Charles Pomeroy zaginął – powiedziała Lynn Zaroster, kiedy następnego popołudnia Montoya wszedł do małej policyjnej kuchni.
– Ten milioner?
– Multimilioner, jeśli wierzyć magazynowi „Forbes”.
– Czytasz takie rzeczy? – Montoya nalał kawę do papierowego kubka.
– Mój chłopak to czyta – przyznała Lynn.
– Zaraz, zaraz, czy on przypadkiem nie mieszka w Cambrai?
– Tak, ale z dala od centrum. Chyba gdzieś na skraju mokradeł.
Montoi nagle zaschło w ustach. Pamiętał, jak przejeżdżał obok rezydencji Pomeroya.
– Niedaleko Abby Chastain.
– Naprawdę? – Lynn wrzuciła mokrą torebkę herbaty do kosza na śmieci.
– Tak. Są sąsiadami.
– To dość dziwne, nie sądzisz?
– Owszem. – Montoi wcale się to nie podobało. – Co się z nim stało?
– Nie mam pojęcia. Wpadłam w toalecie na Verę z wydziału zaginięć i to ona powiedziała mi, że jego żony nie było przez parę dni w mieście, a kiedy wróciła do domu, jego tam nie było. Łóżko było posłane, a on chyba nigdy sam tego nie robi. Taki leń. W każdym razie pokojówka i ogrodnik nie mogli dostać się do domu, automatyczny zamek w bramie się zaciął czy coś w tym rodzaju. Facet z firmy, która ich chroni, twierdzi, że ktoś musiał zmienić kod. Pani Pomeroy zadzwoniła do męża na komórkę, ale nie odebrał. Zaczęła się martwić. Wtedy zadzwoniła do niej sekretarka Asy i powiedziała, że Charles nie pojawił się na bardzo ważnym spotkaniu. Żona obdzwoniła wszystkich członków rodziny, przyjaciół i znajomych, ale nikt nie ma pojęcia, gdzie on może być. W końcu zadzwoniła na policję… Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, ale nie wygląda to dobrze.
– Gdzie go widziano po raz ostatni?
Zaroster upiła łyk herbaty i pokręciła głową.
– Już mówiłam, że nic nie wiem. Na razie to tylko plotki. I nie nasza sprawa.
Na razie, pomyślał Montoya. Pomeroy mieszkał niepokojąco blisko Abby Chastain. Jej mąż został zamordowany, a niecały tydzień później zaginął jej najbliższy sąsiad.
– A tak przy okazji – dodała Zaroster. – Dzwoniłam do mojego wujka z College’u Wszystkich Świętych.
– Tak? I czego się dowiedziałaś? – spytał Brinkman, wchodząc do kuchni. Wylał resztę kawy do swojego kubka.
– Wujek powiedział mi, że w college’u jest trochę Gotów. Nic wielkiego, to po prostu dzieciaki, które noszą czarne ubrania, wysokie buty i używają czarnej szminki. To wszystko.
Brinkman prychnął.
– Niektórzy z nich traktują to trochę poważniej.
– Na przykład panna O, jak sądzę – powiedział Brinkman.
– Może. Plotkuje się o tym, oczywiście. Czarna magia, wampiry, picie krwi tak dalej. Jak to w szkole.
Montoya parsknął śmiechem.
– A nie mówiłem? – Brinkman powąchał kawę nieufnie. – Jeszcze trochę, a dowiemy się, że składają w ofierze dziewice. Ale teraz, kiedy Mary LaBelle nie żyje, nie będą w stanie znaleźć żadnej dziewicy. Pewnie była ostatnia w tym college’u.
– Mógłbyś się zdziwić – mruknęła Zaroster zirytowana.
– Jasne. – Brinkman upił kolejny łyk i skrzywił się, jakby to był sok z cytryny. – Ohyda.
– To zaparz sobie świeżej – poradziła mu Lynn. Chciała jeszcze coś dodać, ale zadzwoniła jej komórka. Odebrała i wyszła szybko z kuchni z kubkiem herbaty w ręce.
Montoya wrócił do biurka. Myślał o Charlesie Pomeroyu. Czy to możliwe, by zaginięcie multimilionera miało jakiś związek z morderstwem Giermana i Courtney LaBelle? Wydawało się to mało prawdopodobne. A może jednak? Z drugiej strony fakt, że facet nie pojawił się w pracy i nie spał w swoim łóżku, nie oznacza jeszcze, że ktoś go załatwił. Co z tego, że jego rezydencja znajduje się w pobliżu domu Abby Chastain? To pewnie tylko zbieg okoliczności. Nic poza tym.
Ale czytając e-maile i odsłuchując wiadomości pozostawione na automatycznej sekretarce, odczuwał dziwny niepokój. W końcu podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do wydziału zaginięć. Nie zaszkodzi, jeśli dowie się więcej na temat Asy Pomeroya.
Na wszelki wypadek.
– …a pogrzeb będzie o jedenastej – mówił Lex, brat Nicka. – Pomyślałem, że będziesz chciała wiedzieć. U Świętego Michała. Nie będzie trumny. Nick chciał zostać skremowany. O Boże, nie mogę uwierzyć, że rozmawiamy o takich rzeczach. To wszystko jeszcze tak naprawdę do mnie nie dociera.
– Wiem.
– No to… może się tam spotkamy.
– Tak – odparła Abby. – Dziękuję za wiadomość. – Wyłączyła telefon komórkowy i westchnęła. Myśl o pogrzebie była przygnębiająca. Będzie musiała spotkać się z ludźmi, którzy znali Nicka, i patrzeć na ich smutek. Będzie musiała porozmawiać z jego rodzicami.
– Niewesoło – powiedziała do Hershey, wkładając telefon do kieszeni.
Całe popołudnie pracowała w swoim studiu, nie zrobiła sobie nawet przerwy na lunch. Teraz było już po ósmej, burczało jej w brzuchu, bolały ją plecy. Przeciągnęła się i potarła dłonią kark, czując, że zaczyna ją boleć głowa. Miała tylko nadzieję, że w zamrażalniku jest cokolwiek, co mogłaby podgrzać w mikrofalówce. Zastanawiała się właśnie, na co miałaby ochotę, kiedy Hershey, która leżała w kącie na kocyku, zerwała się nagle i cicho warcząc, podeszła na sztywnych łapach do drzwi.
– Co znowu? – mruknęła Abby.
Pies był niespokojny całe popołudnie, co chwilę chciał wychodzić i szczekał na wiewiórki kryjące się w gałęziach magnolii za domem.
Hershey opuściła głowę, a sierść na jej karku uniosła się nieco. Stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi.
– Daj spokój, Hersh – powiedziała Abby, nie odrywając wzroku od ekranu komputera, na którym widniały zdjęcia ze ślubu Shipmanów. Usuwała właśnie fotografie, na których panna młoda miała kwaśny wyraz twarzy albo panu młodemu przekrzywił się krawat.
Hershey znowu warknęła.
– Przestań!
Pies zjeżył się jeszcze bardziej. Tym razem zawarczał niemal niedosłyszalnie, ale Abby i tak nie mogła już skupić się ma pracy. Poddała się.
– W porządku – powiedziała z silnym postanowieniem, że nie da się przestraszyć. – Pokaż, o co ci chodzi.
Wyłączyła komputer, zgasiła światło i otworzyła drzwi studia. Pies wypadł na zewnątrz jak torpeda i rzucił się, szczekając, w stronę werandy.
Abby poczuła, jak ogarnia ją strach. Tym razem była to zasługa psa, choć przecież ostatnio nie trzeba było wiele, by wzbudzić jej niepokój. Od śmierci Nicka stała się nerwowa.
Zamknęła studio, przeszła krótką ścieżkę do domu i otworzyła drzwi. Hershey ciągle warczała i patrzyła w stronę lasu. Ale zaraz potem z jednego z drzew zeskoczył Ansel, przemierzył kilkoma susami patio i wpadł do domu. Hershey rzuciła się za nim, wściekle machając ogonem.
– Świetnie – mruknęła Abby. – Śmiertelnie mnie przeraziłaś, Hershey. – Ze złością zamknęła drzwi na zasuwę. – Jesteś psem obronnym, ale nie musisz, powtarzam, nie musisz, bronić mnie przed Anselem! – Zdjęła buty, weszła do kuchni, przegoniła kota z blatu i postawiła go na podłodze. Potem otworzyła zamrażalnik, w którym była tylko jakaś dawno zapomniana pizza.
– Bon appetit – mruknęła. Wyjęła pizzę i włączyła piekarnik. Salami wyglądało tak, jakby zostało wyprodukowane w szóstym wieku, ser zmienił się w kryształki lodu. Ale nie miała nic innego. Pomyślała, że mogłaby coś do tego dorzucić, na przykład pomidora albo cebulę. Przeszukała lodówkę i znalazła małą puszkę czarnych oliwek.
– Pyszności – powiedziała do zwierząt. Czekając, aż piekarnik się nagrzeje, wyjęła z szafki butelkę czerwonego stołowego wina z prostą etykietą i przywiązaną do szyjki małą karteczką z napisem Dziękuję za gościnę. Alicia.
Abby uśmiechnęła się na wspomnienie ostatniej wizyty przyjaciółki. Odkryły wtedy niewielki sklep na Decatur, pełen win importowanych z Francji i Niemiec. Spodobały im się te białe etykiety, opatrzone tylko napisami Białe wino stołowe i Czerwone wino stołowe. Żadnych kolorowych obrazków, folii, haseł reklamowych. Kupiły oba i tego samego dnia wypiły białe.
Teraz nadszedł czas, by otworzyć czerwone. Abby postanowiła, że zadzwoni do Alicii i zaproponuje jej, by także nalała sobie lampkę wina. Napiją się razem, rozmawiając przez telefon.
Otworzyła szufladę i zaczęła szukać korkociągu, kiedy zauważyła, że Hershey stoi bez ruchu, wpatrując się w wejście do salonu. Cały dzień spędziła w studiu, więc teraz, kiedy słońce zaszło, w domu – poza kuchnią – było zupełnie ciemno.
– Nie dam się nabrać – powiedziała do psa, przekonana, że to Ansel ukrył się w salonie pod kanapą. Ale w tej drzwi kot wskoczył na jeden z kuchennych stołków i również wbił wzrok w ciemny prostokąt drzwi.
– Dość tego! – powiedziała Abby, ale nagle ona także poczuła coś… coś w powietrzu. Zapach? Coś wilgotnego i ziemistego…
Dostrzegła młotek leżący na kuchennym blacie, gdzie zostawiła go rano, i wzięła go do ręki.
Czy to tylko jej wyobraźnia, czy rzeczywiście coś usłyszała? Ciche szuranie… Butów po podłodze? Cicho zamykane drzwi? Przypomniała sobie szpital i drzwi, które były otwarte, a później zamknięte. Oblał ją zimny pot. Zacisnęła palce na trzonku młotka.
Przełknęła ślinę, weszła do salonu i szybko włączyła lampę od Tiffany’ego. Pokój natychmiast zalało miękkie różnobarwne światło.
W salonie nikogo nie było.
Hershey zawarczała przeciągle.
– Przestań już! Denerwujesz mnie – mruknęła Abby zirytowana. Chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku, ruszyła korytarzem przed siebie, ściskając młotek w dłoni i czując przyspieszone bicie własnego serca. Po drodze włączała wszystkie lampy, sprawdziła szafy, zajrzała pod łóżka. W łazience, wstrzymując oddech, jednym szarpnięciem odsunęła zasłonę prysznica. Ale tam również nikogo nie było.
– Widzisz? Nic tu nie ma – powiedziała do siebie. Serce ciągle waliło jej jak młotem, żołądek podchodził do gardła.
Na parterze zostało już tylko jedno pomieszczenie. Otworzyła drzwi prowadzące do pralni i stanęła jak wryta.
Okno było otwarte.
Abby omal nie wypuściła młotka z ręki.
Przecież przedtem to okno było zamknięte, prawda?
Rozpaczliwie usiłowała to sobie przypomnieć.
Każdego wieczoru sprawdzała dokładnie wszystkie drzwi i okna. Okno w pralni czasem się zacinało, ale mimo to zawsze udało się je zamknąć.
Zamknąć tak, ale nie przekręcić klamkę, pomyślała. Weszła do niewielkiego pomieszczenia, zatrzasnęła okno i spróbowała przekręcić klamkę. Ale zamek nie chciał trzymać. Lata w wilgotnym pomieszczeniu zrobiły swoje. Framuga się wypaczyła.
Świetnie, pomyślała. Teraz będzie musiała zabezpieczyć je jakoś inaczej, może jakąś deską z garażu… – Ale nagle do głowy przyszła jej okropna myśl. A jeśli intruz jest już w domu? Nie sprawdziła jeszcze pokoi na piętrze.
– Cholera – mruknęła, odwróciła się i podeszła do schodów.
Zacisnęła zęby.
Nie była na górze przez cały dzień. Na pewno nikt się tam nie ukrył. Ale czuła, że musi się upewnić. Wiedziała, że nie zmruży oka, jeśli nie sprawdzi wszystkich kątów.
– Chodź, Hershey, to wszystko przez ciebie – powiedziała do psa.
Włączyła światło nad schodami i z młotkiem w spoconej ręce zaczęła wchodzić na skrzypiące drewniane stopnie.
To jakieś szaleństwo. Okno na dole było otwarte i co z tego? Pies zachowywał się dziwnie, ale to przecież leży w jego naturze. Hershey nie należała do intelektualnej elity labradorów.
Na górze temperatura była znacznie wyższa. W tym pokoju nie było okien, tylko świetlik w dachu. Abby stanęła u szczytu schodów i włączyła górną lampę.
Pokój był oczywiście pusty.
Poza biurkiem i składanym fotelem.
Tu także nikt się nie ukrywał.
– Kłamczucha – powiedziała do Hershey i zajrzała do szaf. – Fałszywy alarm.
Hershey spuściła potulnie głowę i położyła uszy po sobie, jakby się wstydziła.
– O tak, powinnaś się wstydzić – skarciła ją Abby. Ciemne wilgotne oczy Dojrzały na nią ze skruchą i Abby natychmiast ogarnęły wyrzuty sumienia. – Przepraszam, piesku. Robisz przecież tylko to, co do ciebie należy, prawda? – Usiadła na górnym schodku, poklepała sukę po karku i pozwoliła się polizać po policzku.
Nie czepiaj się psa. Okno w pralni było otwarte, a na pewno tak go nie zostawiłaś. Ktoś inny musiał podciągnąć dolną część do góry. Albo zaczynasz tracić rozum.
Jak mama.
– Nie! – prawie krzyknęła i Hershey podskoczyła przestraszona. – Spokojnie, Hersh. Chodź, może znajdziemy jakieś psie ciasteczko.
Pies, jak zwykle pełen entuzjazmu, rzucił się w dół schodów. Abby zeszła za nim, a na dole usłyszała cichy dzwonek – znak, że piekarnik osiągnął żądaną temperaturę.
Hershey stała przy drzwiach i szczekała jak opętana.
– O nie. O co chodzi, Hersh? Tym razem nie dam się nabrać. Mowy nie ma! – zawołała Abby, ale wchodząc do kuchni, zauważyła za oknem światła samochodu.
Znowu ogarnął ją niepokój. Hershey i okno w pralni wytrąciły ją z równowagi.
Weź się w garść.
Po chwili usłyszała chrzęst opon na podjeździe i warkot silnika. Wyjrzała przez okno i zobaczyła czarnego mustanga. Zaraz potem samochód się zatrzymał i otworzyły się drzwi od strony kierowcy.
Abby otworzyła usta ze zdumienia.
– Och nie – szepnęła. Za kierownicą siedział detektyw Reuben Montoya.
Na pewno nie przywoził dobrych wieści.