Abby jechała samochodem, znacznie przekraczając dopuszczalną szybkość. Była już spóźniona i starała się nadrobić stracony czas. Niebo zasnuwały ciemne burzowe chmury, przednią szybę zalewały strugi deszczu. Włączyła światła.
Kiedy życie staje się twarde, trzeba być twardym.
Przypomniało jej się credo Jacques’a Chastaina.
Próbowała stosować się do tej zasady tak jak Gina, czuła jednak, że nigdy nie była tak silna jak ojciec i siostra. Pod tym względem także była podobną do matki.
Wjechała na autostradę do Nowego Orleanu, włączyła radio i zaczęła słuchać programu swojego byłego męża, co nie było rozsądne.
Zgodnie z zapowiedzią Nick poświęcił audycję zgorzkniałym byłym żonom; kobietom, które nigdy nie zdołały się pogodzić z odrzuceniem i marzą o tym, by ponownie wyjść za mąż, ale nie mają na to najmniejszych szans. Kobietom brzydkim i grubym. Wrednym babom, które nie wiedzą, gdzie jest ich miejsce.
Najwyraźniej nie ochłonął jeszcze po rozmowie, którą odbył z Abby poprzedniego wieczoru, i gadał jak nakręcony. Nie obchodziło go to, kogo może urazić.
Abby miała wielką ochotę zadzwonić i powiedzieć mu, jak bardzo się myli, choć zapewne w głębi duszy sam o tym wiedział. Chodziło mu głównie o to, by zdobyć jak najliczniejsze grono słuchaczy i ani on, ani stacja radiowa, dla której pracował, nie dbali o to, czy ci słuchacze go lubią, czy nienawidzą, czy po prostu fascynują ich jego obrazoburcze opinie.
Abby zrobiło się niedobrze. Tak, najwyższy czas pojechać do Nowego Orleanu, gdzie czekały na nią jeszcze pewne niezałatwione sprawy. A potem musi się stąd wynieść.
– Na przykład moja była żona to niezły numer – mówił Nick z udawanym zdumieniem. – Przy niej Mata Hari sprawia wrażenie Najświętszej Panienki.
Głośny wybuch śmiechu w studiu.
– Ale ty jesteś dowcipny – mruknęła Abby, zaciskając palce na kierownicy z taką siłą, że aż zbielały jej kostki. Jak to możliwe, że kiedyś kochała tego drania?
– Po rozwodzie puściła mnie w skarpetkach, a teraz ma jeszcze czelność narzekać! O co jej chodzi? Dziewięćdziesiąt procent majątku to chyba dość?
– Chciałaby ci odebrać wszystko – wtrącił się asystent Nicka, Maury.
Abby spojrzała na torebkę, w której miała telefon komórkowy. Zawsze umiała wyjść obronną ręką ze słownych przepychanek z Nickiem, a teraz chętnie stanęłaby w obronie siebie samej i wszystkich innych oczernianych rozwodników i rozwódek na całym świecie.
Koła hondy zatańczyły na mokrym asfalcie, kiedy trochę za szybko weszła w zakręt.
– …wiecie – ciągnął Nick – chyba wszyscy ludzie świrują po rozwodzie. A kobietom odbija bardziej niż facetom. Niektóre, jak moja była, dostają paranoi i żyją w fikcyjnym świecie.
Idiota Maury wybuchnął śmiechem.
– Nie uwierzycie, co zrobiła.
Teraz! Abby zacisnęła zęby.
– Pozbyła się wszystkiego, co miało dla mnie jakakolwiek wartość. Rozumiecie, męskie sprawy. Moje narty, rossignole, a jakże, kije golfowe, ręcznej roboty hawajską deskę surfingową… Dała to wszystko Armii Zbawienia.
– Nie! – zawołał Maury ze zgrozą. Abby była pewna, że teatralnym gestem położył przy tym dłoń na sercu.
– Tak. I wiecie co, to mi się bardzo nie podoba.
Na pewno, pomyślała Abby i już chciała zmienić stację, kiedy Nick dodał:
– Nie zrozumcie mnie źle. To piękna kobieta. Seksowna jak diabli. Inteligentna. Ale czasem myślę, że ma nierówno pod sufitem.
– W końcu wyszła za ciebie, prawda? – rzucił wesoło Maury.
– Idioci – rzuciła przez zęby Abby, dodając gazu.
Nick zaśmiał się swobodnie.
– No tak, ale tu chodzi o coś więcej. Jej matka była chora psychicznie, poważnie.
– Ty cholerny draniu. – Abby się zdenerwowała. To było naprawdę niskie.
– Jeśli komuś z was była żona robi takie numery, dzwońcie i opowiedzcie nam o tym. Ja zadzwoniłem do swojej wczoraj, żeby złożyć jej życzenia urodzinowe i powiedzieć, że zamierzam przyjechać po moje rzeczy… Właśnie wtedy mi powiedziała, że oddała wszystko Armii Zbawienia. Łącznie z nartami. A doskonale wiedziała, że w zimie wybieram się na narty. Czy ktoś słyszał o takiej mściwości?
– O rany. – Maury był w swoim żywiole. – Czy wybierasz się na te narty ze swoją dziewczyną?
– Oczywiście.
– A czy ona nie jest jakieś dwadzieścia lat młodsza od twojej byłej żony?
– Piętnaście.
– Noooo!
Abby zacisnęła znowu palce na kierownicy.
– Umówiliśmy się – ciągnął Nick – że przechowa moje rzeczy, łącznie z nartami, do czasu, aż znajdę sobie większe mieszkanie, bo po rozwodzie to ona dostała dom, studia, samochód… Prawie wszystko, co posiadaliśmy.
– Ty zakłamany sukinsynu – wycedziła Abby przez zaciśnięte zęby. Spłaciła połowę domu i studia, a samochód, mała honda, zawsze należał do niej. Nick jeździł lexusem. Wszystko zostało podzielone na pół.
– W dodatku pozbyła się wszystkiego, nawet rewolweru, który był pamiątką rodzinną. Powiedziała, że oddała to na cele dobroczynne.
– Na cele dobroczynne? – wtrącił Maury z niedowierzaniem.
Debil!
– Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby jakakolwiek organizacja dobroczynna przyjmowała broń palną. Jestem pewien, że to kłamstwo. Ale rozumiecie chyba, jak się czuję, wiedząc, że moja nie całkiem zdrowa na umyśle była żona ma rewolwer?
– Lepiej zmień adres.
– Tak, zmienię albo sam kupię broń – odparł Nick, co Maury skwitował kolejnym wybuchem śmiechu.
Abby poczuła, że nie wytrzyma tego ani chwili dłużej. Sięgnęła do torebki, wyjęła telefon i szybko wystukała numer stacji.
– KSLJ. Program Nicka Giermana – poinformował ją uprzejmy damski głos.
W ostatniej chwili Abby zreflektowała się i szybko przerwała połączenie. Nie daj mu tej satysfakcji. Nie słuchaj dłużej tych żałosnych, kłamliwych wynurzeń. W przeciwnym wypadku to on wygra.
Z niesmakiem wyłączyła radio i zorientowała się, że minęła zjazd z autostrady i spóźniła na spotkanie w sprawie zdjęć ślubnych. Chwyciła leżące na tylnym siedzeniu portfolio i kuląc się w strugach deszczu, pobiegła spotkać się z panem młodym, panną młodą i zapewne jej matką.
Co za ironia, pomyślała. Fotografuje dziesiątki nowożeńców, a własne zdjęcia ślubne wrzuciła do ognia.
Kto powiedział, że Bóg nie ma poczucia humoru?
Dokąd on ją zabiera?
Mary LaBelle, związana, zakneblowana, z opaską na oczach, zaczęła się modlić.
O pomoc.
O ratunek.
O zbawienie.
Było ciemno. Nic nie widziała. Czuła, że jest w jakimś samochodzie, najprawdopodobniej furgonetce, sądząc z odgłosu silnika. Nie widziała tej furgonetki, tak szybko wepchnięto ją na tylne siedzenie, pokryte szeleszczącą plastykową folią. Kierowca, mężczyzna, który zaszedł ją od tyłu, kiedy poszła pobiegać po kampusie, pojawił się znikąd. Najprawdopodobniej krył się za żywopłotem. Mary, która wracała już do akademika, nie zdołała dojrzeć jego twarzy. Czuła tylko siłę, kiedy chwycił ją od tyłu, naciągnął jej worek na głowę i wykręcił rękę, tak że upadła na kolana. Chciała krzyczeć, ale przyłożył jej rewolwer do głowy. Zamknęła więc usta i pogodziła się z losem.
Bóg ją uratuje.
A jeśli nie, to znaczy, że już wzywa ją do domu. Wiara doda jej sił… A jednak słuchając miarowego szumu silnika i dźwięków bryzgającej spod kół wody, czuła się jak skazaniec.
Pomyślała o rodzicach i poczuła łzy pod powiekami. Tak bardzo ich kocha! Nie może umrzeć! Nie! Musi walczyć o życie. Była drobna, ale silna i wysportowana, w szkole średniej uprawiała tenis i dbała o kondycję. Dlatego właśnie biegała wieczorami.
Ale w miarę upływu czasu zaczynała tracić nadzieję.
Nie była tak naiwna, by nie domyślać się, co chce zrobić ten człowiek. Chce ją zgwałcić, a potem zabić. Nie może na to pozwolić. Gdyby udało jej się uwolnić z więzów, może zdołałaby sięgnąć nad zagłówkiem i udusić go taśmą, którą skrępował jej ręce.
Ale morderstwo to grzech, pamiętaj o tym. Mary. Poza tym może wtedy stracić panowanie nad kierownicą, dojdzie do wypadku i tobie także coś się stanie.
Gdyby nawet doszło do wypadku, to co z tego? A gdyby zabiła człowieka w samoobronie, Bóg na pewno by jej wybaczył. Proszę, Jezu, proszę…
Nawet wypadek byłby lepszy od tego, co zapewne planuje ten szaleniec.
Mary była tego pewna.
Ale nie potrafiła uwolnić rąk, bez względu na to, jak się starała.
Ogarnęła ją panika.
Mamo, kocham cię. Chciałam, żebyś była dumna z tego, że postanowiłam wstąpić do zakonu.
Tatusiu, wybacz, że byłam taka głupia i pozwoliłam się porwać. Ostrzegałeś mnie, żebym nigdy nie biegała o zmroku. Chciałeś mi dać broń, a ja odmówiłam… Bardzo tego teraz żałuję…
Samochód zwolnił i zjechał z głównej drogi, zapewne autostrady, a zatem zbliżali się do celu. Mary gorączkowo próbowała uwolnić ręce. Serce biło jej jak oszalałe, na całym ciele wystąpił zimny pot.
Uwolnij się, Mary. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
– Nie dasz rady – powiedział. Mary drgnęła. Do tej chwili nie wymówił ani jednego słowa. Jego głos był spokojny, przerażająco spokojny. – Nie uwolnisz się.
Zrobiło jej się niedobrze ze strachu. Kim jest ten szaleniec? Dlaczego wybrał właśnie ją? Nie znała jego głosu, ale niczego nie mogła być pewna.
– Jeszcze tylko kilka minut.
Mary zaczęła się modlić. Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z tobą…
Samochód znowu zwolnił, a potem skręcił gwałtownie. Mary wytężyła słuch, ale znajome dźwięki ruchu samochodowego umilkły.
Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota twojego, Jezus…
Jechali jeszcze przez chwilę, która wydawała jej się wiecznością. W końcu samochód się zatrzymał. Serce podeszło jej do gardła.
Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej…
Silnik zgasł i Mary usłyszała krople deszczu spadające na dach samochodu. Prawie nie oddychała.
Amen.
Drzwi otworzyły się, sekundę później została wywleczona z furgonetki.
Stopy zapadły się w coś grząskiego, omal nie upadła. Wykręciła rękę, usiłując się uwolnić.
– Nie ruszaj się! – krzyknął. Wtedy z przerażeniem pojęła, że skoro nie boi się mówić tak głośno, muszą być tu sami… zupełnie sami.
– Rozwiążę ci nogi, ale jeśli spróbujesz uciec… – Znowu przytknął jej do skroni zimną lufę rewolweru. – Zabiję cię.
Mary wiedziała jednak, że zabije ją tak czy inaczej. Postanowiła, że jeśli nadarzy się okazja, zacznie uciekać. Lepiej dostać kulę w plecy niż być gwałconym i bitym całymi godzinami. Musi uciec. Musi.
Ale on przejrzał jej plan. Jednym szybkim ruchem przeciął taśmę krępującą jej kostki, a potem nadgarstki i szybko chwycił ją za ramię.
– Nawet o tym nie myśl – rzucił ostrzegawczo. – Idziemy.
Zacisnął palce na jej ramieniu i zaczął ją popychać do przodu lufą rewolweru.
Słyszała cykady i kumkanie żab, pod stopami czuła liście, z włosów na kark spływały krople deszczu. Wydawało jej się, że czuje zapach rzeki gdzieś blisko, ale nie była pewna. Rozpłakała się. Potknęła się o coś i omal nie przewróciła. To zły sen, to musi być tylko zły sen.
– Teraz do góry – rozkazał, podniosła posłusznie stopę i weszła na dwa schodki. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. – Wchodź.
O Boże, więc to tu postanowił ją zabić.
W środku unosił się zapach kurzu. Wydawało jej się, że usłyszała na podłodze chrobot pazurów, jakby zaskoczone szczury próbowały się gdzieś ukryć. Potem za plecami zamknęły się drzwi.
Pchnął ją, zrobiła krok przed siebie i wtedy to usłyszała… jakiś stłumiony dźwięk, jakby był tu ktoś jeszcze.
Omal nie zemdlała.
Dobry Boże, czyżby przywiózł ją gdzieś, gdzie czekają na nią inni mężczyźni? Słyszała o barbarzyńskich, rytualnych mordach na kobietach i zebrała się w sobie na przyjęcie tego, co ją mogło oczekiwać.
– Dobrze, bądź grzeczna – wyszeptał jej do ucha. Poczuła gorący oddech na karku. – Rób to, co mówię, a nie zrobię ci krzywdy. Będziesz bezpieczna.
Nie wierzyła mu ani przez chwilę.
To pułapka.
– Rozbierz się.
Zmartwiała. Ogarnęły ją mdłości.
Przyłożył lufę do jej piersi. Przez chwilę miała zamiar nie posłuchać, w końcu jednak zrobiła to, co kazał. Zdjęła koszulkę i krótkie spodenki. Drżała na całym ciele. Nigdy dotąd w całym życiu nie czuła się tak bezbronna.
– Dobrze.
Znieruchomiała w majtkach i staniku. Czyżby nie chciał, żeby rozebrała się do naga?
– A teraz włóż to.
Usłyszała, jak rozpiął jakiś długi zamek błyskawiczny. Podał jej coś z miękkiego, jedwabistego materiału – sukienkę? Opuściła ją niżej i wsunęła w nią stopy.
– Odwróć – rozkazał.
Po omacku znalazła górę sukienki i podciągnęła ją lekko, potem włożyła ręce w rękawy.
Mężczyzna stanął za nią i powoli zapiął suwak. Jego oddech był gorący. Wilgotny.
– No, no – mruknął i przysunął się bliżej. Poczuła na swoich plecach jego pierś, a niżej, przez cienki materiał sukienki, erekcję.
Jej oczy wypełniły się łzami. Chce ją zgwałcić… i ci inni, którzy czekają tu w milczeniu, zapewne także.
Dlaczego? Ojcze, dlaczego?
Objął ją ramieniem w pasie i przycisnął do siebie.
– Mary – powiedział. Drgnęła, bo znał jej imię. Nie porwał jej przypadkowo. Chciał właśnie jej. – Powiem ci, co masz zrobić, żeby się ocalić. Słuchasz mnie?
Kiwnęła głową.
– Weźmiesz ten rewolwer i strzelisz w poduszkę.
Co?
– Tak, dam ci rewolwer, ale ty nie odwrócisz się, żeby zastrzelić mnie, dobrze? I tak na to nie pozwolę. Będę go trzymał razem z tobą. O tak… – Wcisnął rewolwer w jej drżącą, spoconą dłoń i położył jej palec wskazujący na cynglu, a potem wyciągnął jej rękę do przodu.
– Musisz tylko nacisnąć, to wszystko.
Mary dygotała jak w gorączce. To jakieś szaleństwo. Nie, nie strzeli po omacku w ciemność. Przyszło jej do głowy, że może to jakiś idiotyczny żart, ale sama w to nie wierzyła.
– No, dalej – ponaglił.
Znowu usłyszała ten stłumiony dźwięk – śmiech? płacz? Skąd dochodzi i kto go wydaje? Czy ktoś chowa się w szafie, czy patrzy na nią? Jedna osoba? Czy więcej?
Gdyby mogła się nagle zbudzić w swojej sypialni!
– Masz pięć sekund.
Nie! I znowu ten dźwięk.
– Pięć.
Proszę, pomóż mi. Ojcze.
– Cztery.
Nie opuszczaj mnie, błagam.
– Trzy.
Jestem Twoją pokorną sługą.
– Dwa.
Miej litość nad moją duszą!
– Jeden.
To on nacisnął spust.
Rewolwer wystrzelił, szarpiąc jej ręką.
Przed nią rozległ się stłumiony jęk.
Zmartwiała z przerażenia. Czyżby właśnie zastrzeliła innego człowieka?
Zaczęła krzyczeć przez knebel i wyrywać się gwałtownie, ale szaleniec trzymał ją mocno. Jednym ruchem zdjął jej opaskę z oczu i wyjął knebel z ust. Zwymiotowała.
Potem podniosła głowę i w słabym świetle jedynej lampy zobaczyła, co zrobiła. Jakiś mężczyzna, którego twarz mgliście wydała jej się znajoma, siedział na krześle, z poduszką przywiązaną do klatki piersiowej. Ręce miał związane z tyłu, nogi w kostkach przywiązane do nóg krzesła. Był pochylony do przodu, a przed nim, na podłodze, rosła powoli kałuża krwi. W powietrzu unosiły się białe pióra z rozdartej poduszki, powoli opadając na mokrą, czerwoną plamę.
Mary, w sukience zalanej wymiocinami, z twarzą zalaną łzami, patrzyła, jak umiera.
– Zabiłaś go. Mary – powiedział niemal czule oprawca, przyciskając ją do siebie. – A to jest grzech. Ale ty przecież dobrze o tym wiesz, prawda?
Nie odpowiedziała. Cokolwiek by powiedziała, nie miało to żadnego znaczenia. Wiedziała o tym.
– Właśnie zgrzeszyłaś, Mary – szepnął.
Mary przełknęła ślinę. Wiedziała, co się zaraz stanie.
Ojcze, wybacz mi…
– A wszyscy wiemy, że ceną grzechu jest śmierć.
Powoli odwrócił rewolwer w jej dłoni i przytknął lufę do jej skroni.