Rozdział 17

Maury Taylor patrzył na list, który trzymał w ręce, i wiedział, że to czyste złoto.

List przyszedł do radia w białej kopercie z imieniem i nazwiskiem Nicka wypisanym drukowanymi literami, ale bez adresu zwrotnego.

Od śmierci Giermana do radia przychodziło mnóstwo listów i kartek pocztowych, nie wspominając już o e-mailach. Facet był bardziej popularny po śmierci niż za życia, podobnie jak program, który kiedyś prowadził, co bardzo odpowiadało Maury’emu. Kierownik stacji napomykał o tym, że Maury zostanie w przyszłości gospodarzem programu na stałe. Będzie się to oczywiście wiązało ze zmianą nazwy audycji, na przykład na Maury Taylor przedstawia… W końcu i dla niego zaświeciło słońce. Wkrótce dostanie to, co mu się należy.

Szkoda, Nick.

Miałeś pecha.

Zdaniem Maury’ego Nick był palantem, ale kto nie skorzystałby ze sposobności współpracy przy tworzeniu popularnego programu? Niewielu ludziom udało się wzbogacić na pracy w radiu, ale Nick pokonał wszelkie bariery i sądząc z liczby listów, kartek i telefonów, zdołał dotrzeć do tysięcy ludzi.

Teraz nadeszła kolej Maury’ego.

Spojrzał na list i po raz kolejny przeczytał:


ŻAŁUJ N C


Boże, z rozkoszą przeczyta to na antenie i zasugeruje słuchaczom, że jest w kontakcie z mordercą Nicka. Na samą myśl o tym, jaki to będzie miało wpływ na popularność programu, zaczęły mu się pocić dłonie. Policja będzie wkurzona. I co z tego? Radiostacja zatrudnia prawników.

Nie wahał się ani chwili. Podszedł do kserokopiarki, wsunął list do szufladki i wcisnął guzik. Jedno tylko trochę go niepokoiło. A jeśli to oszustwo? Głupi kawał? Nie chciał wyjść na idiotę. Już nigdy. Grał tę niewdzięczną rolę wystarczająco długo.

Jak powinien poinformować słuchaczy o liście… Do licha, po prostu go przeczyta, wiedząc, że autor zapewne także siedzi przy radioodbiorniku. Świr czy prawdziwy zabójca może się odezwie. Zwłaszcza jeśli Maury trochę go podkręci.

Słuchacze oszaleją. Będzie się działo.

Chwycił oryginał i kopię i ruszył do drzwi. Rob, jeden z didżejów, siedzący przy swoim biurku, podniósł głowę znad krzyżówki.

– Słyszałeś już?

– O czym? – Maury zatrzymał się zirytowany i jednocześnie zaciekawiony. Miał szczerą nadzieję, że zabójca Nicka nie został jeszcze schwytany.

– O porwaniu.

– Znaleźli Pomeroya?

– Nie wiem. – Rob skrzywił się lekko. – Mówię o Hannah Jefferson… Wiesz, kto to taki?

– Stara baba, zwariowana na punkcie dobroczynności, która ciągle zbiera pieniądze na swoją klinikę? Nick chciał ją zaprosić do programu, żeby się z niej ponabijać. To ta Hannah Jefferson?

– Tak, ta – odparł Rob z niesmakiem. – Nie wiem czy wiesz, ale dobroczynność to nie jest brzydkie słowo. Gierman drwił z niej przy każdej okazji, ale to wspaniała kobieta. Zrobiła dla tego miasta wiele dobrego, dla bezdomnych i biedaków, którym brakuje szóstej klepki. Tak czy inaczej, ona także zaginęła.

– Zaginęła? Jak Pomeroy? – W pierwszej chwili Maury przestraszył się, ale zaraz jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. To może być świetny temat na program… Zaginięcie dwóch znanych obywateli miasta, bogatego przemysłowca, który zrobiłby wszystko dla pieniędzy, i kobiety o złotym sercu, z troską pochylającej się nad pokrzywdzonymi przez los… O tak. – Została porwana? – spytał i spojrzał na trzymany w dłoni list.

Czy ten kawałek papieru może mieć coś wspólnego z zaginięciami? W końcu Nick też został porwany. I ta dziewczyna, Courtney LaBelle.

– Na to wygląda. Ale na razie nie ma pewności. Nikt jeszcze nie zażądał okupu za Pomeroya, a nie ma go już… ile? Dwa albo trzy dni. – Rob z namysłem zmarszczył brwi. – Zastanawiam się, co tu się właściwie dzieje, no nie?

List niemal parzył Maury’emu palce. Podszedł szybko do drzwi, w obawie, że Rob nabierze jakichś podejrzeń. Nikt nie powinien niczego się domyślać. Ani kierownik programu, ani dyrektor stacji, ani żaden z pracowników.

– Mhm – mruknął przez ramię i wyszedł.

Tak, ten list to żyła złota. Przeczyta go na antenie i powie słuchaczom, że prawdopodobnie napisał go morderca, ale doda, że równie dobrze jego autorem może być jakiś oszust. Podpuści gościa w ten sposób i może okaże się na tyle głupi, żeby zadzwonić do programu. To by było coś. Dopiero potem Maury zadzwoni na policję.

Słuchacze nie będą w stanie oderwać się od radia. Ruszył przed siebie korytarzem, uśmiechając się pod nosem. Czuł, że w końcu jego czas nadszedł. Jest przecież dziennikarzem, na litość boską. Już dość długo był na drugim planie; zaś by wyszedł przed orkiestrę.


– Pan chyba żartuje! – powiedziała Abby. Była zdenerwowana i nie umiała tego ukryć. Zadzwoniła właśnie do czwartej z kolei firmy instalującej systemy alarmowe. Policzyła w myślach do dziesięciu, usiłując zachować spokój.

– Niestety – odparł głos po drugiej stronie linii. – Następny wolny termin mamy dopiero… zaraz sprawdzę… – W słuchawce rozległ się szelest przewracanych kartek. – Za dwa tygodnie, licząc od poniedziałku, ale może do tej pory coś się zwolni. Nigdy nie wiadomo. Sekretarka udzieliłaby pani bardziej szczegółowych informacji, ale w tej chwili ma przerwę. Powinna wrócić za piętnaście minut.

– Dziękuję, zadzwonię – powiedziała Abby i odłożyła słuchawkę. Nie przypuszczała, że zainstalowanie alarmu może okazać się tak trudne.

Zresztą po co to wszystko?

I tak ma zamiar sprzedać dom.

Sean Erwin, który już raz oglądał dom i nie dostrzegł w nim żadnych zalet, miał przyjechać po południu, żeby „jeszcze raz się rozejrzeć”. Tym razem zamierzał wziąć ze sobą miarkę, listę swoich mebli wraz z wymiarami oraz szkic z rozkładem ulubionych sprzętów, bez których, jak się wyraził, „nie byłby w stanie żyć”. Abby uważała, że to strata czasu, ale zgodziła się spotkać z nim po południu, po pracy w studiu, gdzie starała się nadrobić zaległości. Lunch zjadła w biegu.

Przez cały czas starała się nie myśleć o kilku rzeczach. O swojej wizycie w szpitalu, po której zostało jej nieprzyjemne uczucie, że dzieje się tam coś dziwnego. O makabrycznej śmierci Nicka. I o detektywie Reubenie Montoi.

Nie rozumiała, dlaczego przystojny policjant zrobił na niej aż takie wrażenie. W końcu nie szuka sobie teraz mężczyzny, na litość boską! Postanowiła nawet, że do czasu przeprowadzki na Zachodnie Wybrzeże da sobie spokój z mężczyznami, randkami i seksem.

A jednak detektyw Montoya, ze swoim drwiącym uśmiechem i ciemnymi oczami, nawiedzał jej sny, a na jawie nie pozwalał się na niczym skupić.

Niedobrze.

Biorąc to wszystko pod uwagę, najlepiej byłoby, gdyby się stąd wyprowadziła. I to szybko.

Zanim będzie za późno.

Już jest za późno, Abby. Spójrz prawdzie w oczy. Wzięło cię.

W porządku, a zatem zanim zrobi coś głupiego…

Ale w głębi duszy czuła, że trudno jej będzie się tego ustrzec.


Laura Beck była wściekła.

Jechała swoim lincolnem w butach od Manolo Blahnika – no, powiedzmy nie od Blahnika, ale te klapki w cętki leoparda wyglądały świetnie i kosztowały dwieście dolarów – i nie miała zamiaru ich zniszczyć, chodząc w deszczu po błocie.

Pochodziła z biednej rodziny i wcześnie poznała wartość pieniądza. A później tylko dzięki swojemu sprytowi, ciężkiej pracy i – a jakże – sypianiu z właściwymi mężczyznami, osiągnęła to, czego chciała od życia.

Teraz nie pozwoli, by ktokolwiek zrujnował jej plany. Mowy nie ma. Od ośmiu lat należała do Diamentowego Klubu znanej firmy, zajmującej się obrotem nieruchomości, sprzedając co roku domy o wartości milionów dolarów, niezależnie od sytuacji na rynku.

Teraz miała okazję wykupić inną firmę, działającą w tej branży i założyć filie w innych miastach. Miała spore oszczędności, ale i tak potrzebowała wsparcia Charlesa Pomeroya, by zrealizować swój plan.

Tylko gdzie jest ten cholerny facet?

Dlaczego tak nagle zniknął?

Jechała krętą drogą w stronę jego myśliwskiego domu, kiedy nagle przyszło jej do głowy, że może Charles nie żyje, a jeśli tak, to wszystkie jej płatny wezmą w łeb… chyba że uda jej się dogadać z jego spadkobiercami. Na szczęście najstarszy syn Pomeroya, Christian, od lat nie pokazywał się w tych stronach, ale Charles miał jeszcze dwie rozgoryczone byłe żony, dwie kute na Cztery nogi córki i drugiego syna, kompletnego idiotę, który uważał, że może uszczęśliwić każdą kobietę. Jeremy Pomeroy często się do niej przystawiał. Praktycznie przy każdej okazji.

Wzdrygnęła się na myśl o ostatnim Bożym Narodzeniu, które spędziła z rodziną Pomeroyów. Cały czas musiała się uśmiechać i znosić poufałe poklepywanie po pupie.

Wszystko po to, by uszczknąć coś z fortuny Pomeroya. O czym marzyli też wszyscy inni agenci nieruchomości.

Zjechała z wiejskiej drogi w długą wysypaną żwirem aleję, obsadzoną starymi drzewami. Nie widziała stąd domu, zauważyła jednak, że brama jest otwarta. Pokojówka i ogrodnik nie mieli kluczy, ale wiedzieli, że powinni przymykać bramę.

Laura spojrzała na swoje odbicie we wstecznym lusterku. Nadal wyglądała dobrze, choć dobiegała już czterdziestki. Płomiennorude włosy, duże zielone oczy, szczupła sylwetka. Żywiła się właściwie wyłącznie sałatkami i codziennie od piątej rano spędzała dwie godziny na siłowni. Potem tylko dwie filiżanki czarnej kawy i była gotowa rozpocząć kolejny dzień pracy.

Boże, uwielbiała tę robotę.

Ale nie wtedy, kiedy jakiś idiota próbował sabotować jej plany.

Sąsiad, który do niej zadzwonił, powiedział, że przed domem myśliwskim stoi samochód… W pierwszej chwili pomyślała, że to ogrodnik, ale sąsiad zapewnił ją, że nikt się nie krząta koło domu, a samochód to dziwna zielona furgonetka. Świetnie, pomyślała ze złością. Po prostu fantastycznie!

Już wcześniej kazała doprowadzić dom do porządku, a w samochodzie miała dwa termosy z kawą, kosz owoców i furę kanapek dla kilku innych agentów, którzy zamierzali tu wpaść. Pierwsi mieli się pojawić za niecałe dwie godziny. I co ma teraz zrobić?

– Cholera – mruknęła na widok starego buicka stojącego na podjeździe. Sąsiad miał rację. Cóż, ktokolwiek to jest, będzie musiał się wynieść, i to szybko.

Zaparkowała na podjeździe i wysiadła z samochodu. Ostrożnie omijając kałuże, podeszła do buicka. Nie był zamknięty, ale w środku nikogo nie było.

Gdzie jest kierowca?

W domu?

Jak się tam dostał? Przecież dom powinien być zamknięty, a drzwi zapieczętowane przez agencję nieruchomości.

Podeszła do drzwi i stanęła jak wryta. Pieczęci nie było, choć Laura sama przytwierdziła ją do klamki dwa dni wcześniej.

– Sukinsyn – mruknęła pod nosem.

Nacisnęła klamkę, drzwi ustąpiły. Otworzyły się gładko, jakby zawiasy zostały świeżo naoliwione.

Dziwne.

Zmarszczyła brwi, weszła do środka i natychmiast poczuła, że coś jest nie tak.

No pewnie! Dom jest otwarty!

– Halo? – zawołała, stukając obcasami po drewnianej podłodze, miejscami zabrudzonej błotem, do którego przykleiło się kilka liści. Na stoliku przy drzwiach leżał banknot studolarowy. – Co u licha…

Kto tu był i po co zostawił ten banknot?

Osoba, która przyjechała buickiem?

Osoba, która się tu włamała?

Laura spojrzała na schody prowadzące do góry.

– Jest tu kto? – zawołała.

Ale w domu panowała grobowa cisza.

Drugi banknot zauważyła w przejściu wiodącym do salonu. A potem jeszcze jeden. Trzysta dolarów. Podniosła banknoty i weszła do salonu. Tu, na podłodze leżało ich więcej. Były brudne i poplamione… krwią.

Serce zabiło jej szybciej. Boże! Tak, twarz Benjamina Franklina była umazana krwią. Czuła teraz w powietrzu szczególny, metaliczny zapach. A także przenikliwy odór moczu.

Zrobiła jeszcze dwa kroki i jej wzrok padł na podłogę przed kanapą.

– O Boże!

Na podłodze leżały dwa ciała. Martwe. Całkowicie ubrana, pulchna czarna kobieta, na nagim jak go pan Bóg stworzył Charlesie Pomeroyu.

– Jezu, nie! – krzyknęła Laura, cofając się z przerażeniem. – Nie, nie, nie!

Widziała otwory po kulach i krew, kałużę krwi pod Charlesem i zaschniętą strużkę na twarzy kobiety, która ciągle trzymała w ręce rewolwer z masy perłowej.

To nie była jakaś tam pierwsza lepsza kobieta… Laura rozpoznała twarz Hannah Jefferson, kobiety, o której zaginięciu pisały tego dnia wszystkie gazety.

Wszędzie leżały studolarowe banknoty: na ciałach, na kanapie, na podłodze. Poruszały się lekko na wietrze, który wpadał przez otwarte drzwi.

Laura odwróciła się i rzuciła biegiem do wyjścia, potykając się po drodze. Zgubiła przy tym jeden but, ale nie zatrzymała się, żeby go zabrać. Dopadła samochodu, wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Serce waliło jej jak młotem, miała wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku minut zupełnie osiwiała.

– O Boże – szepnęła, sięgając po telefon komórkowy. Wystukała 911, a potem nie zatrzymując się, wyjechała szybko na główną drogę, omal nie uderzając przy tym w furgonetkę wyładowaną żywymi kurczakami.

– Dziewięć – jeden – jeden. Policja. O co chodzi? – usłyszała w słuchawce.

– Chcę powiadomić o popełnionym morderstwie. Podwójnym morderstwie! – krzyknęła Laura, oddychając z trudem. Bała się, że za chwilę zemdleje i lincoln zjedzie z drogi. – I… o Boże… możecie wstrzymać poszukiwania… Znalazłam Charlesa Pomeroya i Hannah Jefferson. Oboje nie żyją! O Boże, oni nie żyją!

Nagle chwyciły ją torsje. Skręciła przy pierwszej sposobności i zatrzymała samochód. Było jej wszystko jedno. Otworzyła drzwi, pochyliła się i zwróciła poranną kawę.

Загрузка...