Stary człowiek czekał.
I bardzo dobrze, pomyślał, podchodząc w ciemności do ogrodzenia. Furgonetka stała za szopą przy opuszczonym młynie. Doszedł do wniosku, że teraz nie będzie już mógł ryzykować i zostawiać samochodu tak blisko rezydencji Pomeroya.
Nie czuł się tak ożywiony od czasu, gdy zabił Giermana i tę dziewicę. Teraz, kiedy Pomeroy zniknął, ryzyko było znacznie większe. Wkrótce pojawi się tu FBI. Zamontują w domu podsłuch i będą czekać na żądanie okupu, które nie nadejdzie.
Postanowił się spieszyć. Dlatego właśnie zaryzykował. Wszedł do domu Abby, kiedy pracowała w studiu i zwinął rewolwer z szuflady w sypialni.
Spędził tam trochę czasu.
Mimo niebezpieczeństwa leżał jakiś czas na łóżku, wdychając jej zapach i wyobrażając sobie, jakby to było czuć pod sobą jej ciało.
Miał wielką ochotę zrobić jej niespodziankę już dziś. Drżał na myśl o tym i zaciskał palce na kierownicy.
Cierpliwości.
Jej czas wkrótce nadejdzie.
Otworzył bramę, wyjechał, a potem znowu zamknął bramę na łańcuch. Deszcz, który padał przez cały dzień, trochę zelżał. Odetchnął głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem. Potem wyjechał ostrożnie na drogę i w końcu włączył światła.
Dwadzieścia cztery godziny – tyle czasu dał staremu na zastanowienie się nad swoim życiem.
Teraz pora je zakończyć.
– Cholera! – Hannah Jefferson rzuciła ołówkiem w ścianę. Ołówek zdrapał trochę farby pod dyplomem, który otrzymała w 2002 roku, kiedy uzyskała tytuł Afroamerykańskiej Kobiety Roku w Biznesie, przyznany jej przez miasto Nowy Orlean. Ołówek wpadł za szafę z segregatorami.
– Świetnie, Hannah. Doskonały rzut – burknęła pod nosem zła, że dała się ponieść emocjom. Było już późno, po dziewiątej, i w Crescent City Center poza nią nie było nikogo. Pracowała od dwunastu godzin i czuła się sfrustrowana, co w ciągu dwudziestu pięciu lat pracy zdarzało jej się dość często. Zadowolona, że nikt nie widział wybuchu, podeszła do szafy i spróbowała wyjąć ołówek, ale bez skutku. Szafa była ogromna i wypchana po brzegi aktami pacjentów, którzy wkrótce będą musieli poszukać sobie nowej placówki terapeutycznej.
Chyba że uda jej się wydobyć skądś pieniądze.
Hannah zastukała już do drzwi wszystkich, na których mogła liczyć. Wiele razy. Czuła, że przydałaby jej się nowa lista bogatych filantropów.
Za pomocą wieszaka na ubrania wyciągnęła ołówek zza szafy, otarła go serwetką i włożyła do stojącego na biurku kubka.
– Boże, Boże, daj mi siły – powiedziała, wkładając płaszcz przeciwdeszczowy. Zrobił się trochę za ciasny i Hannah przypomniała sobie, że powinna przestrzegać diety, ale była zbyt przygnębiona, by myśleć o obwodzie talii zbyt przygnębiona i zestresowana. Niektórzy z jej przyjaciół palą papierosy, kiedy są zdenerwowani, inni nie mogą wtedy patrzeć najedzenie. Hannah natomiast w trudnych chwilach jadła dwa razy tyle co zwykle – a teraz przechodziła bardzo trudne chwile. Wyglądało na to, że jeśli nie uda jej się znaleźć funduszy, centrum zostanie wkrótce zamknięte.
Poruszyła zesztywniałą szyją, wyłączyła światła i spojrzała na ulicę przez oszklone drzwi. Już dwa razy tego dnia widziała tam sylwetkę mężczyzny.
Wiedziała, jak radzić sobie z takimi osobami. W końcu w centrum zajmowano się właśnie ludźmi, którzy potrzebowali pomocy psychologicznej. Poważniejsze przypadki odsyłano do szpitala, ale większość osób, z którymi się stykała, wymagała terapii, leczenia albo po prostu rozmowy. W centrum pracował nieodpłatnie jeden lekarz i dwie pielęgniarki; resztę personelu stanowili psychologowie i pracownicy socjalni.
Hannah pracowała tu już od piętnastu lat i widziała wielu dziwnych ludzi. Zastanawiała się, dlaczego tego wieczoru poczuła się niepewnie na widok mężczyzny stojącego po drugiej stronie ulicy.
Szósty zmysł?
A może po prostu jest przemęczona?
Włączyła system alarmowy, włożyła parasol pod pachę, wyciągnęła z torebki klucze i otworzyła drzwi ramieniem. Na zewnątrz było mokro i wietrznie. Było zupełnie pusto. Od czasu do czasu jakiś samochód przejeżdżał obok, rozbryzgując wodę w kałużach.
Pod latarnią po drugiej stronie ulicy nie było już nikogo.
Odetchnęła i zamknęła za sobą drzwi, myśląc o restauracji, w której jej matka, teraz dobiegająca osiemdziesiątki, wciąż podawała najlepsze krewetki po kreolsku w całej Luizjanie. Rodzice nauczyli wszystkie swoje dzieci kochać Boga i ciężko pracować. Bez względu na to, jak trudno było im wiązać koniec z końcem, Franklin i Esmeralda Brownowie chodzili do kościoła, śpiewali w chórze i wspierali misje. Tego samego wymagali od swoich dzieci. W dobrych i złych czasach trwali w niezachwianej wierze.
Nawet wtedy, kiedy urodził się Martin, ich najmłodszy syn. Od początku były z nim problemy. Esmeralda, która wydała na świat szóstkę zdrowych dzieci, omal nie umarła przy porodzie siódmego. Cesarskie cięcie i transfuzja uratowały jej życie, ale dziecko było słabe i chorowite przez cały pierwszy rok życia. Może to właśnie trudny i ryzykowny poród był przyczyną późniejszych problemów Martina? Cokolwiek było tego powodem, Martin zawsze był inny.
Zawsze.
W ciągu swojego trzydziestotrzyletniego życia był w kilku poprawczakach, szpitalach psychiatrycznych, a w końcu także w więzieniu. Nigdy nie dojrzał emocjonalnie. Hannah, starsza od brata o dwadzieścia dwa lata, przez Martina po raz pierwszy zetknęła się z problemami osób zaburzonych psychicznie. Testy wykazały wprawdzie, że Martin jest normalny, a nawet inteligentny – a jednak zawsze coś było z nim nie tak. Był wybuchowy i agresywny. Wielu psychiatrów próbowało mu pomóc, łącznie z doktorem Hellerem ze Szpitala Naszej Pani od Cnót, ale Martin został społecznie niedostosowany.
Ludzie tacy jak Martin potrzebują tego centrum. Hannah czuła, że nie może zawieść lokalnej społeczności. Musi walczyć, by placówka działała nadal.
Przełożyła torebkę, aktówkę i parasol do jednej ręki, a później zabezpieczyła drzwi metalową kratą. Zamknęła kratę na klucz i potrząsnęła nią dla pewności.
Otworzyła parasol i pobiegła szybko wysypaną żwirem ścieżką do samochodu. Buick, jej duma i radość, stał tam, gdzie zawsze, na małym parkingu za budynkiem. Wiatr szarpał parasolem, zacinając deszczem. Hannah znowu poczuła niepokój, który dręczył ją cały dzień. Odwróciła się przez ramię, ale nikogo nie zobaczyła. Na ścieżce było zupełnie pusto. Dlaczego więc czuła się tak dziwnie?
Weź się w garść, Hannah, pomyślała, i ruszyła dalej, zastanawiając się, skąd weźmie pieniądze, których centrum tak bardzo potrzebuje. Doszła do wniosku, że przydałaby jej się pomoc kogoś znanego. Kogoś, komu ludzie ufają. Do głowy przyszedł jej Gregory Ray Furlough, kontrowersyjny kaznodzieja z telewizji. Nigdy dotąd nie zwracała się do niego z prośbą o pomoc finansową; wydawał się jej zawsze zbyt nadęty. Ale nadszedł czas, by zapomnieć o dumie. Tak, spróbuje się z nim spotkać osobiście. A później jeszcze raz zwróci się do Charlesa Pomeroya, innego bogacza, za którym nie przepadała. Pomeroy handlował bronią i zmieniał żony jak rękawiczki, ale potrafił być hojny, jeśli uznał, że sprawa jest tego warta. Poza tym Charles miał syna, który zmagał się z emocjonalnymi i psychicznymi problemami.
Znowu będzie musiała się słodko uśmiechać, prosić i uważać, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby mu się nie spodobać.
Podeszła do samochodu, walcząc z parasolem. W ciemności weszła w kałużę i przemoczyła buty. Rozejrzała się i zrozumiała, dlaczego jest tak ciemno. Żarówka w jedynej latarni na parkingu musiała się przepalić.
Dziwne.
Znowu ogarnęły ją złe przeczucia.
Tak, to na pewno przepracowanie daje się jej we znaki. Wszystko ją dzisiaj niepokoi.
Musi wrócić do domu, wziąć prysznic, nalać sobie i Wally’emu po kieliszku wina, a potem uciąć sobie z nim partyjkę scrabble. Wally pewnie już na nią czeka, jak zawsze od trzydziestu sześciu lat. Odkąd zostali małżeństwem.
Jest takim dobrym człowiekiem; zawsze mogła na niego liczyć.
Sięgnęła do torebki, wyciągnęła kluczyki, ale tego wieczoru wszystko szło jak po grudzie. Zamek w samochodowych drzwiczkach musiał się zaciąć. Nie mogła ich otworzyć.
– No, dalej – mruknęła pod nosem zdenerwowana. – Na litość boską!
Otworzyła torebkę, by wyjąć telefon komórkowy, gdy nagle wyczuła za sobą czyjąś obecność. Odwróciła się gwałtownie i zamachnęła parasolem, ale było już za późno. Poczuła na szyi dotyk zimnego metalowego przedmiotu, a chwilę potem jej ciałem wstrząsnęło kilka tysięcy wolt. Krzyknęła. Kolana się pod nią ugięły. Zamachała rozpaczliwie ramionami. Nie mogła oddychać. Nie była w stanie myśleć.
Szybko i sprawnie, jakby robił to już przedtem wiele razy, napastnik zakleił jej usta taśmą, podniósł kluczyki, które upadły na ziemię, i zdjął coś z zanika w drzwiczkach. Potem wepchnął ją bezceremonialnie na tylne siedzenie samochodu. Hannah nie była w stanie się ruszyć, patrzyła bezradnie, jak podniósł z ziemi coś jeszcze… jej torebkę i parasol. Rzucił je na przednie siedzenie od strony pasażera.
Ogarnęła ją panika. Chciała uciekać, ale członki odmówiły jej posłuszeństwa. Napastnik był szybki, skrępował jej nogi w kostkach, a później boleśnie wykręcił ręce do tyłu, związał taśmą nadgarstki i zawiązał oczy.
Wszystko to trwało mniej niż dwie minuty, w czasie których ani razu się nie odezwał. Potem usiadł za kierownicą i samochód ruszył. Hannah miała wrażenie, że ten człowiek, kimkolwiek był, planował to od wielu dni czy tygodni, a może nawet miesięcy.
Ale po co?
Dobry Jezu, pomóż mi! Hannah drżała na całym ciele, pod powiekami czuła gorące łzy. Usiłowała zebrać myśli i opracować jakiś plan ucieczki. Może zdoła wyskoczyć z jadącego samochodu? Ale porywacz, jakby czytał w jej myślach, zamknął zamek zabezpieczający przed wypadnięciem.
Zwolnił i wyjechał na ulicę.
Boże, gdzie on ją zabiera?
Myśl, myśl! Twoja komórka! Gdyby tylko udało ci się wystukać 911…
Naprężyła mięśnie ze wszystkich sił, była jednak związana, a telefon znajdował się w torebce, leżącej na przednim siedzeniu.
Wiedziała, że nie ucieknie.
Czuła, że musi zachować spokój i starać się znaleźć pocieszenie w wierze. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Może przynajmniej skupić się na drodze. Nic nie widziała, ale znała miasto jak własną kieszeń. Centrum znajdowało się dwie przecznice od Esplanady, a samochód od razu skręcił na zachód. Przez jakiś czas jechał powoli, a później przyspieszył i światła ulicznych latarni, przenikające przez opaskę na oczach Hannah, zniknęły. Czuła, że znaleźli się na autostradzie, ale nie miała pojęcia, w jakim kierunku jadą.
Nagle w samochodzie rozległa się stłumiona muzyka i łzy napłynęły jej do oczu. Rozpoznała melodię, którą ustawiła w komórce jako sygnał połączenia z domu. Wally. Wally już czeka. Nalał wino do kieliszków, rozłożył na stole w kuchni scrabble. Ścisnęło ją w gardle. Spóźniła się dziesięć minut, a on już się niepokoi. Kocham cię, pomyślała. Przypomniała sobie jego twarz i dzień ślubu, i noc poślubną, kiedy kochali się po raz pierwszy w swoim maleńkim mieszkanku. Nie pojechali w podróż poślubną z oszczędności. Przez pięć lat pracowali i studiowali, spłacali pożyczkę i żyli ze stypendiów. Postanowili wówczas, że nie będą mieli dzieci, bo oboje chcieli pomagać swoim dużym rodzinom i rodzeństwu. Wally został nauczycielem, a Hannah, z powodu Martina, zdecydowała, że poświęci się pracy z chorymi psychicznie.
Teraz, kiedy leżała związana na tylnym siedzeniu swojego samochodu, wszystko to wydało jej się tak strasznie odległe.
Telefon przestał dzwonić i Hannah ogarnęło uczucie osamotnienia.
Nie dawaj za wygraną, Wally! Proszę!
Dziesięć minut później telefon zaczął wygrywać tę samą melodię. Porywacz nie zwracał na to uwagi. Jakby w ogóle go to nie obchodziło. Jakby miał to gdzieś. Czy nigdy nie słyszał o GPS?
Telefon umilkł. Hannah niemal słyszała niepokój w głosie męża, kiedy zostawiał kolej na wiadomość w poczcie głosowej.
Porywacz w milczeniu prowadził samochód. Hannah domyśliła się, że byli już gdzieś poza miastem. Kiedy telefon zaczął dzwonić po raz trzeci, omal nie wybuchła płaczem.
Mniej więcej po godzinie samochód zjechał z autostrady w jakąś krętą drogę. Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy i umilkł… zapewne Wally zaczął teraz dzwonić do rodziny i przyjaciół.
Nagle samochód zwolnił, skręcił gwałtownie w prawo i podskakiwał na nierównej nawierzchni. Hannah słyszała, jak trawa i niskie krzaki uderzają o podwozie. Boże, dokąd ją wiezie ten szaleniec?
W końcu się zatrzymali. Porywacz otworzył drzwiczki i Hannah poczuła wilgotny, ziemisty zapach lasu i bagien.
Zacisnęła zęby. Nie podda się bez walki.
Kiedy otworzył tylne drzwiczki, wierzgnęła.
– Mam rewolwer – powiedział. – Nie ruszaj się. – Dotknął jej uda jakimś przedmiotem z zimnego metalu. – I nóż – dodał, przejeżdżając po jej nodze wąskim chłodnym ostrzem.
Hannah omal nie straciła panowania nad pęcherzem. Teraz była już pewna, że chce ją zabić. Jeśli będzie miała szczęście, po prostu ją zastrzeli. Nie wyjdzie z tego żywa.
Boże, pomóż mi, proszę. Daj mi siłę.
Porywacz wsunął jej nóż między nogi i rozciął taśmę, krępującą jej kostki. Chciała go kopnąć, ale chwycił jej stopę i wykręcił boleśnie. Jęknęła.
– Suka! – warknął. – Nie rozumiesz?
O tak, rozumiała. Ten człowiek chce ją skrzywdzić.
Wywlókł ją z samochodu i choć nie zaliczała się do drobnych, jednym ruchem poderwał ją na nogi. Później szturchnął ją lufą rewolweru.
– Idź – powiedział.
Czy już słyszała kiedyś ten głos?
Ruszyła przed siebie w ciemność, drżąc ze strachu. Stopy zapadały jej się w błocie, ale szła przed siebie, aż potknęła się o coś i zachwiała.
– Do góry – rozkazał. – Dwa stopnie.
Opanowała strach i posłusznie weszła na dwa schodki, czując na karku oddech porywacza. Skrzypnęły jedne drzwi, potem drugie. Serce biło jej bardzo mocno, bała się, że za chwilę eksploduje.
– Do środka! – Znowu pchnął ją w plecy lufą rewolweru.
Znalazła się w domu, czuła to, choć nic nie widziała. Dom musiał być zupełnie pusty, bo jej kroki odbijały się echem od ścian, a w powietrzu unosił się zapach kurzu, brudu i czegoś jeszcze… Uryny?
Zwierzęcej?
A może ludzkiej?
Ogarnęły ją mdłości.
– Stój – powiedział jej do ucha. Poczuła na policzku zimne ostrze noża. Stał tuż za nią, przyciśnięty do jej pleców. Nigdy dotąd nie zaznała takiego strachu i samotności, jak w tej chwili.
Poruszył się, objął ją w pasie ramieniem i przesunął nożem w dół jej policzka, a potem szyi. Teraz wyraźnie czuła, że miał erekcję. Podniecało go to.
Nie była w stanie powstrzymać łez. Straciła resztki nadziei. Kolana ugięły się pod nią nagle i gdyby jej nie powstrzymywał, na pewno by upadła.
Jezu, daj mi siłę.
W chwili, kiedy była pewna, że zaraz poderżnie jej gardło, odsunął się od niej i przeciął taśmę krępującą jej nadgarstki. Gdyby domyśliła się wcześniej, że to zrobi, mogłaby skorzystać z okazji i spróbować się uwolnić, ale zanim się zorientowała, co się stało, mężczyzna przyłożył znowu nóż do jej szyi i wcisnął jej do ręki rewolwer.
Nie mogła w to uwierzyć.
– Strzelaj – rozkazał. Trzymał jej rękę silną dłonią w rękawiczce.
Co?
Wycelował rewolwer w dół i wtedy Hannah usłyszała ten głos… stłumiony krzyk?
Był tu ktoś jeszcze.
– Strzelaj, Hannah!
Na dźwięk swojego imienia omal nie zwymiotowała. A więc była częścią jakiegoś makabrycznego planu. Mężczyzna przycisnął jej ostrze noża do gardła.
– Strzelaj i skończ to.
Nie rób tego. Hannah, nie rób tego… Dzieje się tu coś strasznego, coś jeszcze gorszego, niż początkowo sądziłaś.
Znowu rozległ się przytłumiony odgłos.
Tuż przed nią. Dobiegał z miejsca, w które wycelowany był rewolwer. Jezu, do czego próbuje zmusić ją ten człowiek?
Próbowała się wyrwać, ale on tylko mocniej zacisnął palce na jej drżącej dłoni. Wycelował i nacisnął spust.
Rozległ się ogłuszający huk wystrzału.
A zaraz potem stłumiony jęk.
O Boże, co ona zrobiła?
W powietrzu unosił się teraz zapach prochu i krwi.
– Zemsta – mruknął mężczyzna i zerwał opaskę z oczu Hannah.
Zamrugała, a po chwili oczy przyzwyczaiły się do światła. W kącie wyłożonego drewnem pomieszczenia paliła się jedna żarówka.
– O Boże, nie – wyszeptała, kiedy dotarło do niej, co zrobiła.
Potężny, siwowłosy mężczyzna, z twarzą wykrzywioną przerażeniem, patrzył na nią niewidzącymi oczami. W jego piersi ziała krwawa dziura.
Poznała go natychmiast. Gardziła nim, ale miała zamiar zwrócić się do niego z prośbą o pomoc finansową. Teraz patrzyła, jak Charles Pomeroy wydaje ostatnie tchnienie.
– Nie… nie… nie…
Trzęsła się jak w febrze, próbowała się cofnąć, wypuścić rewolwer z ręki, ale potwór, który ciągle stał za nią, zaciskał palce na jej ręce. Spojrzała w dół. Trzymała w dłoni colta kaliber czterdzieści pięć. Jej mąż miał dwa takie rewolwery.
Mężczyzna podniósł jej rękę do góry i przytknął lufę do skroni. Ze ściśniętym gardłem zmówiła ostatnią modlitwę.
Panie, zabierz moją duszę do siebie. Zaopiekuj się Wallym… Wally, tak cię kocham…