zostawiając gniadą klacz, która przez cały czas nie poruszyła się nawet o włos.

– Twój koń, pani, nie ma siodła – zauważył Morvan.

– Może chodzić pod siodłem, ale woli na oklep. A ja nie spodziewałam się dzisiaj żadnej bitwy – stwierdziła spokojnie Anna i weszła do chaty.

Jej słowa bynajmniej nie były żartem. Najwyraźniej zdarzały się takie dni, kiedy była gotowa do tego, że znajdzie się w ogniu walki.

Zastał ją w chacie pochyloną nad chłopcem; kładła mu właśnie na czole mokry ręcznik. William zaakceptował jej pomoc. Jęki ustały, uspokoiły się też konwulsyjne drgawki.

Morvan patrzył na młode, udręczone cierpieniem ciało. Czy i jego czekało to samo? Wolałby śmierć w bitwie niż takie żałosne konanie niegodne rycerza. Pożałował nagle, że ta kobieta ocaliła go od spalenia żywcem przez wieśniaków.

Wpatrywał się w szczupłe dziewczęce dłonie, zajęte pracą.

– Powiedziałaś, pani, że nie boisz się zarazy. Jeśli to prawda, jesteś jedyną osobą na świecie, która się jej nie lęka.

– Nie boję się, bo już to przechorowałam. A zaraza nigdy powtórnie nie atakuje tego samego człowieka.

– Zaraziłaś się tym i przeżyłaś?! – Przez całe lato, kiedy zaraza pustoszyła świat chrześcijański, wysłuchiwał opowieści o całkowicie wyludnionych wioskach i o miastach, które straciły połowę mieszkańców. Nigdy nie słyszał, by ktokolwiek przeżył. – Czy ktoś jeszcze wyzdrowiał?

– Kilka osób w naszych wioskach i w mieście. Bardzo nieliczni.

– A ksiądz? Ascanio?

– Nie. Nieustannie wyzywał los, ale jakoś się nie zaraził. Podobnie jak kilku innych.

– Jak… jak to się stało, że przeżyłaś?

Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Żadnych kobiecych sztuczek. Żadnych omdlewających spojrzeń ani trzepotania rzęsami. Patrzyła tak, jak zwykli patrzeć mężczyźni. Prosto w oczy, szczerze, uczciwie.

– Nie wiem, jak to się stało. A dlaczego… chwilami wydawało mi się, że ocalałam, by pozostał przy życiu ktoś, kto pochowa moich ludzi.

Delikatnie gładziła Williama po włosach i twarzy. Na chłopca spłynął spokojny sen.

– On może zgasnąć lada moment, ale może to także potrwać jeszcze wiele godzin. Niewykluczone, że będziemy czuwać przy konającym przez całą noc. Radzę ci odpocząć trochę, sir Morvanie. Jeśli powróci szaleństwo, będę potrzebowała twojej pomocy.

Morvan spojrzał na twarz Williama, która wydała mu się niemal anielska w tej krótkiej chwili wytchnienia od męki. Przeniósł wzrok na wpół zasłoniętą twarz tej dziwnej kobiety, która zdołała ofiarować choremu spokój. A potem rzucił się na ławę na wprost drzwi.


Anna osunęła się na podłogę i oparła plecami o łóżko. Podczas tych długich upiornych miesięcy walki z zarazą nauczyła się wykorzystywać rzadkie chwile, kiedy mogła złapać trochę snu. Zamknęła oczy i obliczała w myślach długość kwarantanny; którą trzeba objąć gości. Jeśli nikt poza sir Morvanem nie zachoruje, nie będzie problemów. Ale jeżeli choroba rozprzestrzeni się wśród jego ludzi, zaraza zakończy swój cykl, dopiero gdy nadejdą chłody. Miała nadzieję, że nikt z jej chłopów ani dzierżawców nie stykał się z tymi ludźmi.

Otrząsnęła się z zamyślenia, słysząc nierówny oddech chłopca. Poczuła szacunek dla rycerza, że został z giermkiem. Opiekując się ofiarami zarazy, widywała matki, które porzucały własne dzieci, i mężów opuszczających żony. Ta zesłana przez Boga plaga udowodniła wszystkim naocznie, jak pełne lęków i żałosne są w istocie ludzkie duszyczki. Pomyślała, że teraz, kiedy to nieszczęście przetoczyło się już przez ich kraj, ludzie mogą zacząć odbudowywać swe iluzje co do samych siebie. Szczerze żałowała, że ten rycerz nie postanowił spełnić swego szlachetnego, chrześcijańskiego obowiązku na ziemiach kogoś innego.

Obróciła się i rozejrzała po chacie. Sir Morvan siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Drzwi były uchylone i światło ledwo do niego docierało, było jednak wystarczająco jasno, by Anna mogła przyjrzeć się rycerzowi.

Miała przed oczami urodziwą twarz, która w dzieciństwie była pewnie idealnie piękna, zanim rysy wraz z upływem czasu stwardniały w bitwach. Wysmagana wiatrem opalona skóra, napięta na kościach policzkowych i kwadratowej brodzie, zapadała się, tworząc pokryte cieniem zagłębienia na policzkach. Mężczyzna miał kształtny nos i pięknie wykrojone usta. Jego twarzy nie szpeciła żadna blizna. Czarne potargane włosy spływały, lekko falując, na ramiona. Na brodzie pojawił się cień zarostu, co świadczyło o tym, że zwykle był gładko wygolony.

Anna żałowała, że rycerz ma spuszczone powieki. Jego oczy były godne uwagi: bardzo ciemne i błyszczące pod prostymi, szerokimi brwiami. Kiedy się uśmiechał, oczy lśniły jak czarne diamenty, gdy się zachmurzył, w głębi tych oczu rozpalał się całkowicie inny ogień. Były niemal hipnotyzujące. Kiedy weszła z Ascaniem do chaty, zwróciła uwagę niemal jedynie na oczy tego rycerza.

Nigdy nie patrzyła na mężczyzn jako na potencjalnych kochanków czy mężów, nie była jednak całkowicie nieczuła na męską urodę. Podziwiała ją na swój analityczny, chłodny sposób, tak samo jak podziwiała kolorowe ilustracje w niektórych książkach matki przełożonej. To był niewątpliwie oszałamiająco przystojny mężczyzna. Przyglądała mu się przez dłuższy czas. Wreszcie zamknęła oczy i oparła głowę o brzeg materaca.


Anna obudziła go, lekko dotykając jego ramienia.

– Odszedł. Umarł spokojnie.

Morvan podszedł do łóżka i spojrzał z góry na ciało.

– Jak szybko to się stało. Jeszcze wczoraj zupełnie dobrze się czuł.

– Czasami tak się zdarza. Wysłałam kilku wieśniaków, żeby wykopali grób. To poświęcona ziemia. Połóż go na swoim koniu, pójdziemy za nim na piechotę.

Pogrzebali Williama i szli potem przez las, dopóki nie dotarli do drogi biegnącej wzdłuż brzegu morza. Wtedy dopiero dosiedli koni i jechali w milczeniu. Lady Anna siedziała na swojej klaczy wyprostowana jak struna i trzymała wodze po mistrzowsku. Kaftan uniósł się, odsłaniając nogi dziewczyny i opinając się na biodrach. Powstała wygięta linia od talii aż do butów. Każdy, kto by na nią spojrzał, nie miałby cienia wątpliwości, że są to kobiece nogi.

Na jej krótką komendę klacz posłusznie przeszła w galop. Morvan ścisnął kolanami Diabła, zmuszając go do przyspieszenia kroku, by zrównać się z wierzchowcem Anny. Kiedy wypadli z lasu na otwartą przestrzeń, dziewczyna uniosła głowę, wystawiając twarz na wiatr, który rozwiewał jej włosy i wydymał płaszcz na plecach. W jej oczach błyszczała oszałamiająca, nieskrywana radość.

W końcu ściągnęła wodze wierzchowca i wskazała drogę skręcającą na zachód.

– Ten gościniec wiedzie do Ville de la Roche. Moglibyśmy dojechać tędy do domu, ale znam krótszą drogę. – Poprowadziła go do leśnej ścieżki.

Po jakimś czasie drzewa zaczęły rzednąć, wreszcie las się skończył. Na szerokim otwartym polu stał trójkątny stary zamek, zbudowany na wznoszącej się nad polami skale. Ogromna wieża górowała nad bramą wjazdową we frontowej części, natomiast z tyła chronił go półkolisty wysoki mur. Mur ciągnął się od bramy wjazdowej aż po północne flanki.

Kiedy podjechali bliżej, Morvan zauważył, że wybrzeże tworzy w tym miejscu klif. Zamek został zbudowany na cyplu, wdzierającym się w głąb morza, i większa część murów wznosiła się nad stromymi urwiskami. W skałach od strony pól zostały wykute szerokie, głębokie fosy.

– Robi wrażenie – stwierdził. – Czy kiedykolwiek został zdobyty?

– Nie. Moja rodzina włada La Roche de Roald od ponad trzystu lat. Nikt nawet nie próbował go oblegać, bo mając morze za plecami, zawsze możemy zdobyć zaopatrzenie.

Wjechali bramą na dziedziniec. Był całkowicie pusty i niezwykle cichy. Wszystkie żywe istoty schowały się przed śmiercią, którą nosił w sobie Morvan. Podniósł w górę wzrok i dostrzegł jasnowłosą dziewczynę, która na jego widok szybko odsunęła się od okna.

W północnej ścianie zobaczył otwarty portal, zbyt niski, by mógł pod nim przejechać jeździec.

Anna zsiadła z konia.

– Proszę, zostaw tu konia, panie. Zabierz wszystko, czego potrzebujesz.

Brama prowadziła do północnego skrzydła zamku, oddzielonego długim murem. Mur biegł prosto na północ na długości dwustu metrów, potem zakręcał, by połączyć się z klifem, stanowiącym naturalną osłonę zamku od zachodu. Do zewnętrznego muru przylgnęły małe domki i budynki gospodarcze.

Wewnątrz pracowało dwudziestu ludzi, których przywiódł ze sobą z Gaskonii. Wbijali słupki i rozpinali na nich materiał, budując namioty. Obozowisko każdego z nich było oddzielone od sąsiedniego linią ognia, który płonął w płytkich rowkach. Przypominało to szachownicę.

– Daliśmy im mnóstwo koców i materiał do ochrony przed deszczem. Jedzenie będzie przynoszone na obrzeże obozowiska w porze posiłków – tłumaczyła Anna. – Są na tyle daleko od siebie, by uniknąć rozprzestrzeniania zarazy, jeśli któryś z nich zachoruje.

– Po co tyle ognia?

– Brat mi opowiadał, że papieża trzymano w Awinionie między dwoma ogniskami i uniknął zarazy. Nie mam pojęcia, czy to naprawdę działa, ale próbujemy wszystkiego.

Na skraju terenu, dwadzieścia kroków od krawędzi klifu, stał szałas o drewnianym dachu i pokrytych materiałem ścianach. Anna prowadziła Morvana właśnie w tamtą stronę. Odchyliła płócienną klapę przy wejściu i umocowała ją, by nie opadła.

Przechylił głowę i się rozejrzał. Wokół prostego paleniska stały trzy ustawione w literę U prycze. W pomieszczeniu znajdował się jeszcze stół, krzesło, stołek, a w rogu kilka wiader i szmaty.

Poczuł w sobie pustkę.

– A więc tak wygląda umieralnia – powiedział.


Anna zajęła się rozpalaniem ognia na palenisku i starała się zachowywać tak, jakby nie słyszała ostatnich słów Morvana. Doskonale wiedziała, co rycerz teraz czuje.

To pomieszczenie symbolizowało los, który go czekał w najbliższej przyszłości i z którym musiał się zmierzyć. Są wprawdzie ludzie do tego stopnia pozbawieni wyobraźni, że wydaje im się, iż śmierć może spotkać wszystkich, tylko nie ich, lecz Morvan się do nich raczej nie zaliczał.

W głowie Anny zaczęły się kłębić nieproszone wspomnienia. Dowiaduje się, że może być zarażona, czeka na śmierć… leży bezsilna jak dziecko w ramionach Ascania… Próbowała walczyć z ogarniającą ją rozpaczą.

Morvan nadal stał w progu. Jego wspaniałe oczy były teraz puste, patrzyły jakby do wewnątrz.

– Ja przeżyłam, panie.

Oczy nieco mu pojaśniały, jakby wrócił do nich blask. Rycerz wszedł do pomieszczenia i przyjrzał się trzem pryczom.

– Spodziewasz się następnych. Kiedy będzie wiadomo?

– Jeśli w ciągu dziesięciu dni u nikogo z twoich ludzi nie wystąpią symptomy choroby, będą mogli odjechać.

– A jeśli wystąpią u jednego?

– Wyląduje tutaj i zaczniemy liczenie od nowa. Odłóż swoje bagaże, pomogę ci zdjąć zbroję.

Pozwolił, by rozpięła sprzączki napierśnika i pomogła mu go zdjąć. Usiadł na pryczy i sam zajął się naramiennikami i nagolennikami.

– Powiedz, pani, jak ma na imię twój pan?

– Mój pan?

– Tak, powinienem poznać imię człowieka, którego mam być gościem. Więc jak się nazywa twój mąż?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Spójrz na mnie, sir Morvanie.

Podniósł wzrok, odsuwając na bok talerz.

– Nie tak, spójrz na mnie naprawdę.

– Dobrze, pani. – Sumiennie wykonał polecenie. Jego twarz była najpierw poważna, rozbawiona, wreszcie pojawił się na niej całkiem inny wyraz. Zacisnął mocno zęby, a oczy mu zabłysły.

Anna zaniepokoiła się. Zaczęła się zastanawiać, czy mogła go czymś rozgniewać.

– I cóż, sir Morvanie, czy spotkałeś kiedykolwiek w życiu mężczyznę, który ożeniłby się z kimś takim jak ja?

– Pani?

– Pomyśl o tym. Sądzisz, że gdybym miała męża, czyli człowieka, który mógłby mi dyktować, co mam robić, a czego nie, to on kazałby mi robić to, co robię?

Powoli na jego twarz wypłynął uśmiech.

– Być może twój mąż jest niezwykłym mężczyzną.

– Nie ma niezwykłych mężczyzn. – Anna narzuciła na ramiona płaszcz, który zdjęła, wchodząc do szałasu. – Muszę już iść. Niedługo zajrzy do ciebie Ascanio.

Morvan odprowadził ją do wyjścia. Ktoś umieścił wokół pomieszczenia małe proporczyki, inne powiewały w narożnikach obozu jego ludzi. Były złoto-niebieskie, nie czarne, ale nie zmieniło to ich przesłania: ostrzegały, by trzymać się z dala od tego miejsca. A jednak w połączeniu z głośnymi przyjacielskimi pogwarkami jego ludzi nadawały mu charakter festynu ludowego.

Odwrócił się do Anny. W jego oczach płonął czarny ogień.

– Wrócisz?

– Ktoś z tobą będzie – odpowiedziała. Mogła mu obiecać tylko opiekę, nie była w stanie dać mu nadziei. – Albo Ascanio, albo ja. Zaopiekujemy się tobą starannie. Nie zostaniesz sam. – Zmusiła się do nienaturalnie radosnego uśmiechu, żeby podnieść go na duchu, i odeszła w stronę zamku. Czuła na sobie wzrok rycerza, dopóki nie znikła mu z oczu w bramie.

Загрузка...