Rozdział 8

Posłuchaj tego – powiedziała Lynn Zaroster.

Siedziała przy swoim biurku w dużej sali, gdzie inni detektywi i policjanci w mundurach stukali w klawisze komputerów, rozmawiali i przeglądali akta. Lynn, wysportowana dwudziestopięciolatka o krótkich, ciemnych, kręconych włosach, włączyła stojący na biurku magnetofon.

– …moja była – rozległ się głos Nicka Giermana – twierdzi, że pozbyła się wszystkiego, nawet rewolweru, który był pamiątką rodzinną…

Montoya oparł się biodrem o biurko i nadstawił uszu.

– Powiedziała, że oddała to na cele dobroczynne.

– Na cele dobroczynne? – spytał męski głos, z nutą niedowierzania.

– To jego współpracownik, czasem razem prowadzili program – wyjaśniła Zaroster. – Maury Taylor.

– Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby jakakolwiek organizacja dobroczynna przyjmowała broń palną. Jestem pewien, że to kłamstwo. Ale rozumiesz chyba jak się czuję, wiedząc, że moja nie całkiem zdrowa na umyśle była żona ma rewolwer…

Nie całkiem zdrowa na umyśle. Interesujące określenie.

– Lepiej zmień adres – zasugerował Maury Taylor.

Zaroster wyłączyła magnetofon i spojrzała na Montoyę.

– Co za dupek – zezłościła się. – Gdybym ja była tą byłą żoną, chyba bym go zabiła, i to na antenie. O jednego wrednego sukinsyna mniej. Jakbyś się czuł, gdyby ktoś w taki sposób wywlókł na światło dzienne twoje prywatne sprawy?

– Może właśnie dlatego ona chce się stąd wyprowadzić.

– Jego była żona?

– Tak.

Za plecami Montoi rozległy się kroki.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedział Brinkman. – Właśnie przejrzałem dokumenty Giermana, znalazłem testament i polisy ubezpieczeniowe. Zgadnijcie, kto jest jedynym spadkobiercą?

Montoya zesztywniał. Sposób, w jaki Brinkman zadał to pytanie, nie wróżył nic dobrego.

– Jego była żona.

Lynn Zaroster zmrużyła niebieskie oczy.

– Bingo! – Brinkman uśmiechnął się szeroko. – Widziałeś wstępny raport, prawda? – zwrócił się do Montoi. – Wygląda na to, że w chacie była jeszcze jedna osoba poza Giermanem i LaBelle. Z pomiarów wynika, że ktoś trzymał dziewczynę za rękę, w chwili, gdy pociągała za spust. Na jej nogach, rękach i ustach znaleziono ślady jakiejś klejącej substancji. Rozkład sińców na ciele także wskazuje na to, że mogła być przez pewien czas skrępowana. Ktoś to wszystko upozorował.

– Ale po co Abby Chastain miałaby sobie zadawać tyle trudu i zabijać drugą osobę? Dlaczego nie poprzestała na swoim byłym? – spytał Montoya.

– Żeby nas zdezorientować. – Brinkman spojrzał na niego z politowaniem. – Nie mogło jej się to udać, w końcu to amatorka, nie ma pojęcia o metodach dochodzenia ani medycynie sądowej.

– Każdy, kto ma w domu telewizor, wie na ten temat sporo – zauważył Montoya.

– Nie mówię o tych bzdurach z telewizji. Mówię o tym, jak to naprawdę ogląda.

– Ona nie nosi męskich butów w rozmiarze dwanaście.

– Skąd wiesz? – spytał Brinkman zirytowany. – Powiedzmy, że wiedziała, że jej były odwiedził ten college, i dowiedziała się, kto był na jego wykładzie. Może sądziła, że Gierman posuwał tę dziewczynę.

– Dziewicę Mary? – spytał Montoya. – Autopsja wykazała, że jej błona dziewicza była nietknięta.

– Ale ona mogła o tym nie wiedzieć, prawda?

– To nie wygląda na zbrodnię popełnioną przez kobietę – stwierdziła Zaroster. – Te rekwizyty… Nie. Mój wujek pracuje w tym college’u. Uczy religii Może znał ofiarę albo kogoś z jej przyjaciół.

– Już tam byliśmy – odparł Brinkman. – Ta dziewczyna nie miała przyjaciół. Tylko współlokatorkę. Stracisz tylko czas.

– To mój czas, prawda? – odpaliła Lynn. – Moim zdaniem to nie wygląda na robotę kobiety.

– Ale nie mówimy o jakiejś tam kobiecie, tylko o wściekłej byłej żonie, która może sporo zyskać na śmierci męża. – Brinkman uśmiechnął się przebiegle. – Chyba czas zamienić parę słów z naszą spadkobierczynią.


A więc w końcu do tego doszło. Oficjalne przesłuchanie. Abby siedziała sztywno wyprostowana przy stole w swojej jadalni, patrząc na Montoyę i tego drugiego detektywa. Za pierwszym razem Montoya przyjechał sam, żeby powiedzieć jej o śmierci Nicka, za drugim przywiózł psa. Zadał jej parę pytań, ale nie naciskał. Była przecież w szoku.

Teraz wrócił i Abby czuła, że tym razem zdjął białe rękawiczki.

Brinkman, łysiejący facet, który z nim przyjechał, nawet nie starał się być miły. Zachowywał się uprzejmie, ale chłodno, przyglądał jej się podejrzliwie, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że wiedział o Abby więcej niż ona sama.

To wszystko bardzo ją niepokoiło.

Brinkman stanął przy oszklonych drzwiach, a Montoya usiadł po drugiej stronie stołu.

Abby zaproponowała im kawę i teraz na stole stały trzy prawie nietknięte filiżanki. Jeszcze raz usłyszała te same pytania, które już kiedyś zadał jej Montoya, później jednak policjanci przeszli do innych kwestii. Powiedziała sobie, że to rutynowa procedura, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest podejrzana. Starała się nie wiercić, ale była zdenerwowana i trochę onieśmielona obecnością dyktafonu i faktem, że przesłuchiwało ją dwóch policjantów. Kiedy wydawało jej się już, że przesłuchanie dobiegło końca, Brinkman popatrzył na nią uważnie.

– Czy wie pani, że nadal jest pani beneficjentem polisy ubezpieczeniowej byłego męża? Polisy na życie?

– Co takiego? – Abby nie wierzyła własnym uszom. – Polisy na życie?

– A tak. Polisy na pół miliona dolarów. – Brinkman uśmiechnął się fałszywie. – To kupa pieniędzy.

– To z pewnością jakieś nieporozumienie.

– Nie. Znalazłem tę polisę w dokumentach pani byłego męża i sprawdziłem w firmie ubezpieczeniowej.

– Nie mogę w to uwierzyć.

Nawet w najśmielszych snach nie spodziewała się, że kiedykolwiek dostanie od Nicka choćby pięć centów.

– Wygląda na to, że nie zmienił dyspozycji.

– Nie wiedziałam nawet, że miał taką polisę – odparła szczerze. – Owszem, kiedy się pobraliśmy, założyliśmy sobie polisy na niewielkie kwoty. Polisy terminowe.

– Czy on jest nadal pani beneficjentem?

– Nie. – Abby pokręciła głową. – Polisa wygasła i zmieniłam testament.

– Jak już mówiłem, to dużo pieniędzy. – Brinkman pocierał kark dłonią, jakby się nad czymś namyślał. – Pół miliona. A jest jeszcze spora suma na jego koncie i fundusz emerytalny… Dom należy do pani, ale cała reszta jest warta nieco ponad sześćset tysięcy.

– To niemożliwe. – Abby spojrzała na Montoyę, który siedział, milcząc z łokciami opartymi na stole. – Nick ma rodzinę. Rodziców i braci.

– Sprawdziłem wszystko u jego prawnika. – Brinkman wzruszył ramionami. – Jeśli pani były mąż nie spisał z pomocą nowego prawnika nowego testamentu, o którym nikt nic nie wie, ten podpisany pięć lat temu jest nadal w mocy. Co oznacza, że jest pani bogatą kobietą. – Przekrzywił lekko głowę. – Ale pani nie wiedziała o tym testamencie? To chce nam pani powiedzieć?

– Zakładałam, że go zmienił, a o polisie nie miałam pojęcia. Przysięgam. – Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć, patrzyła więc tylko bezradnie na obu policjantów.

– Wygląda na to, że wygrała pani los na loterii.

– Nie tak się czuję.

– Skoro pani tak mówi…

– Mam już dość tych insynuacji. – Przeniosła wzrok na Montoyę, który od dłuższej chwili się nie odzywał. – Macie jeszcze jakieś pytania, panowie?

– Nie, to właściwie wszystko – powiedział Montoya.

– To dobrze. Bo zaczynałam już myśleć, że potrzebuję prawnika.

– Ależ dlaczego? – Brinkman uśmiechnął się rozbrajająco.

Abby zwróciła się do Montoi.

– Jeszcze coś?

– Owszem, znaleźliśmy coś, co łączy Nicka i Courtney LaBelle. Nick brał udział w zajęciach jej grupy w College’u Wszystkich Świętych.

– Więc ją znał?

– Nie wiemy, czy się poznali. Wiemy tylko, że byli raz w tym samym miejscu w tym samym czasie.

– To byłby niezwykły zbieg okoliczności.

– Jeśli ktoś wierzy w zbiegi okoliczności – mruknął Brinkman. – Ja osobiście nie wierzę. Zwłaszcza w tym wypadku. Ale pani na pewno nigdy nie poznała tej dziewczyny.

– Nie. – Abby wstała i spojrzała na niego gniewnie. – Odnoszę wrażenie, że uważacie, iż mam coś wspólnego ze śmiercią mojego byłego męża. Prawda jest jednak taka, że nie mam i nie wiem, kto to mógł zrobić. Nigdy nie miałam okazji poznać Courtney LaBelle, nigdy nawet o niej nie słyszałam. Nie wiem, czy znała mojego byłego męża. Starałam się z nim nie kontaktować i poprosiłam go o to samo.

– Ale zadzwoniła pani do radia tego wieczoru, kiedy wypowiadał się na temat byłych małżonków – powiedział Brinkman.

– Nie… to znaczy tak, zadzwoniłam, ale się nie odezwałam. Wiedziałam, że Nick chce mnie wyprowadzić z równowagi. Był naprawdę wkurzony. Zadzwonił do mnie wcześniej, chciał odebrać swoje rzeczy, więc powiedziałam mu, że już ich nie mam. Wielokrotnie próbowałam go skłonić, żeby przyjechał i je zabrał, ale bez skutku, i w końcu się ich pozbyłam. Był wściekły, a następnego dnia obsmarował mnie w swoim programie. Zadzwoniłam, ale nie rozmawiałam ani z nim, ani z nikim innym. Nie chciałam powiedzieć czegoś, czego później mogłabym żałować. Chcę tylko stąd wyjechać, jak najdalej od niego.

– Cóż, jego śmierć w pewnym sensie rozwiązuje ten problem – zauważył Brinkman.

– Pan chyba żartuje. Codziennie wydzwaniają do mnie dziennikarze, którzy chcą rozmawiać ze mną o tym, jaki Nick Gierman był naprawdę. To jakiś absurd. Nick był żądny sławy i śmierć dała mu to, czego nie był w stanie osiągnąć za życia. Niestety, są ludzie, którzy nadal mnie z nim łączą. A ja chcę zostawić to wszystko za sobą i zacząć od nowa.

– Myślałem, że po to właśnie wróciła pani tutaj? Żeby zacząć jeszcze raz, z mężem, w rodzinnych stronach. Pani stąd pochodzi, prawda?

– A co to ma do rzeczy?

– Dorastała tu pani, chodziła do szkoły… A pani rodzicami byli, o ile się nie mylę, Jacques i Faith Chastain?

– Są moimi rodzicami. Mój ojciec żyje.

– A matka?

– Nie. Ale pan doskonale o tym wie, prawda? Więc dlaczego mnie pan o to pyta? – Przeniosła gniewny wzrok na Montoyę. – O co właściwie chodzi?

– To kolejna rzecz, która, w pewnym sensie, łączy ofiary. Rodzice Courtney LaBelle pracowali w Szpitalu Naszej Pani od Cnót w czasie, kiedy pani matka była tam pacjentką. Clyde LaBelle był tam psychiatrą, a Virginia Simmons pracownikiem socjalnym.

Abby zmarszczyła brwi zdezorientowana.

– Poza tym – dodał Montoya – Courtney, która, nawiasem mówiąc, życzyła sobie, by nazywać ją Mary, poszła do college’u tylko na prośbę rodziców. Sama postanowiła już, że w przyszłości zostanie zakonnicą.

– Myślałam, że Kościół boryka się raczej z problemem braku powołań wśród młodzieży.

– Ale Courtney chciała wstąpić do zakonu. Rozmawiała już z matką przełożoną z zakonu Naszej Pani od Cnót. Szpital ma zostać wyburzony, ale klasztor zostanie.

– I to, pana zdaniem, łączy ofiary? Szpital? Przecież Nick nie miał z nim nic wspólnego. O ile wiem, nigdy tam nawet nie był. Pobraliśmy się już po śmierci mojej matki.

– Czy pamięta pani rodziców Courtney? – spytał Montoya.

Abby pokręciła głową.

– Virginia… Simmons, tak?

– Tak. – Montoya kiwnął głową.

– Nie. – Mimo wysiłku nie była w stanie przypomnieć sobie żadnej kobiety, choć pamiętała mgliście postacie lekarzy. Jeden z nich był wysokim mężczyzną z brodą i w okularach, które nienaturalnie powiększały jego oczy. Zawsze był trochę zgarbiony… – Doktor LaBelle… mógł leczyć przez pewien czas moją matkę. – Zamknęła oczy, wracając do czasów, kiedy wraz z ojcem i siostrą odwiedzała matkę w szpitalu. Starsi ludzie na wózkach siedzieli na werandzie, w cieniu parasoli albo pod wielkim drzewem magnolii. Pielęgniarki w szeleszczących fartuchach i lekarze w bieli, ze stetoskopami na szyi. Pamiętała, jak wstępowała na szerokie schody i wchodziła do budynku, gdzie panowała cisza, a słońce z trudem przenikało przez grube zasłony i witraże. Słyszała stłumione głosy, słowa modlitw i jęki bólu na długich korytarzach, płożonych zieloną tapetą. Zapach wymiotów, uryny i środków dezynfekujących. Tak, był tam lekarz, którzy leczył jej matkę, ale nie nazywał się LaBelle, tylko… jak też on się nazywał? Holman? Hellman? Nie, Heller! Na myśl o nim ogarnął ją niesmak, ale niewiele mogła sobie przypomnieć. Heller był tylko jednym z wielu lekarzy. Skupiła się jeszcze bardziej. LaBelle?

Nagle zrobiło jej się słabo. Tak, przypomniała sobie doktora LaBelle. Schodził ze schodów, spojrzał na nią i szybko odwrócił wzrok. Widziała go też, jak podpisywał jakieś papiery, a potem podniósł oczy na jej ojca. Wydawał się zniecierpliwiony, jakby pytania Jacques’a go nudziły i uważał je za stratę czasu. Jacques Chastain i jego córki w czymś mu przeszkadzali, rozmowa z nimi była tylko kolejnym męczącym obowiązkiem.

Otworzyła oczy.

– Tak… teraz go sobie przypominam – powiedziała. Znowu ogarnął ją niesmak. Ciężko wyobrazić sobie tego człowieka jako ojca cierpiącego z powodu śmierci dziecka.

– Ale nigdy nie poznała pani jego córki.

– Nie. Nic o nim nie wiedziałam. Po śmierci matki nigdy już nie byłam w tym szpitalu i nigdy nie rozmawiałam z nikim, kto tam pracował albo się leczył. – Spojrzała Montoi prosto w oczy. – Chciałam zapomnieć o tym, co się tam wydarzyło. – Nie była w stanie przejść do porządku nad faktem, że Nick został zamordowany wraz z dziewczyną, która choć luźno, ale była powiązana ze szpitalem. – Czy doktor LaBelle pamięta moją mamę?

– Sprawdzamy to teraz.

Abby poczuła się zagubiona. To pewnie tylko zbieg okoliczności, nic poza tym. Policjanci są po prostu dokładni, sprawdzają wszystko, bo na tym polega ich praca. Odczuła ulgę, kiedy przesłuchanie wreszcie dobiegło końca i Montoya wyłączył dyktafon.

– To już chyba wszystko. – Uśmiechnął się do niej słabo. – Dziękujemy, że poświęciła nam pani swój czas. Proszę zadzwonić, jeśli coś przyjdzie pani do głowy. – Wsunął jej do ręki wizytówkę.

– Oczywiście.

Odprowadziła ich do drzwi. Brinkman wyszedł pierwszy i natychmiast zapalił papierosa. Montoya ruszył za nim, ale Abby nagle impulsywnie chwyciła go za ramię.

– Detektywie…

Zatrzymał się, spojrzał na jej palce na swoim ramieniu, a potem podniósł wzrok na jej twarz.

– Proszę posłuchać – powiedziała, ciągle trzymając go za ramię. – Chociaż być może odziedziczę po Nicku dużo pieniędzy, nadal uważam, że był dupkiem. Nie kocham go już od dawna i naprawdę chciałam się stąd wynieść… jak najdalej od niego. – Zacisnęła palce. – Ale nie zabiłam go i przykro mi, że nie żyje. – Patrzyła mu w oczy, lekko unosząc głowę. – A teoria, że to szpital łączy te dwie ofiary, wydaje mi się trochę naciągana.

– Może to nie szpital je łączy – odparł cicho i serce Abby zaczęło bić szybciej.

– Ale…

– Może to pani.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

Patrzył na nią bez uśmiechu.

– Niech pani będzie ostrożna, Abby – powiedział, pierwszy raz zwracając się do niej po imieniu. – Proszę nie zapominać zamykać drzwi na klucz. Włączać alarm, jeśli tu jest. A jeśli nie, proszę szybko wezwać firmę, która go zainstaluje. Jak najszybciej. – Zmarszczył brwi. – Proszę do nikogo nie odwracać się plecami.

Abby poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

– Sądzi pan, że to ja jestem tym, co ich łączyło? Ja? Nie. – Pokręciła głową. – To szaleństwo.

– Proszę na siebie uważać. – Dotknął jej ramienia w chwili, kiedy na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Gest ten wydał jej się dziwnie intymny. – Zadzwonię – dodał i choć czuła, że to idiotyczne, jej serce znowu zabiło mocniej.

Potem pobiegł w deszczu do samochodu, wsiadł i odjechał, a Abby zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami, ciągle słysząc w głowie ostrzegawcze słowa Montoi.

Stała tak bez ruchu bardzo długo.


Cyfry na drzwiach pokoju wydawały się dziwnie krzywe, ale Abby wiedziała, że to pokój jej matki: 307. Tak, mama zawsze była w tym pokoju. Abby nacisnęła klamkę. Spodziewała się, że drzwi są zamknięte na klucz, ale nie, otworzyły się od razu i weszła do środka.

– Mamo? – zawołała.

Faith Chastain stała przy oknie.

– Kochanie, przyszłaś. – Uśmiechnęła się, promiennie.

Ale nagle jej wzrok padł na otwarte drzwi i w jej oczach pojawił się… strach? Usztywniała lekko.

– Mamo? Coś się stało? – spytała Abby, czując, jak ogarnia ją przerażenie. – Mamo?

Nagle z twarzy matki zniknął uśmiech, panika wykrzywiła jej rysy. Zaczęła się cofać, nie spuszczając wzroku z otwartych drzwi. Była coraz bliżej okna.

– Nie – wyszeptała. – Słodki Jezu, nie.

– Mamo? – zawołała znowu Abby. Boże, co się tu działo? – Mamo, uważaj!

Ale matka jakby jej nie słyszała.

– Co ty tu robisz? – W pokoju rozległ się nagle niski, męski głos. – Zabieraj się stąd!

Kim jest ten człowiek? Gościem? Pacjentem? Lekarzem? Jednym z ochroniarzy?

– Wyjdź stąd, ale już!

Z mocno bijącym sercem, napięta jak struna, Abby odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Nikogo tam nie było.

Krew stanęła jej w żyłach.

Tak, musi stąd natychmiast wyjść. Z mamą. W tym pokoju czai się zło. Śmierć.

Przeżegnała się i spojrzała na krucyfiks wiszący na ścianie. Z ran Chrystusa zaczęła ściekać na tapetę żywa, czerwona krew.

– Mamo? – szepnęła Abby głosem małej dziewczynki. Wpatrując się w odbicie matki w lustrze nad kominkiem.

Ale lustro pękło nagle i twarz matki rozpadła się w tysiące kawałków, które zaczęły z brzękiem spadać na podłogę.

– To nie twoja wina – wyszeptała jej matka do ucha.

– Co? – Abby odwróciła się gwałtownie. – Co nie jest moją winą? Mamo?

Matka objęła ją ramionami i przycisnęła do siebie tak, jakby chciała ją zmiażdżyć.

Znowu rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Podłoga zapadła się pod nimi i obie runęły w czarną otchłań.

– To nie twoja wina – wyszeptała znowu Faith, kiedy spadały tak w ciemności, po prostu Abby była tego pewna – w czeluście piekielne.

– To nie twoja wina…


Abby otworzyła oczy i usiadła gwałtownie.

Była w łóżku. W swoim łóżku.

Obok leżała Hershey, na wpół przykryta kołdrą. Abby czuła, że całe jej ciało pokrywa pot, choć nad łóżkiem szemrał wentylator. Serce waliło jej jak młotem, z trudem chwytała oddech. Włączyła lampkę nocną. Pies podniósł głowę i ziewnął. Światło lampy ukazało lśniące, drewniane wezgłowie, zamknięte okiennice i niedbale rzucony w nogach łóżka szlafrok, na którym spał zwinięty w kłębek Ansel.

– O Boże – szepnęła, opadając na poduszki. To był tylko koszmarny sen.

Ten sam, co zawsze.

Ilekroć była zdenerwowana, śniła o matce i szpitalu. Jak zawsze po przebudzeniu przeżegnała się odruchowo i wzięła kilka głębokich oddechów. Serce noweli wróciło do normalnego rytmu, upiorna wizja zaczęła blednąc, choć Abby wiedziała, że koszmar będzie czaił się w jej podświadomości, by kiedyś znowu powrócić.

Wszystko to wina tego przeklętego Montoi, pomyślała ze złością. Gdyby nie zaczął mówić o matce i o szpitalu… gdyby nie był taki przystojny…

Oj, niedobrze z tobą, Abby, skarciła się w duchu. Nie możesz mu mieć za złe tego, że wykonuje swoją pracę… ani tego, że jest atrakcyjny.

– Cholera! – Odrzuciła kołdrę i spojrzała na budzik. Czwarta piętnaście. Trochę za wcześnie, by wstawać.

Zamykaj drzwi na klucz. Włącz alarm, jeśli go masz. Jeśli nie masz, wezwij firmę, która go zainstaluje. Jak najszybciej.

– Nie mam alarmu – mruknęła pod nosem.

Ciągle zdenerwowana wyszła z łóżka i przeszła boso po domu, sprawdzając, czy wszystkie drzwi i okna są dobrze zamknięte. Hershey szła za nią krok w krok, stukając pazurami po deskach podłogi.

Może Montoya ma trochę racji. W końcu jej bezpieczeństwo zależy od przyjaznego labradora, który nie potrafiłby skrzywdzić nawet muchy, i rewolweru, z którego nigdy nie strzelała.

– Nie masz szans, Abby – zadrwiła.

Po poprzednim właścicielu zostały nalepki na szybach, informujące, że dom jest chroniony przez system alarmowy połączony z biurem szeryfa, w czym nie było słowa prawdy. Gdyby ktoś się tu włamał, mogła liczyć tylko na siebie.

– Weź się w garść – próbowała się pocieszyć i poszła do kuchni, wzięła szklankę i odkręciła kurek. Patrząc przez okno, przyłożyła szklankę do rozpalonego czoła, a potem upiła łyk wody. W oknie nad zlewem zobaczyła blade odbicie swojej twarzy na tle ciemnego lasu, w którym może teraz ktoś się krył i ją obserwował.

A któż mógłby to być, Abby?

Czy to przypadkiem nie paranoja?

Taka jak choroba Faith?

– Nie! – Abby ze złością wylała resztkę wody do zlewu.

Ciągle była zdenerwowana i wiedziała, że nie zaśnie. Postanowiła pójść do ciemni, obejrzeć odbitki zdjęć, które niedawno zrobiła.

A głównie po to, by udowodnić sobie, że się nie boi. Włożyła dżinsy i bluzę z długimi rękawami, wzięła klucze, zagwizdała na psa i wyszła. Na zewnątrz kumkały żaby i grały cykady. Księżyc właśnie skrył się za chmurami. Zamknęła za sobą drzwi, zostawiła Hershey na straży i po chwili była już w swoim małym studiu.

Ciemnia była po prostu niewielką komórką, do której podłączono wodę. Na półkach piętrzyły się światłoczułe papiery, stały butelki z chemikaliami, szczypce i kuwety.

Ostatnio wywoływała niewiele zdjęć, częściej zlecała to laboratorium przy Jackson Square. Realizując zlecenia, używała głównie aparatu cyfrowego i komputera. Ale nadal lubiła sama wywoływać czarno-białe zdjęcia robione na własny użytek.

Była to miła, uspokajająca czynność. A Abby ostatnio potrzebowała spokoju.

Kilka dni wcześniej wywołała negatyw znaleziony w aparacie małoobrazkowym, którego przestała używać jakiś czas po rozwodzie. Była ciekawa, co znajduje się na filmie, wykorzystała więc pozostałe klatki na zdjęcia Ansela, a później wywołała negatyw, zrobiła stykówkę i zostawiła ją do wyschnięcia.

Miała zamiar wrócić do niej później, ale przeszkodził jej w tym detektyw Montoya, który przyjechał, by poinformować ją o śmierci Nicka. Zupełnie zapomniała o stykówce. Przypomniała sobie o niej teraz, czuła jednak, że to tylko wymówka. W głębi serca bała się, że jeśli zaśnie, wrócą koszmary.

– Tchórz – mruknęła pod nosem i zabrała się do pracy.

Zdjęła stykówkę ze sznurka i położyła ją na biurku, włączyła lampę, wyjęła szkło powiększające z szuflady i zaczęła uważnie oglądać małe, czarno-białe obrazki. Uśmiechnęła się do siebie na widok Ansela: śpiącego, polującego, kryjącego się pod kanapą. Sprawdzała ostrość i naświetlenie.

Nagle jedno ze zdjęć przykuło jej uwagę.

– O Boże – powiedziała bez tchu i omal nie upuściła lupy.

Ze zdjęcia patrzyła na nią twarz jej nieżyjącego męża.

Uśmiechał się zabójczo, pokazując białe zęby i dołeczki w policzkach.

Cofnęła się odruchowo, jakby oczekiwała, że Nick nagle powstanie ze zdjęcia i stanie przed nią.

Zapomniała, że zrobiła ten portret, zanim postanowiła użyć aparatu cyfrowego. Nick potrzebował nowych zdjęć, a ona zgodziła się je wykonać.

Kiedy to właściwie było? Dwa lata temu? Półtora roku? Teraz nie miało to już znaczenia.

– Zapomnij o nim – powiedziała i przekreśliła zdjęcie.

Resztę powiększy później. Na dziś miała już dość wrażeń.

Zamknęła studio i ruszyła w stronę domu. Było bardzo ciemno, jeszcze nie zaczęło świtać. Pod drzwiami leżała Hershey, opierając łeb na przednich łapach. Weszły do domu.

– Chodź. Zobaczymy, czy uda nam się jeszcze złapać trochę snu – Powiedziała Abby i spojrzała na zegar stojący na kominku. Po piątej. Jęknęła. O dziewiątej była umówiona w studiu w mieście, będzie musiała wstać najpóźniej o wpół do ósmej. Ruszyła do sypialni, ale Hershey, która za nią szła, zatrzymała się nagle przed oszklonymi drzwiami.

– Chcesz wyjść?

Pies spojrzał na nią. Włosy na karku zjeżyły mu się powoli i zaczął głucho, gardłowo warczeć.

– Nie, nie rób mi tego – szepnęła, przypominając sobie ostrzeżenia Montoi. Czy na pewno zamknęła za sobą drzwi na klucz, kiedy wróciła do kuchni?

Wyłączyła światła, w domu było ciemno. Wyjrzała przez okno, ale tam była tylko nieprzenikniona ciemność.

– To tylko jakieś zwierzę – powiedziała, ale pies znowu zawarczał. Cicho. Ostrzegawczo.

– Daj spokój, Hershey, przez ciebie zaczynam się bać.

Pomyślała o rewolwerze leżącym w szufladzie nocnej szafki, ale nie była pewna, czy byłaby w stanie go użyć.

Nie zapalając świateł, podeszła do drzwi. Były zamknięte. A więc jest bezpieczna, prawda? Spojrzała przez szybę w stronę swojego studia i nagle dostrzegła jakiś cień w słabym świetle palącej się nad mniejszym budynkiem lampy.

Serce niemal stanęło jej w piersi.

Zmartwiała, spodziewając się, że zaraz zobaczy w oknie czyjąś twarz, ale nic się nie stało. Cień zniknął.

Weź się w garść, Abby.

Nikogo tu nie ma.

Nikogo.

Pies wydał kolejne, ostrzegawcze warknięcie i Abby ogarnęło nagle złe przeczucie.

Przeczucie, że to, co zaczęło się śmiercią Nicka, jeszcze się nie skończyło.

Загрузка...