Rozdział 9

Pedro! – zawołała siostra Maria z uśmiechem, machając ręką do siostrzeńca.

Montoya czuł się zupełnie nie na miejscu w przedsionku budynku klasztoru. To, że został nazwany imieniem od bierzmowania, tylko pogłębił to uczucie.

Tia Maria.

– Co za niespodzianka! – Ciotka objęła go i serdecznie uścisnęła. Postarzała się od czasu, kiedy widział ją po raz ostatni. Na twarzy przybyło jej zmarszczek, a na dłoniach brązowych plam, ale ciemne oczy były pełne siły i energii. – Chodź, usiądziemy sobie w ogrodzie i opowiesz mi, co cię tu sprowadza. Chciałabym oczywiście wierzyć, że po prostu stęskniłeś się za swoją starą ciotką, ale czuję, że chodzi o coś jeszcze – powiedziała i poklepała go po ręce, a później poprowadziła wąskim korytarzem na dziedziniec z fontanną, pełen kwiatów w wielkich betonowych donicach.

Maria usiadła obok niego na kamiennej ławce pod niewielkim daszkiem. Teraz dostrzegł w niej znowu młodą dziewczynę, którą kiedyś była. Przerażoną nastolatkę, która – co udało mu się wywnioskować z rodzinnych szeptów – zaszła w ciążę przed dwudziestym rokiem życia. To, kim był ojciec dziecka, pozostało jej tajemnicą, której strzegła od blisko czterdziestu lat; Montoya nigdy nie dowiedział się, co stało się z dzieckiem. Maria nie wyszła za mąż. Zamiast tego wstąpiła do zakonu, szukając w klasztornym życiu ukojenia, spokoju i – jak sądził – przebaczenia.

Przez chwilę rozmawiali o rodzinie i wspominali z rozbawieniem dzień, kiedy siostra Maria przyłapała go z jego pierwszą dziewczyną.

– Ale teraz jesteś już dorosły – powiedziała, przekrzywiając głowę, by na niego spojrzeć. – Czy w końcu wybaczyłeś sobie to, co stało się z twoją… przyjaciółką?

– Nie przyjechałem tu, żeby rozmawiać o Marcie – odparł cicho.

– Nie? Więc czemu tu przyszedłeś, Pedro? Czy to ma jakiś związek z planami wyburzenia szpitala?

– Mario, na imię mam Reuben, a na drugie Diego. Nikt nie nazywa mnie Pedro.

– Poza mną – odparła z uśmiechem. – I nie mam zamiaru tego zmieniać. To dobre imię. Pedro – Piotr – to mój ulubiony święty. A poza tym, wiesz, jak to jest ze starymi psami…

– Myślę, że mogłabyś się nauczyć kilku nowych sztuczek, gdybyś tylko chciała.

– Może. – Roześmiała się Maria. – Tylko, proszę, nie proś mnie do tańca.

– Umowa stoi. – Montoya odprężył się trochę. Zawsze ogromnie lubił ciotkę Marię i dobrze się czuł w jej towarzystwie.

Dotknęła lekko jego kolana.

– Więc o co chodzi? Co chcesz wiedzieć?

– Nie przyjechałem tu z powodu decyzji o wyburzeniu szpitala – powiedział – ale mam kilka pytań, które właśnie tego dotyczą. Pracowałaś tam, prawda? – Spojrzał w stronę szpitala. – Jakieś dwadzieścia lat temu?

Kiwnęła głową i przez chwilę patrzyła na pluskające się w fontannie ptaki.

– Tak, miałam tam biuro. Dzieliłam je z pracownicą socjalną.

– Z Virginią Simmons?

Odwróciła się do niego.

– Tak, była jedną z nich. Później rzuciła tę pracę i wyszła za jednego z lekarzy. Chyba za doktora Hellera. – Skrzywiła się, jakby wspomnienie tego człowieka budziło przykre wspomnienia, a potem zmarszczyła brwi. – Nie… pomyliłam się. Wyszła za doktora LaBelle. – Nagle otworzyła oczy szeroko, ze zrozumieniem. – O Boże! Ona jest matką Courtney Mary LaBelle, tej zamordowanej dziewczyny!

– Zgadza się.

Maria ze smutkiem pokręciła głową.

– Słyszałam o tym… taka tragedia. To dlatego tu przyjechałeś. Prowadzisz dochodzenie w sprawie jej śmierci. Powinieneś chyba porozmawiać z matką przełożoną, ona wie więcej o planach Mary. Nie zdawałam sobie sprawy… Ależ jestem głupia… Słyszałam nazwisko, poznałam ją, ale nie przyszło mi do głowy, że to córka Virginii. Cóż… coraz mniej pamiętam.

Nie zaskoczyło to Montoi. Słyszał od matki i jej sióstr, że Maria ma problemy z pamięcią. Przebąkiwano też – choć nikt nie powiedział tego głośno – o chorobie Alzheimera czy innym rodzaju demencji.

Maria chrząknęła i dotknęła palcami krzyżyka, wiszącego na jej piersi. Brama po drugiej stronie dziedzińca otworzyła się i wszedł przez nią wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, pchając przed sobą taczkę, na której leżały grabie i szczotka na kiju.

– Kto to? – spytał Montoya, przyglądając się mężczyźnie w ciemnych okularach i czapce bejsbolowej nasuniętej na oczy. Na szyi miał zawieszone małe słuchawki, połączone cienkim kablem z odtwarzaczem kompaktowym czy iPodem, który trzymał w kieszeni.

– To Lawrence, ogrodnik – odparła Maria. Mężczyzna włożył słuchawki do uszu i zaczął zmiatać zeschłe liście z dziedzińca. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jest podejrzany?

– Jestem tylko zaskoczony, widząc tu mężczyznę.

Ciotka Maria zachichotała.

– Mężczyźni czasem się przydają. Jesteśmy wprawdzie niemal samowystarczalne, ale większość z nas nie jest już tak młoda jak kiedyś, a pewne prace lepiej wykona mężczyzna niż starzejące się zakonnice. – Chwyciła jego rękę. – Czasami, Pedro… eee… Reuben… wydaje mi się, że świat stał się zły. Potem przypominam sobie słowa Pana i to mnie uspokaja. Przywraca mi wiarę w ludzi. Tobie pewnie trudno jest wierzyć w ludzi… z powodu twojej pracy.

– Myślisz, że to jest powód?

Maria uścisnęła mu dłoń.

– Sprawiasz wrażenie kogoś, komu bardzo przydałoby się trochę wiary.

– Chyba tak – odparł i pomyślał, że przydałoby mu się jej więcej niż trochę. – Wróćmy jednak do tego, co zdarzyło się dwadzieścia lat temu. Pamiętasz pacjentkę, która nazywała się Faith Chastain?

Maria zmarszczyła brwi i zacisnęła palce, jej twarz jakby zapadła się w siebie.

– Kilka dni temu minęła dwudziesta rocznica jej śmierci – powiedziała z zaskakującą przytomnością umysłu. – Nigdy tego nie zapomnę. Ja pierwsza się przy niej znalazłam. Wychodziłam właśnie z budynku, kiedy usłyszałam brzęk szkła… a potem ten krzyk. Ten straszny, rozdzierający krzyk przerażenia. – Maria urwała i przyłożyła dłoń do szyi. – Rodzina Faith właśnie przyjechała. Wysiadali z samochodu… jedna z dziewczynek była już w budynku, chyba weszła nawet na schody, tak, wydaje mi się, że mijałam ją na podeście. Druga córka i mąż Faith byli jeszcze na zewnątrz, chyba mieli ze sobą prezent… chociaż to było tak dawno temu… – Oczy Marii zaszły mgłą, spojrzała niewidzącym wzrokiem na ogrodnika. – To było straszne – powiedziała cicho. – Wyszłam i zobaczyłam ją… leżała cała połamana i powykręcana na podjeździe. – Przeżegnała się szybko. – Była tam ta dziewczynka i mąż… Jacques. To było okropne, okropne. – Wzdrygnęła się i zamrugała, chcąc powstrzymać łzy. – Jedna z córek miała prezent. Tego dnia były urodziny Faith. Dziwne, przyjść na świat i opuścić go tego samego dnia roku. – Zmarszczyła brwi. – To były też urodziny jednej z jej córek, tej młodszej, tak mi się wydaje, ale nie jestem pewna.

– Co możesz mi powiedzieć o Faith? – spytał Montoya.

– O jej stanie? Obawiam się, że niewiele. Dane dotyczące pacjentów są poufne.

– Wiem, ale ona nie żyje, tia. Od dawna.

– Tak czy inaczej nie mogę ci udzielić żadnych informacji.

– Mogę dostać nakaz sadowy.

– A jeśli i wtedy nic nie powiem, poślesz mnie do więzienia? – Maria wstała, podeszła do wiszącego na ganku kosza i zaczęła obrywać zeschłe kwiaty.

Tia Maria, proszę – powiedział, starając się, by nie zabrzmiało to rozpaczliwie. – Pomóż mi, próbuję schwytać mordercę Courtney.

– Pytając mnie o Faith Chastain? – Wyraźnie mu nie wierzyła.

– Wszystko, co powiesz, zostanie między nami.

– Jest prawo, które chroni pacjentów i lekarzy – odparła cicho i wróciła na ławkę, krusząc suche płatki w palcach. Westchnęła. – Nie jest chyba tajemnicą że Faith kilka razy wracała do szpitala. Różni lekarze stawiali rożne diagnozy. Oczywiście w tamtych czasach nie wiedziano o chorobach psychicznych tyle, co teraz. – Otrzepała ręce z pyłu. – Mogę ci powiedzieć, jakie jest moje zdanie: Faith Chastain była bardzo nieszczęśliwą kobietą. Nie jest to medyczna diagnoza, ale to prawda. A choroba? Schizofrenia? Może. Paranoja? Na pewno. Sprawiała wrażenie, jakby walczyła z jakimiś wewnętrznymi demonami. Próbowałam jej pomóc modlitwą i miałam nadzieję, że znajdzie w tym pocieszenie. Że odnajdzie spokój w Bogu. Czy tak się stało? Tego nie wiem…

– Co się z nią stało? Dlaczego się zabiła?

– Nie wiem. Wątpię, by ktokolwiek to wiedział. To jedna z tajemnic tego szpitala. Ale Faith jest teraz z Bogiem. Demony już jej nie dręczą. Tylko to jest ważne.

– Ale Courtney LaBelle i Nick Gierman zostali zamordowani i łączy ich tylko jedno, fakt, że oboje mieli w rodzinie kogoś związanego z tym szpitalem.

– Nick Gierman? Ten z radia? On tu miał kogoś z rodziny? – Maria zmarszczyła brwi.

– Nie on, ale jego była żona, Abby Chastain. Młodsza córka Faith.

– Nie wiedziałam… Biedna dziewczyna. To, co widziała tego dnia…

– Teraz rozumiesz, dlaczego potrzebuję twojej pomocy.

Spojrzała na niego i dotknęła jego policzka chłodną ręką.

– Doceniam to, co robisz. Wiem, że to ciężka praca. Często stykasz się z najciemniejszą stroną życia. Ale nie wiem nic więcej, nic, co mogłoby ci pomóc. – Uśmiechnęła się. – Przykro mi, Pedro. – Spojrzała na zegarek i wstała. – Za kilka minut zaczynam dyżur w kuchni. Miło było znowu cię zobaczyć. Pozdrów ode mnie matkę.

– Dobrze.

– I weź to. – Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej różaniec z małych czerwonych jak krew paciorków.

– Nie mogę.

– Oczywiście, że możesz. – Wsunęła mu różaniec w dłoń. – Używaj go, Pedro. Pamiętaj o świętym, którego imię nosisz. Przejmij od niego trochę siły. Zadziwi cię moc Boga.

– Moc Boga? – powtórzył. – Zaraz, zaraz, mówisz jak jeden z tych odrodzonych kaznodziejów. Wiesz, który… jak on się nazywa? – Montoya zmarszczył brwi i pstryknął palcami. – Gregory Ray Furlough. To on ciągle powtarza: „niech moc Boga będzie z wami”.

Maria odwróciła wzrok.

– Naprawdę?

– Tak sądzę. Przerażasz mnie, tia. Wolałbym, żebyś nie była taka jak ci nawiedzeni telewizyjni kaznodzieje.

– To mało prawdopodobne – odparła, ale nie roześmiała się, jak tego oczekiwał, i kiedy opuszczali dziedziniec, jej twarz wydawała się zatroskana.

Montoya wyszedł z klasztoru na parking, a potem wyjechał przez bramę, ale zamiast w główną drogę skręcił w stronę podjazdu prowadzącego do szpitala. Zatrzymał się przed ogrodzeniem. Stara żelazna brama była zamknięta na łańcuch, wysiadł jednak z samochodu i podszedł bliżej, by spojrzeć na podupadający budynek za żelaznymi sztachetami.

To miejsce miałoby łączyć ofiary?

Ten stary, rozpadający się szpital?

Próbował wyobrazić sobie Abby jako małą dziewczynkę, która przyjeżdżała tu w odwiedziny do matki, kobiety tracącej powoli kontakt z rzeczywistością, walczącej z „wewnętrznymi demonami”. A potem zaczął myśleć o własnej rodzinie: biednej, ale trzymającej się razem i na ogół szczęśliwej. I nagle mozolny awans społeczny i bariery, na które się w życiu natykał, wydały mu się małe i nieważne w porównaniu z chorą psychicznie matką. Matką, która zakończyła życie, wyskakując przez okno na oczach córki. Co za wspaniałe wspomnienie z dzieciństwa.


Nikt nie zwracał uwagi na to, co było naprawdę istotne.

Policjanci zachowywali się jak szczury w labiryncie.

Dziennikarze zajęli się nowymi sprawami i choć w prasie pojawiały się czasem wzmianki o „tajemniczym morderstwie” Nicka Giermana i tej dziewczyny, nie były to już wiadomości z pierwszych stron gazet.

Nie, to nie było w porządku.

Czy nie rozumieją, że to naprawdę ważne? Że w końcu wybiła godzina zemsty?

Szedł szybko korytarzami starego szpitala, mijając drzwi sal, których dawnego przeznaczenia już nie pamiętał, i tych, o których wolałby zapomnieć, gdyby tylko mógł. Wszędzie unosił się zapach kurzu i stęchlizny, którym nasiąkły niszczące się farbą ściany. Z sufitów spływała woda, ale nie zwracał na to uwagi.

Tu wykona swoją pracę.

Tu będzie jego dom.

Tu zrobi to, co do niego należy.

Wszedł do jednego z pokoi bez okien, postawił lampę na podłodze i spojrzał na przedmioty, które ciągle wisiały na ścianach i leżały na półkach. Dotknął palcem kaftana bezpieczeństwa, białego niegdyś, teraz szarego i zalatującego wilgocią. W kącie stała aparatura do elektrowstrząsów; narzędzie tortur zakazane obecnie przez prawo, ale kiedyś nader chętnie wykorzystywane. Podszedł do metalowej szafki na kółkach o blacie z nierdzewnej stali i płytkich szufladach. Wysunął jedną i spojrzał na leżące w środku narzędzia chirurgiczne, nadszarpnięte zębem czasu, ale ułożone starannie według kształtu i rozmiaru.

Przełknął ślinę. Pamiętał. O tak, pamiętał doskonale.

Dłonią w rękawiczce podniósł skalpel na wysokość oczu, tak by móc przejrzeć się w jego wąskim ostrzu. Przez chwilę znowu mu się zdawało, że słyszy krzyki ludzi przywożonych do tej sali, gdzie nie obowiązywała etyka lekarska.

Widział ich wielu, otępiałych od środków uspokajających. Pamiętał wszystkich, tych, którzy przeżyli te nieludzkie praktyki, i tych, którym nie było dane przeżyć.

Włożył skalpel z powrotem do szuflady.

Nikt nie wiedział, że udało mu się przetrwać.

Nikt nie wiedział, że jeszcze żyje.

I nikogo to nie obchodziło.

Ale wkrótce bardzo ich to zainteresuje, pomyślał, czując jak ogarnia go przyjemne podniecenie.

O tak, już wkrótce.

Загрузка...