Montoya zamknął drzwi pokoju na klucz i zszedł z Brinkmanem do holu. Brinkman wyszedł na papierosa, a Montoya odszukał niewielki gabinet, w którym za ciężkim dębowym biurkiem siedziała dziekan Usher. Po drugiej stronie biurka siedziała tęga dziewczyna o kruczoczarnych, farbowanych włosach i brzydkiej cerze, częściowo ukrytej pod bardzo jasnym, niemal białym podkładem. Miała na sobie długą czarną sukienkę, czarne koronkowe rękawiczki bez palców i czarne wysokie buty. Spojrzała na Montoyę wrogo, nerwowo poruszając nogą.
– Ophelio, to jest detektyw Montoya. – Pani Usher patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi, najwyraźniej oczekując Brinkmana. – Detektywie Montoya, to Ophelia Ketterling.
– O, po prostu O – poprawiła dziewczyna.
Montoya zajął jedyne wolne krzesło obok dziewczyny.
– Detektyw Brinkman zaraz przyjdzie – wyjaśnił – ale możemy już zacząć. Rozmowa będzie nagrywana. Nie masz nic przeciw temu?
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Jakby nic jej to nie obchodziło.
– Wszystko jedno.
– Dobrze. – Montoya wyjął z kieszeni dyktafon i postawił go na biurku.
Pani Usher spojrzała na urządzenie takim wzrokiem, jakby to był wściekły pies, ale nie podjęła tematu.
– Obaj panowie są z Departamentu Policji w Nowym Orleanie i chcą ci zadać kilka pytań. Chodzi o Courtney.
– Chyba o Mary? – odpaliła dziewczyna, ożywiając się nieco. – Przywiązywała do tego imienia wielką wagę.
Pani dziekan z irytacją zacisnęła wargi.
– Po prostu odpowiadaj na pytania.
– Jakie pytania? – Ophelia rzuciła Montoi powłóczyste spojrzenie spod ciężkich od czarnego tuszu rzęs. Wydawała się śmiertelnie znudzona.
– Przede wszystkim czy chodziła na randki? Spotykała się chłopcami?
Ophelia prychnęła z pogardą.
– Nie, z nikim poza Jezusem.
– Ophelio! – Pani Usher straciła cierpliwość. – To formalne przesłuchanie. Twoje słowa są nagrywane.
– Cóż, taka jest prawda. O niczym innym nie mówiła. Bóg, Jezus i ten cały Duch Święty. Była stuknięta. Ciągle chrzaniła, że obiecała siebie Bogu, że jest oblubienicą Boga i że nie może się doczekać chwili, kiedy wstąpi do zakonu. Twierdziła, że poszła do college’u tylko na życzenie rodziców.
– A co ty o tym sądzisz?
– A jak pan myśli?
Montoya zauważył, że w jedno nozdrze miała wpięty kolczyk z czerwonym kamieniem, a na jej szyi wisiała na rzemyku mała buteleczka z jakimś ciemnym płynem. Dziewczyna wzięła ją do ręki i podniosła do światła.
– Na to pan patrzy? Chce pan wiedzieć, co to jest? – Uniosła jedną brew. – W porządku. To krew.
– Dość tego! – Pani Usher sięgnęła do dyktafonu. – Wyłączmy to chociaż na chwilę.
Ophelia się uśmiechnęła. Wargi miała pociągnięte błyszczącą, fioletową kredką.
– Nie wyłączajmy. Chcę to już mieć za sobą. Przy okazji – dziewczyna potrząsnęła buteleczką – to ludzka krew.
Zalatujący dymem papierosowym Brinkman wszedł do pokoju i stanął przy drzwiach.
Ophelia najwyraźniej postanowiła wszystkich zaszokować. Montoya czekał spokojnie, aż pokaz dobiegnie końca.
– To oczywiście nie jest ludzka krew. – Pani Usher pobladła i zacisnęła dłonie. – W szkole obowiązują przepisy dotyczące…
– Nie, nie ma takich przepisów. To moja krew i mogę ją wszędzie ze sobą nosić, w moim ciele, butelkach czy fiolce. Poza tym to rzadka grupa krwi – dodała dziewczyna z dumą. – AB Rh-.
Brinkman odchrząknął. Wydawał się zakłopotany.
– Wracając do twojej koleżanki z pokoju – podjął Montoya – możesz nam powiedzieć, kiedy ostatnio widziałaś Courtney?
Tym razem Ophelia go nie poprawiła.
– W dniu, kiedy zginęła, nic szczególnego się nie działo. Przygotowywała się do wyjścia do biblioteki, jak zawsze… Miała plecaczek, włożyła strój do biegania… zawsze go wkłada… to znaczy wkładała, kiedy chciała biegać po zajęciach
– Zachowywała się normalnie?
– Normalnie? Też coś! W ogóle nie była normalna. Ale jeśli chodzi o to, czy zachowywała się tak jak zwykle, to owszem. Była taka, jak zawsze. Pieprzona świętoszka.
– Ophelio – powiedziała pani Usher ostrzegawczo.
– Mam na imię O, pamięta pani?
– O której wyszła tamtego dnia? – spytał Montoya.
Ophelia poruszyła się na krześle.
– Nie jestem pewna, ale po obiedzie, jeśli tak można nazwać to, co nam tu podają. – Skrzywiła się i wzruszyła ramionami.
– Więc był już wieczór?
– Tak, było ciemno… Mogło być koło siódmej, może wpół do ósmej.
– O której zazwyczaj wracała?
– Przed północą… tak mi się wydaje.
– Wiesz może, czy się z kimś spotykała?
Ophelia pokręciła głową i zawinęła pasmo czarnych włosów wokół palca.
– Nie wiem. Nie sądzę. Była typem samotnika. Mówiłam już. Interesowała ją tylko religia. Była stuknięta.
– Ale przecież musiała mieć przyjaciół.
Ophelia wzruszyła ramionami.
– Może z jakiejś grupy religijnej. Naprawdę nie wiem. No i poznała jedną zakonnicę, o ile pamiętam, z zakonu… jak ona się nazywała? Melinda czy może Margaret…Nie…
– Maria? – spytał Montoya, czując, że zaczyna się pocić.
– Tak! Maria. Zgadza się.
– Z zakonu Naszej Pani od Cnót?
– Możliwe. – Dziewczyna przygryzła pomalowany na czarno paznokieć i westchnęła. – Nie przykładałam do tego wielkiej wagi, to chyba zrozumiałe. Nie pamiętam.
– I, o ile wiesz, nie spotykała się z nikim szczególnym.
Ophelia wzniosła oczy do góry.
– Chyba już to przerobiliśmy. Nie spotykała się ze śmiertelnikami. Była oblubienicą Boga. I to nie było wolne małżeństwo.
– Nosiła pierścionek? – naciskał Montoya, nie zwracając uwagi na komentarze.
– O tak, zawsze. Pierścionek dziewicy.
– Co?
– Tak go nazywała. Niektóre dzieciaki, te naprawdę religijne, noszą takie pierścionki. Kupują sobie pierścionek albo dostają go od rodziców czy kogoś takiego na znak, że nie będą robić pewnych rzeczy. Uprawiać seksu. Do czasu, aż kogoś poślubią… albo nigdy. – Ophelia znowu wzniosła oczu ku niebu. – Wieczne dziewictwo? To jakaś paranoja. – Pokręciła głową i skrzywiła się z niesmakiem. – Ona była stuknięta, sam pan widzi. Naprawdę popie… stuknięta.
– Wspominała kiedyś o Nicku Giermanie? – spytał Montoya.
– Owszem. Raz, może dwa razy, kiedy przypadkiem usłyszała jakiś fragment programu. Była – Ophelia podniosła dłonie i zrobiła znak cudzysłowu palcami – wstrząśnięta.
Montoya poczuł nagły przypływ adrenaliny, jak zawsze, kiedy był bliski przełomu w sprawie.
– Znała go osobiście?
– Nie. Nie przypuszczam.
– Dzwoniła kiedyś do radia?
Ophelia otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła i zastanawiała się przez chwilę.
– Chciałam powiedzieć „nie”, ale nie wiem. Nigdy nie mówiła, że dzwoniła i nigdy nie słyszałam, żeby to robiła. Do tego trzeba mieć jaja, a to była taka szara myszka. Ale cóż, dziwniejsze rzeczy się zdarzają. Mogła dzwonić. Tyle że ja nic o tym nie wiem.
– Ale mówiła o nim?
– Właściwie nie… Chociaż… wspominała coś, raz czy dwa. Że powinien odnaleźć Jezusa. Ale ona uważała, że wszyscy powinni go odnaleźć, łącznie ze mną, i naprawdę specjalnie mnie to nie zaskoczyło.
– Nie wiesz jednak, czy kiedykolwiek z nim o tym rozmawiała – odezwał się Brinkman.
Pokręciła głową.
– Wróćmy do czegoś, o czym już rozmawialiśmy – zasugerował Montoya. – Courtney, czy też Mary, wychodziła gdzieś z przyjaciółmi? Miała swoje życie towarzyskie?
– Chyba tak, jeśli można to tak nazwać. Nie chodziła do pubów ani na koncerty i tak dalej. Po obiedzie zazwyczaj szła do biblioteki, w drodze powrotnej biegała, przebierała się i szła do kaplicy na godzinę czy dwie, żeby się modlić, jak przypuszczam.
– Do kaplicy w kampusie?
– Tak, ale tamtej nocy chyba nie poszła do kaplicy. Zawsze przedtem się przebierała. Nie poszłaby tam w krótkich spodenkach.
– Dużo rozmawiałyście? – spytał Brinkman.
Ophelia spojrzała na niego znudzona.
– Co pan? Już po pierwszym tygodniu przestałam z nią gadać. Dla niej wszystko, naprawdę wszystko, zaczynało się i kończyło na Bogu. Sama chodziłam wcześniej do katolickiej szkoły, ale tam większość dzieciaków uważała, że religia to ich prywatna sprawa. Nikt nie zachowywał się tak, jakby miał zamiar zbawić świat. Ale Mary… ona była jak ci Odrodzenie Chrześcijan. Kawał świra. Przerażała mnie. Już nawet złożyłam prośbę o zmianę pokoju.
Montoya zerknął na dziekan Usher, która przytaknęła.
– Nie bardzo wiem, czy dobrze zrozumiałem. – Brinkman założył ręce na piersi. – Ona przerażała ciebie?
Kiwnęła głową.
– Amen.
Zadali jej jeszcze kilka pytań, zabrali przygotowane przez dziekan Usher dokumenty i poszli na spotkanie z doktorem Starrem. Był to szczupły mężczyzna po trzydziestce, który często mrugał, jakby miał źle dopasowane szkła kontaktowe. Wprowadził ich do niewielkiego gabinetu na pierwszym piętrze.
– Zechcą panowie usiąść – zaproponował, kiedy się sobie przedstawili.
Jego biurko było ogromne, ale panował na nim wzorowy porządek, jakby Starr spędzał całe dnie, układając wypracowania swoich studentów w idealnie równe stosy. Na półkach za biurkiem stały równo książki, ani jeden tom nie wystawał z rzędu. Montoya miał wrażenie, że gabinet jest raczej na pokaz, nie do pracy. Wszystko tu wyglądało po prostu zbyt perfekcyjnie.
– Wiem, że chodzi o Mary. – Starr włączył stojącą na biurku lampę. Montoya zauważył, że użył imienia wybranego przez dziewczynę. – Straszna tragedia. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci.
– Dobrze ją pan znał? – Brinkman od razu przeszedł do rzeczy.
– Dość dobrze, by wiedzieć, że była bardzo zdolna. Pisała wnikliwe eseje, a jej wypowiedzi na zajęciach były głębokie, choć z teologicznego punktu widzenia brakowało im szerszej perspektywy. – Nauczyciel uśmiechnął się i spojrzał na zegarek.
– To chyba niewielka klasa? – spytał Montoya. – Po kilku tygodniach zajęć zna pan wszystkich studentów?
– Owszem, niewielka – odparł cierpliwie. – Poza tym… moje zajęcia zaczynają się o ósmej rano, dla wielu studentów to za wcześnie. Tak, w tej grupie jest dwadzieścia pięć osób. – Zamrugał i zmarszczył brwi. – Czy też raczej było.
– Słyszeliśmy, że zaprosił pan na zajęcia Nicka Giermana – powiedział Brinkman.
– Tak, tego kontrowersyjnego radiowca, który także został zamordowany. Widziałem w wiadomościach. – Starr poruszył się niespokojnie, na czoło wystąpiły mu krople potu. – Poprosiłem go, żeby powiedział parę słów na temat komunikacji interpersonalnej. Pomyślałem, że młodzieży się to spodoba, no i chciałem zachwiać trochę tutejszym systemem. Mógł przyjść tylko o ósmej rano i tam się umówiliśmy. – Starr odwrócił głowę i przez chwilę patrzył w okno. – Oczywiście nie miałem pojęcia, co się stanie.
– Oczywiście – powtórzył Brinkman.
Starr spojrzał na niego ostro.
– Cóż, zaprosiłem tylko znanego radiowca, to wszystko – powiedział, przekładając ołówki leżące na biurku. – Bardzo mi zależy na tym, żeby moje nazwisko nie było wymieniane w związku z tą sprawą… o ile to możliwe. Jestem tu nowy i… no cóż… wolałbym uniknąć kłopotów.
– Prowadzimy dochodzenie w sprawie podwójnego zabójstwa. – Montoya nie był w stanie ukryć irytacji. – Nie mamy zamiaru niszczyć niczyjej reputacji, ale musimy wykonać naszą pracę.
– Rozumiem, ale…
– Czy miał pan już kiedyś problemy z prawem? – spytał Montoya i Starr pobladł.
– Cóż… istotnie. Ale to nie było nic poważnego – dodał szybko. – Akcja ekologiczna… Nic nie zrobiłem, wziąłem tylko udział w proteście, ale… to bardzo konserwatywna szkoła.
– Wiedzą o tym tutaj?
Pokręcił głową.
– Nie, nie sądzę. Nie.
– Jeśli nie zrobił pan nic złego, nie musi pan nic ukrywać. – Montoya zaczynał mieć dość faceta. Jedna z jego studentek została zamordowana, a on potrafił myśleć tylko o swojej reputacji. Dupek.
Nie dowiedzieli się od niego zbyt wiele. Jeśli wierzyć słowom Starra – a Montoya nie był przekonany, że jest całkowicie szczery – nauczyciel znalazł się w samym środku śledztwa w sprawie morderstwa przez niefortunny zbieg okoliczności.
Kiedy wstali i zaczęli się żegnać, Starrowi wyraźnie ulżyło.
Na zewnątrz Brinkman zapalił papierosa.
– To jeszcze nie koniec. Widziałeś, jak przekładał te długopisy? Był zdenerwowany. Może być winny.
– Winny czego?
– Tego nie wiem, ale dawno nie widziałem takiego nadętego dupka. Szkoda, że nie ma na to paragrafu.
Tym razem Montoya musiał się z nim zgodzić.
Zatrzymali się przy kaplicy, żeby porozmawiać z ojcem Stephenem, niskim starszym mężczyzną w okularach i z aparatem słuchowym. Dowiedzieli się od niego tylko tyle, że Mary była jak „powiew świeżego powietrza” i „dobra jak anioł”. Poza tym niewiele.
– Jezu, widziałeś to? Facet urodził się chyba w szóstym wieku.
Montoya nie mógł powstrzymać uśmiechu. Może Brinkman nie był jednak aż tak beznadziejny. Ale w samochodzie starszy detektyw znowu zaczął go zirytować.
– Ta dziewczyna ma nierówno pod sufitem – powiedział, kiedy opuszczali teren uniwersytetu.
– To dziecko. Próbuje zwrócić na siebie uwagę.
– Wygląda na zdolną do wszystkiego.
– Ale ma alibi. To tylko nastolatka.
– Mówię tylko, że może mieć z tym jakiś związek. – Brinkman zapalił i zaciągnął się dymem. – Chociaż im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to raczej ta była żona. – Spojrzał na Montoyę z ukosa. – Zobaczysz, założę się, że odziedziczy wszystko, co zostało po Giermanie.
– Byli po rozwodzie.
– To bez znaczenia. – Brinkman zaciągnął się jeszcze raz, po czym wyrzucił papierosa za okno. – Zobaczysz, na pewno dostanie sporo forsy i wtedy będzie naszą podejrzaną numero uno.
Montoya nie chciał w to wierzyć, ale wiedział, że Brinkman ma rację. Abby Chastain była podejrzana. Czy mu się to podobało, czy nie.
Abby stała przy oknie i patrzyła w czarną, wilgotną noc. Wiatr poruszał konarami drzew, szeleścił liśćmi. Tam, na zewnątrz, było coś, co bardzo niepokoiło Hershey. Suczka była nerwowa, cały czas stała pod drzwiami na tyłach domu, kręciła się i skomlała. Nie było w tym jednak nic niezwykłego. Ilekroć Nick przywoził ją na weekend, Hershey była spięta i nadpobudliwa, jakby szukała ujścia nagromadzonej energii.
– Uspokój się – powiedziała Abby. Tym razem udzieliła jej się nerwowość psa. Po raz pierwszy od bardzo dawna stała przy oknie, zastanawiając się, co czai się na zewnątrz.
Albo kto.
Nagle zdobiło jej się zimno, potarła dłońmi ramiona. W dodatku, kiedy Hershey zaczęła się kręcić pod drzwiami, zadzwonił telefon. Identyfikator wyświetlił numer „nieznany” i Abby nie podniosła słuchawki.
Ktokolwiek to był, nie zostawił wiadomości.
Pewnie telemarketer. Albo kolejny dziennikarz.
A jednak… Abby miała niejasne wrażenie, że ten telefon miał związek z czymś… niebezpiecznym. Wrogim. Zadrżała.
– Przestań – skarciła się półgłosem, ale spuściła rolety w oknach na tyłach domu. Potem nalała sobie kawy z dzbanka do filiżanki i wstawiła ją do mikrofalówki.
Jest nerwowa z powodu tego morderstwa. To wszystko. A zachowanie psa i poruszający drzewami wiatr tylko pogarszają sytuację. Powiedziała sobie, że jeśli nawet coś czai się na zewnątrz, jest to z pewnością jakieś dzikie zwierzę, na przykład opos albo skunks.
Mikrofalówka zadzwoniła krótko. Abby wyjęła filiżankę i ostrożnie upiła łyk kawy, tak gorącej, że omal nie poparzyła sobie ust.
Znowu zadzwonił telefon, Abby drgnęła gwałtownie, wylewając kawę na rękę.
– Cholera! – krzyknęła cicho i upuściła filiżankę, która spadła na podłogę i rozprysła się na dziesiątki błękitnych kawałków. Kawa zaczęła spływać w szpary desek.
Hershey podwinęła ogon pod siebie i zaskomlała cicho. Rozległ się kolejny dzwonek telefonu. Abby chwyciła słuchawkę, przeczytała numer na identyfikatorze i zebrała się na sobie.
– Cześć, tato – powiedziała, przytrzymując słuchawkę ramieniem i ścierając kawę z rękawa.
– Cześć, kochanie. – Głos Jacques’a Chastaina, niegdyś silny i głęboki, był teraz tylko chrypliwym szeptem. Abby natychmiast stanęły przed oczami plastykowe rurki doprowadzające tlen do jego nozdrzy. Rak i rozedma płuc zniszczyły jego ciało. Przeszedł operację, a potem także chemioterapię, która jeszcze bardziej nadwątliła jego siły. Teraz dochodził do siebie, ale już nigdy nie będzie tym silnym, pełnym życia mężczyzną, który uprawiał tenis, wspinał się po górach, brał udział w spływach kajakowych.
Już nigdy.
– Co słychać, tato? – spytała, starając się, by nie dosłyszał, jak ściska ją w gardle.
– Jeszcze żyję, więc chyba wszystko w porządku. A co u ciebie?
– Jakoś leci.
– Słyszałem o Nicku. Taka tragedia. Bardzo mi przykro.
– Mnie też.
– Wiem, że się między wami nie najlepiej układało, ale… ja go lubiłem.
– Ja też… kiedyś. – Abby poczuła się zdradzona. Dlaczego ojciec mówi takie rzeczy, przyznaje się do uczuć, które ją tylko ranią?
– Wiesz, kiedy będzie pogrzeb? Chciałbym przyjechać.
– Nie, nie wiem. Sądzę, że policja nie wydała jeszcze ciała rodzinie. Kiedy się czegoś dowiem, zaraz dam ci znać. – Oparzona ręka zaczęła ją piec, podeszła więc do zlewu, odkręciła kran i wsunęła nadgarstek pod strumień zimnej wody.
– Ta dziewczyna, którą przy nim znaleziono… znałaś ją?
– Nie.
Umilkł na chwilę, jakby się wahał. Abby wiedziała, o co zaraz spyta.
– Wolałbym cię o to nie pytać, ale… Czy był z nią jakoś związany?
– Nie wiem, tato.
– No tak, oczywiście.
Abby zebrała większe fragmenty filiżanki z podłogi i wrzuciła je do kubła na śmieci.
– To jednak było podwójne morderstwo, a nie morderstwo i samobójstwo, jak początkowo sądzono?
– Niczego nie mogę być pewna. – Wytarła kawę z podłogi.
– No cóż… – ciągnął Jacques. – A jak ty się czujesz? Musi ci być bardzo ciężko.
– Jeszcze żyję, więc chyba wszystko w porządku – powtórzyła jego słowa.
Ojciec zachichotał.
– A jak Charlene? – zapytała, choć nigdy nie była blisko z macochą, próżną kobietą, która dobiegała sześćdziesiątki, wyglądała na lat pięćdziesiąt, a twierdziła, że ma „nieco ponad czterdzieści”.
– W porządku. Bardzo zajęta. Jak tylko lekarze na to pozwolą, ma zamiar zabrać mnie do domu.
Abby nagle ścisnęło w gardle.
– Kiedy to będzie?
– O, myślę, że wkrótce.
Było to kłamstwo i oboje o tym wiedzieli.
– No cóż, chciałem tylko spytać, co u ciebie, kotku. Daj mi znać, gdybyś czegoś potrzebowała.
– Jasne, tato. Ty też.
– I odezwij się, kiedy dowiesz się czegoś o pogrzebie.
– Tym zajmie się pewnie rodzina Nicka.
– Ale chyba cię poinformują.
– Chyba tak.
– To dobrze. Trzymaj się, kochanie.
– Ty też, tato, i dbaj o siebie. – Odłożyła słuchawkę przygnębiona. Przez chwilę zastanawiała się nad swoją małą rodziną, której członkowie coraz bardziej się od siebie oddalali.
Cóż, mogło być gorzej, pomyślała i spojrzała na kominek. Na palenisku leżały jeszcze spopielone resztki fotografii.
Zdjęcia Nicka.
To straszne, że tak zginął, co nie zmienia faktu, że był kiepskim mężem. Teraz, po śmierci, stawał się miejscowym bohaterem, ale ona była do tego nader sceptycznie nastawiona.
Za dobrze go znała.