Rozdział 27

Boże, pomóż mi. – Abby poczuła, jak ogarnia ją nagły, przenikliwy chłód.

Zapadał zmierzch, drzewa rzucały głęboki cień, w powietrzu słychać było coraz głośniej bzyczenie komarów i niskie dźwięki cykad. Abby stała przy popękanej fontannie z postaciami płaczących aniołów i patrzyła na stary szpital. Miała wrażenie, że budynek jest żywą istotą, przepełnioną złem, które spogląda na nią z góry.

To tylko wyobraźnia…

A jednak serce biło jej bardzo mocno.

To tutaj wszystko się zaczęło, pomyślała, spoglądając na spękany asfalt podjazdu, gdzie zakończyła życie matka.

Idź. Już. Nie odkładaj tego dłużej.

Przeżegnała się szybko, przerzuciła plecak przez ramię i ruszyła przed siebie zarośniętym trawnikiem. Wyszła zza rogu i zmówiła krótką modlitwę za duszę swej nieszczęsnej matki.

– Tak mi przykro mamo… – powiedziała głośno, z ciężkim sercem.

Wybaczam ci… Słowa Faith zdawały się spływać z niebios i Abby stanęła jak wryta. Idąc chodnikiem, myślała o potworze, który gwałcił jej matkę; o lekarzu, który wchodził do jej pokoju pod pozorem niesienia pomocy, a przynosił ze sobą tylko przemoc i ból.

– Mam nadzieję, że spłoniesz w piekle – mruknęła pod nosem w gęstniejącym mroku.

Słońce skryło się za drzewami, a niebo zasnuły ciemne chmury. Zanosiło się na deszcz. Abby doszła do drzwi na tyłach budynku. Były zamknięte na klucz, tak jak poprzednio. Ale okno, przez które wtedy weszła do środka, zostało niedomknięte. Siostra Maria najwyraźniej tego nie dopilnowała. Ale zapewne nie starczyło jej już na to czasu, pomyślała Abby ze smutkiem. Nie miała wątpliwości, że siostra Maria już nie żyje.

Spojrzała na okno.

Łut szczęścia?

A może zły omen?

W głębi duszy ciągle się bała. Ciągle nie była pewna, czy powinna zrobić to, co zamierzała.

Przypomniało się jej ulubione powiedzenie ojca. Kiedy życie staje się twarde…

– Tak, tak, wiem. Dość tego!

Otrząsnęła się ze strachu, drżącymi ze zdenerwowania rękami przerzuciła plecak przez parapet, a potem sama wspięła się na okno i zeskoczyła na szpitalną podłogę.


Była tutaj!

Ukryty w swoim sanktuarium, słyszał nad sobą jej lekkie kroki. Serce zabiło mu mocniej. Wiedział, że tu wróci. Wiedział, że córka Faith, zwabiona wspomnieniami, wróci do miejsca, w którym zaczęło się jej cierpienie. Oblizał wargi i zamrugał.

Jego cierpienie zaczęło się znacznie wcześniej.

Spojrzał na ściany, które od dawna pokrywał starannie napisami. Słowami wielkich filozofów na temat natury grzechu i własnymi, pochodzącymi od matki, przekonaniami. Utwierdził się w nich jeszcze w surowych katolickich szkołach, z których w końcu nieodmiennie go wyrzucano.

Nasłuchiwał.

Kroki. Kroki córki.

W głębi jego ciała znowu obudziła się żądza, pragnienie Faith, i gniew, który dręczył go od chwili, gdy pojął, że oddawała się także temu lekarzowi.

Ceną grzechu jest śmierć.

Ileż to razy słyszał te słowa z ust matki. Siedziała przy oknie, z otwartą Biblią na kolanach. Zapomniany papieros dopalał się w popielniczce, w szklance topniały kostki lodu.

– Zapłaci za to – mówiła do swojego jedynego syna. – Twój ojciec i ta kurwa, jego nowa żona, oboje za to zapłacą. – Brała szklankę do ręki i pociągała łyk. – Wszyscy będziemy musieli zapłacić. – Spoglądała na niego zimno, bez cienia miłości. – Ty też. W twoich żyłach płynie jego krew. – Na jej twarz wypływał okrutny, drwiący uśmiech. – Ale ty już za to płacisz, nie? Zakonnice ze szkoły mi powiedziały.

Teraz też ogarniało go obezwładniające uczucie wstydu na wspomnienie tego, co mówiła o grzechu, co wbijała mu do głowy przez całe dzieciństwo. Brała do drżącej ręki papierosa i rozwodziła się nad jego występkami. Zakonnice powiedziały jej, że oszukiwał w szkole, co oczywiście było kłamstwem. Ale ona im wierzyła i musiała go ukarać, zmusić do zastanowienia nad jego grzesznym życiem. W tym celu zamykała go w szafie.

Nieraz.

Kiedyś przyłapano go, jak całował koleżankę ze szkoły. Wrócił do domu, gdzie zastał rozgniewaną, zażenowaną matkę. Tym razem został rozebrany do naga i zamknięty na trzy dni. Siedział tam, w swoich fekaliach i urynie, bez kropli wody. Za karę miał napisać na ścianie: „Ceną grzechu jest śmierć”. Był pewien, że umrze w tej szafie, w której kiedyś jego ojciec przechowywał strzelby.

Wypuściła go w końcu, oczywiście. Matka, zalatując alkoholem, uznała wreszcie, że jego kara dobiegła końca. I jak zwykle żałowała swej surowości, płakała, błagała, by jej wybaczył, kupowała nowe ubrania, drogie zabawki… i całowała go… po całym ciele… kiedy go myła i opatrywała sińce i zadrapania.

Wtedy była czuła, przemawiała do niego pieszczotliwie i zapewniała, że jeśli tylko będzie żałował za grzechy i okaże skruchę, on także znajdzie łaskę u Boga. I u niej.

Kiedyś, gdy siedział zamknięty w szafie wyjątkowo długo, z jego przerażenia zaczął kiełkować gniew. Kiedy go w końcu wypuściła, wyszedł i minął ją bez słowa. Nie pozwolił, by go dotykała, rzucił jej w twarz prezenty, którymi chciała go przebłagać. Zagroził, że odejdzie i opowie ojcu, co robiła. Drżała ze strachu i płakała, ale wyznała, że człowiek, który go spłodził, nigdy go nie chciał. Dał jej pieniądze na aborcję, ale odmówiła. A później, kiedy już urodziła, czy został z nimi? Tak, kilka lat. Małżeństwo rozpadło się, a jego ojciec odszedł i porzucił ich oboje.

Kiedy mu o tym opowiadała, zapłakana, z papierosem w drżących palcach, zrozumiał, że tym razem mówiła prawdę. Jego ojciec rzeczywiście porzucił ich dla tej dziwki.

Zrozumiał też, że jego zadaniem jest to naprawić. I z zapałem podjął dzieło zemsty.

Czyż nowa żona ojca nie zginęła?

Czyż nie patrzono na niego podejrzliwie?

Czyż nie trafił w końcu tutaj… gdzie pozostawał w zamknięciu aż do czasu, kiedy szpital został zlikwidowany. Później odsyłano go z jednego szpitala do drugiego. Zawsze były to prywatne placówki, prowadzone przez księży lub zakonnice, pełne różańców i krucyfiksów. Wiedział, że obserwują go tam bezustannie, że żaden z jego grzechów nie mógł umknąć ich uwagi, żaden nie Dostał zapomniany ani wybaczony. Starał się pozostać wierny swej misji i nie ulegać popędom.

A jednak… dla Faith… zaryzykował wszystko, skazał swoją duszę na piekielne ciemności, byle tylko móc ją dotykać i pieścić, by czuć przy sobie jej rozgrzane, słodkie ciało.

A teraz jej córka, tak bardzo do niej podobna, zjawiła się tutaj.

Spojrzał jeszcze raz na wyryte na ścianie zdania. Nad nimi umieścił czternaste prostych słów, z których każde przyporządkowane było jednej z czternastu ofiar, grzesznikom i świętym, tym, którzy zostaną ukarani, i tym, którzy karę wymierzą.

Gdyby tylko Faith tu z nim była… Ona by zrozumiała. Koiłaby jego ból. Kochałaby go. Ale tak się już nie stanie. Ten nierób, ten lekarz, ją zabił. Pieprzył ją, a później, kiedy odkryła to jej córka, wypchnął Faith, piękną Faith, przez okno.

Na wspomnienie jej krzyku znowu skurczył się w sobie i poczuł łzy pod powiekami. Ogarnął go palący gniew.

Śmierć Faith nie była wypadkiem, choć wielu w to wierzyło.

On wiedział.

Był tam.

Lekarz zapłaci za swój grzech.

Jeszcze dziś.


W szpitalu wszystko było mroczne i nieruchome, przez okna, dotąd niezabite deskami, sączyło się szare, wieczorne światło. Powietrze, przepojone mdłym zapachem stęchlizny, zdawało się stać w miejscu. Abby miała wrażenie, że temperatura z każdą chwilą spada, a atmosfera gęstnieje.

Przestań, to tylko twoja fantazja. Idź dalej!

Otworzyła plecak i wyjęła latarkę. W głębi serca czuła, że to, co robi, jest szaleństwem, że jest równie obłąkana jak ludzie, którzy tu kiedyś przebywali, że gdyby pozostało jej choć trochę rozumu, natychmiast opuściłaby to miejsce.

Dlaczego nie mogła tu przyjść za dnia?

Z psem, Montoyą i rewolwerem?

Bo chciała poznać prawdę teraz.

Bo nie mogła już dłużej czekać.

Bo nie zniosłaby tej niepewności ani chwili dłużej.

Teraz albo nigdy.

Zarzuciła plecak na ramię. Nigdy w życiu nie czuła się tak samotna.

Ale nigdy też nie była równie zdeterminowana.

Musisz to zrobić. Musisz.

Budynek zajęczał cicho.

Abby stłumiła krzyk przerażenia.

To nic, to tylko te stare deski tak skrzypią. Jak u niej w domu.

Weszła do kuchni i usłyszała jakiś inny dźwięk. Serce stanęło jej w piersi.

Ciche skrobanie pazurów.

Szczury?

Serce biło jej jak oszalałe.

Odetchnęła głęboko i zacisnęła palce na łomie, jakby tylko na nim mogła teraz polegać. Przełknęła ślinę i powoli ruszyła dalej, ale mogłaby przysiąc, że słyszy stłumione jęki rozpaczy ludzi, którzy tu kiedyś cierpieli.

Przestań. Nikogo tu nie ma, nikt nie płacze ani nie jęczy! Ruszaj, no dalej! Jest już prawie ciemno. No, Abby, rozpraw się z tym raz na zawsze!


Montoya wcisnął gaz, nie zwracając uwagi na znaki ograniczenia prędkości. Zacisnął zęby i wyprzedził kilka samochodów, ale przed oczami ciągle miał ciała ciotki i Furlougha. A jeśli ten potwór poluje teraz na Abby?

– Cholera – mruknął, wyprzedzając ciężarówkę. Spod kół prysnął żwir.

Na prostym odcinku drogi wyjął komórkę, wystukał domowy numer Abby i zaczął liczyć sygnały.

– No, odbierz! – ponaglał ją szeptem.

Ale nikt nie odebrał.

Ogarnął go strach.

I co z tego? Może po prostu wyszła z domu.

Szybko wystukał numer jej komórki. Natychmiast odezwała się poczta głosowa.

Nie podobało mu się to. Mogło być oczywiście wiele powodów, dla których nie odbiera telefonów, ale jakoś go to nie uspokajało.

Czuł, że to śmierć Faith Chastain doprowadziła do serii tajemniczych morderstw. Nie wiedział tylko jak. Był jednak pewny, że Abby także jest w to zamieszana.

Co, u diabła, łączy tragiczną śmierć Faith Chastain z koszmarnymi wydarzeniami ostatnich dni?

Ceną grzechu jest śmierć.

Co to znaczy?

Zmrużył oczy, spoglądając przez przednią szybę na ciemne chmury, które zaczynały gromadzić się na horyzoncie. A listy, które przyszły do radia?

Żałuj.

Za co? Za grzech? Jaki?

Pokutuj.

Czyli zapłać? Za co? Za występki? Jakie występki? Skąd te religijne odniesienia? Myśl! Musisz to rozwikłać. Musisz. Czasu jest coraz mniej. A morderca chce ci coś powiedzieć… to ma coś wspólnego z grzechem…

Dlaczego giną dwie osoby?

Czym zgrzeszyły?

Myślał tak intensywnie, że zaczęła go boleć głowa. Wiedział, że jest już blisko odkrycia prawdy, czuł to. Ofiary zostały wybrane z konkretnego powodu… może ze względu na swoje występki. Ale przeciw komu zgrzeszyły? Przeciw mordercy? Ludzkości? Bogu?

Te listy… nie potrafił przestać o nich myśleć. Podpisane NCG. To coś znaczy, to jest wskazówka. Na pewno. Co morderca chce im przekazać?

Najprostsza odpowiedź:

N oznacza Nicka.

C oznacza Charlesa.

G oznacza Gregory’ego.

Ale dlaczego nie ma inicjałów kobiet? C – jak Courtney, H – jak Hannah, M – jak Maria.

Dlaczego Mary miała na sobie suknię ślubną? Dlaczego Charles Pomeroy i Hannah Jefferson zostali obsypani banknotami? Dlaczego tam, gdzie zginęli Gregory i Maria, syn i jego matka, wszystko zostało zalane czarną i czerwoną farbą, a na ścianie pojawił się ten napis?

Czym zgrzeszyli?

I dlaczego na miejscu ostatniej zbrodni było tyle oznak gniewu, a nawet wściekłości? Tylko tam?

– Do diabła z tym wszystkim – mruknął Montoya i zmienił pas, wyprzedzając furgonetkę z nalepką na tylnym zderzaku, która głosiła; Zatrąb, jeśli kochasz Jezusa.

Wrócił na swój pas i jeszcze raz spróbował dodzwonić się do Abby. Chciał usłyszeć jej głos, upewnić się, że jest cała i zdrowa. Wystukał numer, ciągle usiłując rozwiązać tę koszmarną zagadkę.

Dlaczego ofiary są zawsze dwie? Kobieta i mężczyzna…. jin i jang? Światło i ciemność? Dobro i zło?

Nie!

Więc może… grzesznik i święty?

Przyhamował i zjechał na pobocze. Serce waliło mu jak młotem. Grzesznik i święty… czy raczej święta. Nick Gierman, obrazoburczy rozpustnik, i Courtney LaBelle, dziewica. Charles Pomeroy, chciwy przemysłowiec, i Hannah Jefferson, filantropka. Gregory Ray Furlough… syn Marii, ale nie o to tu chodzi, to była dla mordercy tylko wartość dodana. Furlough był pełen złości, ciągle gadał o gniewie bożym, a Maria była cichą, skromną zakonnicą, która wierzyła w Boże miłosierdzie.

Czy to możliwe?

Czy to naprawdę takie proste?

Znowu połączył się z pocztą głosową Abby. Boże, miał tylko nadzieję, że jest bezpieczna. Ciągle miał wrażenie, że ona też jest związana z tym horrorem. Zostawił wiadomość, prosząc, by jak najszybciej do niego zadzwoniła, rozłączył się i zadzwonił do wydziału.

Minęło kilka sekund.

– Zaroster. – Lynn odebrała po drugim sygnale.

– Montoya. Masz pod ręką komputer? – spytał. Na przednią szybę samochodu spadły pierwsze krople deszczu.

– Owszem. O co chodzi?

– Chciałbym, żebyś poszukała czegoś w Internecie.

– Jasne… chwileczkę.

Usłyszał, jak stuka w klawisze.

– Już – odezwała się znowu. – Czego mam szukać?

– Zacznij od siedmiu grzechów głównych.

– Siedem grzechów głównych… dobra.

Deszcz przybrał na sile, Montoya włączył wycieraczki.

– Tak, wyskoczyło mi tu mnóstwo linków.

– Wystarczy mi lista… wejdź na jakieś katolickie strony, jeśli możesz, i przeczytaj mi te grzechy.

– Co tylko chcesz. – Stukanie. – Tak, mam.

Montoya zacisnął palce na kierownicy.

– Zobaczmy – powiedziała. – Co my tu mamy… Pycha, gniew, zawiść, nieczystość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, lenistwo i chciwość.

– W porządku – powiedział, słysząc w uszach dudnienie własnego serca. Jeśli się nie mylił, jeśli istotnie w końcu pojął, co się dzieje, najgorsze było jeszcze przed nim. – Wiele lat temu, kiedy uczyłem się katechizmu, uczyłem się tych grzechów. Ale było tego więcej.

– Przykro mi, jest tylko siedem.

– Nie, chodzi o to, że są jeszcze jakieś… cnoty, przeciwstawne grzechom?

– Cnoty? – powtórzyła. – O co ci właściwie chodzi?

– Sam muszę się dowiedzieć – mruknął Montoya. Znowu usłyszał stłumiony stuk klawiszy. – Ich też powinno być siedem.

– Cnoty… jak w „Naszej Pani od Cnót”? – spytała Lynn, a Montoyę oblał zimny pot.

– Tak.

– Zaraz… O, jest. A niech mnie. Nie wiedziałam o tym. Cholera… Posłuchaj tylko.

– Tak?

– Mam tu listę siedmiu głównych cnót, z których każda jest przeciwstawna jednemu z grzechów.

– Przeczytaj.

– Pysze przeciwstawia się pokora, gniewowi cierpliwość, zawiści miłość, a nieczystości, oczywiście, czystość. Nieumiarkowaniu umiarkowanie, lenistwu gorliwość, a hojność jest przeciwieństwem…

– Chciwości – dokończył, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Te litery… N, C, G? Nieczystość? Chciwość? Gniew?

– O rany.

Dlaczego nie domyślił się tego wcześniej? Miał to czarno na białym, litery oznaczały nie tylko imiona ofiar, ale też grzechy, jakich dopuszczali się ci mężczyźni.

– Byłem właśnie na miejscu ostatniej zbrodni… gniew był tam widoczny w każdym szczególe. Wcześniej nie było śladu żadnych emocji, wręcz przeciwnie. Ten morderca działa na zimno, więc skąd nagle taka zmiana? Myślałem, że zaczął się rozkręcać, ale potem przypomniałem sobie, że Furlough i jego kazania były pełne gniewu. Miał na imię Gregory. A moja ciotka była uosobieniem spokoju i cierpliwości, a zanim wstąpiła do klasztoru, nosiła imię Cecilia…

– C – wtrąciła Zaroster. – Courtney LaBelle, której imię też zaczyna się na tę literę, miała uosabiać czystość, przeciwstawną nieczystości. Czyli Nickowi Giermanowi.

– Grzechem Charlesa Pomeroya była chciwość – powiedział Montoya – A Hannah Jefferson była wcieleniem hojności.

– C i H – szepnęła Zaroster. – Jeśli się nie mylisz, to szaleniec nie wykonał jeszcze nawet połowy planu. Siedem grzechów, siedem cnót…

– Czternaście ofiar. – Montoya włączył się do ruchu i natychmiast przyspieszył. – A wszystko zaczęło się w Szpitalu Naszej Pani od Cnót.

– Tam pracował Leon Heller – powiedziała. – To musi być on. Właśnie dostałam potwierdzenie jego adresu. Wiesz co? Heller przeprowadził się do Nowego Orleanu trzy miesiące temu. Wynajmuje coś w Garden District.

Montoi krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.

– Wyślij tam kogoś.

Może zdołają powstrzymać łajdaka, zanim będzie za późno.

– Już jadę – odparła Lynn.

– Weź jeszcze kogoś. I powiedz Bentzowi, co jest grane.

– Dobra.

– Bądź ostrożna, Lynn, ten facet jest niebezpieczny.

– Nie martw się – odparła. – Ja też.


Deszcz dudnił w dach starego szpitala.

Abby, napięta jak struna, minęła witraż na podeście, lśniący słabo ostatnim światłem dnia. Miało sucho w ustach, serce biło jej szybko. Wytężała słuch i mrużyła oczy w mroku, którego jej latarka nie była w stanie rozproszyć.

Znowu schody.

A potem ciemny korytarz na drugim piętrze.

Tu mieszkała jej matka.

Tu zakończyła życie.

Abby omiotła snopem światła ściany korytarza. Wszystkie drzwi były albo szeroko otwarte, albo przynajmniej uchylone… z wyjątkiem drzwi pokoju 307. Te zamknięto.

To nic nie znaczy, powiedziała sobie, idąc powoli korytarzem. Po prostu je otwórz!

Drżącymi ze zdenerwowania rękami wsadziła łom pod pachę i chwyciła za gałkę. Zamknęła oczy i przekręciła.

Gałka się obróciła.

Gładko.

Serce Abby przyspieszyło. Ostatnim razem drzwi były zamknięte na klucz.

Pchnęła je.

Otworzyły się bez trudu, szybko i bezgłośnie, jakby ktoś niedawno naoliwił zawiasy.

Ogarnął ją strach.

Coś tu było nie tak, na pewno. Weszła jednak do środka i poczuła lekki zapach środków dezynfekujących. Omiotła wnętrze światłem latarki i zmartwiała.

Pokój wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała.

Żelazne, pomalowane na biało łóżko.

Nocny stolik i wazon ze świeżymi kwiatami.

Podwójna ramka ze spłowiałymi zdjęciami córek Faith.

Patchworkowa narzuta w odcieniach różu i moreli, którą własnoręcznie uszyła babka Abby.

Krzyż na ścianie.

W pokoju 307 zatrzymał się czas.

– Nie – szepnęła Abby, ruszając w głąb pokoju. Czy naprawdę poczuła też zapach perfum matki?

To niemożliwe.

Jej matki tu nie ma…

Znowu wróciła myślami do tamtego wieczoru, kiedy jej życie zmieniło się na zawsze.

Wbiegła do pokoju, podekscytowana, nie mogąc się doczekać, aż opowie matce o potańcówce i Treyu Hilliardzie…


– Mamo? – wpadła bez tchu do pokoju matki. – Mamo? Zgadnij, co się stało…

Matka stała przy wysokim oknie, na tle zapadającego zmierzchu. Miała odzież w nieładzie… i nie była sama. Lekarz, doktor Leon Heller, stał tuż przy niej.

Abby stanęła jak wryta.

– Mamo?

Czy Heller chciał ją wypchnąć przez okno, czy próbował ją uratować?

– Co to ma znaczyć?

Odwrócił się szybko. Miał czerwoną, nabiegłą krwią twarz, w kącikach ust zebrała się ślina.

– Nie wiesz, że to prywatny pokój? – spytał ze złością. – Powinnaś pukać!

– Ale… – Abby patrzyła na matkę, która wyraźnie zakłopotana poprawiała rozchełstaną bluzkę. Nie potrafiła ukryć wstydu. W oczach miała łzy, na policzkach czerwone wypieki. Spojrzała na Abby ponad ramieniem Hellera.

– Proszę, nie – powiedziała bezgłośnie. A potem dodała głośno: – Abby Patricio, tak mi przykro.

A później, zanim Abby zdążyła odpowiedzieć, odwróciła się gwałtownie, jakby pchnięta przez Hellera, i uderzyła w szybę, która rozprysła się w tysiąc kawałków.

– Nie! – Abby rzuciła się ku niej, ale Heller chwycił ją za ramię.

Czy nie chciał, by ją uratowała? A może nie chciał, by sama wypadła?

– Wybaczam ci… – krzyknęła jej matka.

– Nie! Mamo! Nie! – Abby usiłowała wyrwać się z uścisku Hellera. Usłyszała coś, jakby ktoś z sykiem wciągnął powietrze. Ciało jej matki z głuchym stukiem upadło na beton.

Przerażona, z twarzą zalaną łzami, patrzyła na nie przez rozbitą szybę. Pod głową Faith rosła kałuża krwi, niewiążące oczy patrzyły w niebo. W ciszy nagle rozległy się głosy, krzyki, kroki, ale matka Abby już nie żyła.

Łkając, cofnęła się od okna. Znowu usłyszała ten dźwięk – prawie niedosłyszalny głos gdzieś za nią. Odwróciła się i zobaczyła, że drzwi szafy są uchylone, lekko, na kilka milimetrów. A tam, w ciemności… złowrogo lśniły czyjeś oczy.

Ktoś to wszystko obserwował? Jakiś podglądacz, czerpiący podnietę z nieprawości, do jakich zmuszał matkę doktor Heller?

Te oczy, zimne i twarde, przez krótką chwilę patrzyły na nią porozumiewawczo…


Dobry Boże, pomyślała teraz, z mocno bijącym sercem. To wspomnienie było tak realne, tak wyraźne, że czuła niemal lepki upał tamtego gorącego wieczoru.

Latarka poruszyła się w jej drżącej dłoni, snop światła zatańczył po pokoju. Abby powoli odwróciła głowę w stronę szafy. Drzwi były lekko uchylone… i w środku, tak jak wtedy, lśniły pełne nienawiści oczy.

Загрузка...