Abby nie mogła uwierzyć.
Charles Pomeroy i Hannah Jefferson nie żyją? Zamordowani w taki sam sposób jak Nick i Courtney LaBelle?
Siedziała na brzegu sofy, patrząc w ekran telewizora, i czuła, jak ogarniają ją mdłości. Co się tu dzieje? Kto się tego wszystkiego dopuścił? I dlaczego? Cały czas coś ją niepokoiło… Hannah Jefferson zajmowała się pracą na rzecz psychicznie chorych. Czyżby kiedyś należała do personelu Szpitala Naszej Pani od Cnót? Czy to dlatego twarz tej kobiety wydawała jej się znajoma? A może dlatego, że podobnie jak Charles Pomeroy Hannah była osobą dobrze znaną lokalnej społeczności?
Abby wzdrygnęła się i zadrżała, jakby owiał ją zimny wiatr. Dręczyło ją jakieś niewyraźne, zamglone wspomnienie. Nie była w stanie go uchwycić, ale była pewna, że ma związek z jej matką i szpitalem…
Spojrzała w ciemne okno i przez chwilę znowu wydało się jej, że ktoś czai się w krzakach między drzewami, patrzy na nią i obserwuje każdy jej ruch.
– Daj spokój – skarciła się surowo, ale wstała i spuściła wszystkie rolety. Pies tym razem spał spokojnie na dywaniku przed kominkiem. Ansel leżał zwinięty w kłębek na oparciu kanapy. Miał zamknięte oczy i mruczał cicho, nieświadom zamętu w głowie swojej pani.
Wróciła do salonu i zmieniła kanał. Na ekranie ukazała się Vanessa Pomeroy, drobna, pewna siebie kobieta, starannie ubrana i uczesana. Spokojnie, bez jednej łzy, mówiła o „tragedii”, jaką jest śmierć jej męża. Potem pojawił się Walter Jefferson, tak wstrząśnięty i zrozpaczony, że ktoś musiał go podtrzymywać, by nie upadł. Po jego twarzy płynęły łzy.
– Biedny człowiek – szepnęła Abby i znowu zmieniła kanał. Teraz jej oczom ukazał się pastor Gregory Ray Furlough. Stał przed tłumem wiernych na stopniach swojego kościoła. Było jeszcze jasno, materiał musiał więc zostać nakręcony znacznie wcześniej. Abby zwinęła się w rogu kanapy i patrzyła zafascynowana, jak charyzmatyczny kaznodzieja wykorzystuje horror morderstwa do własnych celów. Krzyczał i gestykulował, wznosił ręce do nieba i modlił się tak żarliwie, że zdołał chyba skruszyć serce najbardziej zatwardziałych ateistów. Był urodzonym mówcą i najwyraźniej odnalazł swoje powołanie.
Znowu zmieniła kanał, dziwnie przygnębiona wystąpieniem kaznodziei. Miała wrażenie, że Furlough wyolbrzymia tragedię w nadziei, że swoją retoryką przyciągnie więcej ludzi – i dolarów – do swojego kościoła.
Daj spokój, Abby, pomyślała. Kim jesteś, by osądzać innych?
Hershey podniosła głowę i warknęła krotko, a Abby usłyszała silnik nadjeżdżającego samochodu.
– A to co znowu? – mruknęła zaskoczona. Znowu ogarnął ją niepokój. Podeszła do frontowego okna i wyjrzała. Przed domem zatrzymał się czarny mustang Montoi.
Dobrze, pomyślała z ulgą. Montoya wysiadł z samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Serce Abby drgnęło, co zignorowała, ale nie potrafiła powstrzymać radosnego uśmiechu.
Kiedy rozległ się dzwonek, Hershey zupełnie oszalała. Abby otworzyła drzwi i założyła ręce na piersi.
– Co za niespodzianka – powiedziała. – Przecież to detektyw Montoya!
– Tak, chyba mi to weszło w krew – odparł, uśmiechając się lekko. – Przepraszam.
– Przecież nie narzekam – mruknęła i zaraz skarciła się duchu. Nie powinna być taka chętna.
Montoya uniósł brwi.
Abby odsunęła się i gestem zaprosiła go do środka.
– Przypuszczam, że wpadłeś spróbować mojej fantastycznej domowej kuchni.
– Nie inaczej. – Spojrzał ponad jej ramieniem na telewizor w salonie. Na ekranie ciągle podawano informacje o morderstwie Pomeroya i Jefferson. Wszedł do domu, a Abby zamknęła za nim drzwi. – Więc wiesz już o Pomeroyu.
– Tak. To potworne.
– Amen. – Podszedł do telewizora i patrzył przez chwilę na ekran. – Co za drań.
– Złapiecie go. Prawda?
Montoya spojrzał na nią poważnie.
– Tak.
– No to zróbcie to jak najszybciej.
– Taki mamy plan.
Leżący na kanapie Ansel otworzył oczy, dostrzegł obcego i natychmiast wstał, a potem wyprężył grzbiet, zasyczał i uciekł do kuchni.
– Chyba mnie nie lubi – zauważył Montoya.
– Nie lubi nikogo poza mną.
Montoya uśmiechnął się krzywo.
– Próbowałaś dawać mu prozac? Mówię poważnie. Jedna z moich koleżanek z pracy miała szurniętego kota, który nie chciał chodzić do kuwety i sikał po całym domu. W końcu zaczęła mu podawać antydepresanty.
– Żartujesz.
Montoya położył dłoń na sercu.
– To prawda.
– Uważasz, że powinnam sprawić sobie ostrzejszego psa i milszego kota?
– Myślę, że kot by wystarczył
– Słyszałeś, Ansel? Ten pan uważa, że powinnam cię wymienić – powiedziała w stronę kuchni i uśmiechnęła się do Montoi. – Myślę, że jednak pozostanę przy swoich zwierzakach. – Schyliła się i podrapała Hershey za uchem. – Tak, malutka, nie masz się czego bać. Wierność. To cenię sobie najbardziej.
Spoważniał nagle. Domyśliła się, o czym pomyślał.
– No, no – rzuciła ostrzegawczo. – Wiem, o czym myślisz, i odpowiedź brzmi: tak, byłam wierna mojemu mężowi. Powiedziałam tak i myślałam: na zawsze, na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie, ale nigdy nie mówiłam „bez względu na to, ile będziesz miał romansów”. Chodź do kuchni, dam ci piwa… zakładam, że nie jesteś na służbie.
– Tak, aż do jutra, chyba że ktoś zadzwoni.
– Po co?
– Żeby powiedzieć, że nasz morderca znowu kogoś załatwił – odparł poważnie.
– Tak szybko?
Co za straszna myśl! Spojrzała na ekran telewizora i znowu zobaczyła domek myśliwski Pomeroya.
– Niewiele czasu minęło między tymi dwoma morderstwami. Zdaje się, że facet nie potrzebuje dużo, żeby się zregenerować. Poza tym seryjni mordercy często przyspieszają.
– Seryjni mordercy – powtórzyła, czując, że robi jej się zimno. – Może ten już skończył. Może wykonał swój plan.
Montoya spojrzał na nią wymownie. Tak, to było tylko pobożne życzenie. Wiedział swoje.
W kuchni wyjęła dwie butelki piwa z lodówki, otworzyła je i podała jedną Montoi. Potem wrócili do salonu. Na ekranie telewizora Gregory Ray Furlough grzmiał o gniewie bożym i o tym, że każdy powinien wejrzeć w swoją własną duszę.
– Dzwonił już do nas. – Montoya wskazał na ekran butelką. – Do wydziału, kilka razy. Chce się spotkać z porucznikiem i detektywami, żeby pomodlić się wspólnie o boską interwencję.
– Nie było jakiegoś śledztwa w sprawie jego Kościoła? – Abby zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć, co słyszała na ten temat.
– Może, nie wiem. Jako głowa organizacji religijnej jest praktycznie nie do ruszenia. Ale to dziwne… to chyba ta organizacja chciała kupić Szpital Naszej Pani od Cnót.
Abby znowu poczuła strach, jakby ktoś dotknął jej zimnymi palcami.
– Podobnie zresztą jak wiele innych grubych ryb, łącznie z Charlesem Pomeroyem.
– Zaraz, zaraz… Charles Pomeroy? Miał zamiar wybudować przy klasztorze kolejną fabrykę amunicji? – spytała Abby z niedowierzaniem.
– Chyba chciał kupić wszystko, łącznie z klasztorem. Ale to już bez znaczenia. Zakonnice się temu sprzeciwiły i archidiecezja odrzuciła jego ofertę.
– Dlaczego wcześniej o tym nie słyszałam?
– To było kilka lat temu – wyjaśnił Montoya. – Ja dowiedziałem się o tym dzisiaj. Wygląda na to, że to miejsce go fascynowało, choć należał do Kościoła baptystów w Cambrai. Można się w związku z tym zastanawiać, dlaczego przekazał tak dużo pieniędzy na szpital, kiedy jeszcze byli tam chorzy. Nie był raczej typem filantropa. Może znał kogoś, kto tam pracował albo się leczył.
– Jak Hannah Jefferson? – spytała Abby. – Dziwne, ale mam wrażenie… – zmarszczyła brwi – że ona była zatrudniona w tym szpitalu.
Montoya spojrzał na nią uważnie.
– Sprawdzę to.
– Myślisz, że to ważne?
– Może. Ustalenie jakichkolwiek związków między ofiarami pomogłoby nam zrozumieć, o co chodzi i kto się za tym wszystkim kryje.
– Sądzisz, że to się jakoś łączy ze szpitalem? – spytała. – No cóż, Clyde LaBelle był tam lekarzem, Charles dawał pieniądze, Hannah Jefferson tam pracowała…
– A Nick?
Abby pokręciła głową.
– To jest właśnie problem. Nick nie miał żadnych związków z tym szpitalem poza tym, że moja matka leczyła się tam i tam zginęła.
Milczeli przez chwilę.
– Cóż, musimy szukać dalej – powiedział w końcu Montoya. Spojrzał na Hershey, leżącą na swoim miejscu koło kominka i zapytał nagle: – Moglibyśmy rozpalić ogień? – Wskazał stos drewna na palenisku i dodał zaraz, jakby czuł, że powinien się wytłumaczyć: – Nigdy nie miałem w domu kominka.
– Jasne. – Abby podniosła się z kanapy, znalazła długą zapalniczkę do grilla i przytknęła ją do papieru pod drewnem. Papier zajął się natychmiast, zaraz potem do pokoju zaczął wpływać ciemny, gryzący dym.
– Cholera. – Abby szybko pociągnęła rączkę z boku kominka, otwierając przewód kominowy. Ogień buchnął do góry, dym został wessany w górę komina. – Przepraszam, zawsze o tym zapominam. – Czuła się jak idiotka.
– Nic ci nie jest?
– Nie, tym razem obyło się bez oparzeń trzeciego stopnia i opalonych brwi. Tylko to – pokazała mu ubrudzone sadzą ręce. – Czekaj, pójdę się umyć.
Zabrało to trochę więcej niż chwilę, ale zdążyła w tym czasie umyć ręce, położyć na talerzu krakersy i pokroić w plasterki ser, od którego odkroił wcześniej nadpleśniałą skórkę. Kiedy wróciła, Montoya siedział na kanapie bez butów i patrzył w ogień. Rozparł się wygodnie i ujął butelkę piwa w obie dłonie.
– Nie wiesz, czy Nick znał kogoś o inicjałach N. C.? – zapytał.
– N.C.? Możliwe. Chyba każdy zna kogoś o tym imieniu. Niech pomyślę… tak. Chyba na studiach, ja nigdy go nie poznałam. Naser… Naser… – Pstryknęła palcami. – Jak on miał na nazwisko? Curfew! Tak, Naser Curfew. Chyba byli na tym samym roku. Teraz mieszka gdzieś na Północnym Wschodzie, może w Bostonie? Nick chyba nie utrzymywał z nim kontaktów. Studiowali razem na Uniwersytecie Waszyngtońskim.
– Aha.
Sprawiał wrażenie, jakby czekał na coś więcej i Abby zmarszczyła brwi.
– No tak. Później też miał kumpla, z którym żeglował. Ten facet miał łódź, którą trzymał na Lake Union w Seattle. Nazywał się Andrew Nolte-Cradrick i niektórzy nazywali go N.C., chociaż Nick zawsze mówił o nim „Drew”.
– A ty?
– Czy znam kogoś, o inicjałach N.C.? – spytała, a Montoya kiwnął głową. – Cóż, pewnie miałam takich klientów i kolegów w szkole, ale jedyna osoba, która w tej chwili przychodzi mi do głowy to Nora Cadwick, kuzynka mojej przyjaciółki Alicii… tej, która mieszka nad zatoką.
– Tam, gdzie chcesz wyjechać.
– Kiedy sprzedam dom czy raczej, jeśli go sprzedam. – Abby pomyślała o Seanie Erwinie, który przyjechał wcześniej, przesuwał meble, mierzył drzwi i okna i robił notatki. – Właściwie o co ci chodzi? – zapytała, ale zaraz zorientowała się, że zna odpowiedź. – Zaraz, zaraz. Już rozumiem. Słyszałam dzisiaj kawałek tego programu radiowego… Byłam w samochodzie i chciałam sprawdzić, co się dzieje w starym dobrym WSLJ. Maury mówił o kimś, kto nazywa się N.C., prawda? Włączyłam radio w chwili, kiedy ktoś przyszedł do studia… czekaj, czy to nie byłeś ty?
Montoya kiwnął głową.
– No, no. – Pochyliła się w stronę Montoi i stuknęła swoją butelką w jego. – Napijmy się. Myślę, że zasłużyliśmy na to.
– Ja wiem, że zasłużyłem – odparł z uśmiechem.
Abby roześmiała się i poczuła, że napięcie, w jakim żyła od tygodnia, nieco ustępuje. Było to przyjemne uczucie.
– Nie tylko ty ciężko pracowałeś. Kiedy krążyłeś po ulicach Nowego Orleanu, szukając seryjnych przestępców, ja płaciłam rachunki i kadrowałam ślubne zdjęcia. Nie wiem, kto z nas ma bardziej niebezpieczny zawód. Widziałeś kiedyś matkę panny młodej, która właśnie zauważyła, że ma podwójny podbródek? Albo taką, która zobaczyła zdjęcie męża całującego pierwszą druhnę?
Montoya roześmiał się, a jego ciemne oczy błysnęły.
– To chyba ty powinnaś chodzić do pracy z bronią.
– Gdybym tylko ją miała. Mój rewolwer zniknął. – Montoya spoważniał, a Abby wzruszyła ramionami. – Należał do ojca Nicka. Kaliber trzydzieści osiem. Zatrzymałam go po rozwodzie, co bardzo wkurzyło Nicka. Miałam go jeszcze niedawno, a teraz zniknął.
– Kiedy? – spytał Montoya bardzo poważnie.
– Nie wiem. Kilka dni temu.
– Nie położyłaś go gdzie indziej?
– Nie… szukałam go. Nie wiem, co się z nim stało.
– Kto jeszcze, poza tobą, wchodził do domu? – Montoya postawił butelkę na stoliku i spojrzał na Abby uważnie.
Abby zdenerwowała trochę jego natarczywość. Montoya zadawał jej pytania, których sama nie miała sobie odwagi zadać.
– Nikt. No, poza kilkoma osobami, które przyjechały obejrzeć dom.
– Masz ich nazwiska, adresy i numery telefonów?
– Tylko numery.
– Podaj mi je.
– Myślisz, że to ważne? – spytała i poczuła, że znowu ogarnia ją strach.
– W obu wypadkach ofiary zostały zastrzelone z broni należącej do kobiety. W pierwszym był to rewolwer, który Courtney LaBelle dostała od ojca. W drugim broń została skradziona z domu Jeffersonów.
Abby nagle zabrakło tchu w piersi. Ogarnęła ją panika. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
– Uważasz, że morderca tu był. – Wskazała palcem podłogę. – W moim domu. Ukradł mój rewolwer, żeby mnie porwać, a następnie zabić i mnie, i jeszcze jedną osobę, jakiegoś mężczyznę? To chcesz powiedzieć? – Teraz już prawie nie była w stanie oddychać ze zdenerwowania.
– Chcę tylko powiedzieć, że to możliwe – odparł ostrożnie.
– Nie, Montoya, naprawdę mnie przeraziłeś. – Abby założyła ręce na piersi i podeszła do okna. Myślała o uczuciu, że ktoś ją obserwuje, o otwartym oknie, które odkryła w dniu, kiedy zniknął rewolwer… O Boże. Czy to możliwe? Czy ktoś był w domu? Czy ktoś ukradł rewolwer Nicka? A może sarna go gdzieś schowała? – W takim razie muszę ci chyba powiedzieć, że w dniu, kiedy zniknął rewolwer, ktoś rzeczywiście mógł tu być.
– Kto?
– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy naprawdę tu był. To było tego wieczoru, kiedy do mnie przyjechałeś, a ja otworzyłam ci z młotkiem w ręce. Powiedziałeś, że mam być ostrożna i zainstalować alarm. Jak ci mówiłam, wcześniej tego dnia Hershey była bardzo niespokojna. Myślałam, że chodzi o kota, ale i tak sprawdziłam cały dom. Wydawało mi się, że niczego nie brakuje, ale później odkryłam, że w pralni było otwarte okno.
– A wcześniej było zamknięte.
– Tak…
– Powinnaś mi o tym powiedzieć.
– Nie chciałam, żebyś pomyślał, że popadam w panikę… wiesz, jak te słabe kobietki, które boją się własnego cienia.
– Nie poświęcaj własnego bezpieczeństwa, żeby uratować twarz – powiedział Montoya tak stanowczo, że Abby natychmiast się zbuntowała.
– Ale jeszcze żyję, prawda? – rzuciła ostro. – Przeszukałam dom i nikogo nie znalazłam. Dopiero gdy odjechałeś, odkryłam, że nie ma rewolweru. Szukałam go długo, ale – pokręciła głową – nie znalazłam.
– Nie podoba mi się to.
– Mnie też.
Patrzył na nią tak intensywnie, że musiała odwrócić wzrok.
– No? – powiedziała, pocierając ramiona, bo nagle zrobiło jej się zimno. – Kto to jest N.C.? O Boże. – Nagle się zorientowała. – To on skontaktował się z radiem? Morderca skontaktował się z Maurym. Zadzwonił albo napisał e-maila do radia.
– Tak, ktoś to zrobił. Ale może to jakiś oszust. Ludzie często udają, że coś zrobili, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Ale ty sądzisz, że to on. – Spojrzała na niego, odsuwając włosy z twarzy. – Dlatego przyjechałeś i zadajesz mi te wszystkie pytania. Nie jesteś na służbie, ale ciągle pracujesz.
– Nie wiem, czy to morderca przysłał list. – Montoya wstał i się przeciągnął. – Ale to możliwe, a my sprawdzamy wszystkie tropy.
– Co było w tym liście?
Spojrzała na niego oczami rozszerzonymi ze strachu. Teraz, kiedy stała tak blisko, Montoi trudno było się skupić. Powinien być przygotowany na to pytanie, ale nie był. Nie był też przygotowany na reakcję swoich zmysłów.
– Co było w tym liście? – powtórzyła.
– Jeśli ci powiem, będziesz musiała zachować to w tajemnicy.
– Oczywiście.
– Mówię poważnie, Abby, coś takiego może kosztować mnie pracę albo, co gorsza, zrujnować dochodzenie.
– Ja też mówię poważnie. Śmiertelnie poważnie. Co, do licha, było w tym liście?
– Powiem ci tylko dlatego, że… obawiam się, że to może mieć jakiś związek z tobą. Nie wiem jaki i mogę się mylić, ale takie mam przeczucie. – Spojrzał w jej przerażone oczy. – Przykro mi. Ale musisz być tego świadoma i czujna. Ostrożna. Nie chcę, żebyś dała się zaskoczyć. – Zmarszczył brwi i zastanawiał się chwilę, ale w końcu odrzucił obawy związane z ostrzeżeniem Melindy, która kazała mu przestrzegać zasad. – W liście było tylko jedno słowo, Żałuj, i podpis: N C, dużymi literami.
Abby zmarszczyła brwi.
– Żałuj? – powtórzyła. – Ale za co? Za grzechy? Czyje? Dlaczego?
– Tego jeszcze nie wiemy. Pracujemy nad tym.
– Czy nie powinno się podać tej informacji do publicznej wiadomości?
– Tak będzie, kiedy policja uzna, że można to zrobić.
– Nic z tego nie rozumiem i nie znam nikogo o inicjałach N.C. Co to wszystko znaczy?
– Sam chciałbym wiedzieć. – Nie mógł powstrzymać się ani chwili dłużej. Objął ją i przyciągnął do siebie. Nie opierała się, oparł więc podbródek na czubku jej głowy i wciągnął w nozdrza zapach jej włosów. – Nie dowiemy się tego, póki go nie schwytamy.
Abby zadrżała i przytuliła się do niego.
– Złapiemy go. To tylko kwestia czasu.
– To dobrze.
Zamknął na chwilę oczy… Tak łatwo byłoby ją teraz pocałować. Oboje o tym wiedzieli. Podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco. Ich ciała ciasno przylegały do siebie, serca biły przyspieszonym rytmem. Montoya niechętnie wypuścił ją z objęć. Musiał to zrobić. Ale kiedy znalazła się znowu na odległość ramienia, poczuł się dziwnie opuszczony.
Nie oponowała, nie próbowała się do niego tulić, choć wydawało mu się, że dostrzegł w jej oczach iskierkę pożądania
Nie rób tego, Montoya, pomyślał. Nie całuj jej. To byłby duży błąd. Jest w to jakoś zamieszana… nie zapominaj o tym. Była żoną jednej z ofiar i może się stać następną ofiarą.
Zacisnął zęby.
Żeby zmienić temat, wskazał na stojące na kominku zdjęcie.
– To ty? – spytał, patrząc na czarno-białą fotografię.
– Moja matka.
– Naprawdę?
– Tak… miała wtedy jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat.
– Jesteś do niej bardzo podobna.
– Wszyscy mi to mówią.
– To komplement.
– W takim razie dziękuję.
Ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. Dopiero teraz dostrzegł, że była bardzo zmęczona.
– Może pójdziesz się położyć?
– Teraz?
– Wyglądasz na wykończoną.
Spojrzała w stronę drzwi.
– Chcesz już iść?
– Nie licz na to, moja pani. Nie ruszę się stąd, dopóki nie zainstalujesz tu alarmu i nie sprawisz sobie dobermana i tygrysa.
– Ale przecież nie możesz… – urwała.
– Wystarczy mi koc i poduszka. Prześpię się tutaj. – Wskazał na kanapę. Wierz mi, sypiałem już w gorszych warunkach.
– Sama nie wiem…
– Cóż, możesz mnie wyrzucić, ale wtedy będę musiał spać w samochodzie pod twoimi drzwiami – powiedział stanowczo. – Zostaję tu, Abby, czy ci się to podoba, czy nie.
– Dziękuję – odparła z prostotą.
Był tam ten gliniarz.
Przyjechał późno.
I został.
Ze swojej kryjówki wśród drzew za werandą patrzył, jak w domu gasną światła… wszystkie, nawet w sypialni. Okna były zasłonięte, ale dostrzegł migotanie ognia na kominku i czuł zapach dymu w wilgotnym, wieczornym powietrzu. Przypomniały mu się ogniska, które sam kiedyś rozpalał i przy których siedział. Sam. Był samotny, zawsze. Był „inny”. „Niezupełnie w porządku”. „Bardzo inteligentny, oczywiście, ale wiecie, trochę dziwny”. To były słowa jego matki. Tak tłumaczyła znajomym, dlaczego nie miał przyjaciół, dlaczego tak bardzo różnił się od rodzeństwa.
W końcu nauczył się odnajdywać spokój w swojej samotności. A potem poznał Faith.
I już nie był sam.
Znowu przypomniał sobie jej dotyk, ciepło, usta na swojej skórze…
Ale tym razem nie mógł zatopić się w słodkich wspomnieniach. Patrzył na dom i czuł, jak ogarnia go zimny gniew.
Pieprzyli się.
Był tego pewien.
Jak suka w rui, pozwoliła się pieprzyć temu policjantowi! Może teraz wije się i jęczy pod nim, błagając o więcej.
Była taka sama jak matka!
Która go zdradziła.
Znowu ogarnęła go fala wspomnień, ale tym razem były gorzkie jak piołun.
Pamiętał śmiech Faith, niski, gardłowy śmiech, który, jak sądził, należał tylko do niego. A jednak kiedyś usłyszał, jak dobiega z jej pokoju. Późno w nocy. Kiedy powinna na niego czekać.
Nacisnął klamkę.
Drzwi były zamknięte. Na klucz.
Zamknęła się przed nim.
Dlaczego?
Już miał coś powiedzieć, zawołać ją, ale wtedy dobiegły go inne odgłosy, dźwięki, których nie można było pomylić: stłumione postękiwanie zwierzęcej rozkoszy, rytmiczne skrzypienie sprężyn materaca, przeciągły jęk zaspokojonej żądzy.
Czuł sączący się spod drzwi zapach grzechu.
Łzy napłynęły mu do oczu na myśl o jej skalanej czystości. Sięgnął do kieszeni i dotknął rewolweru.
Jej rewolwer.
Ta broń go zbawi. I ją.
Zacisnął palce na chłodnym kawałku metalu.
Twój czas się zbliża, pomyślał z gniewem. Jest już bardzo blisko. O tak, bardzo blisko.
Zamknął oczy i zobaczył jej twarz. Piękną. Niewinną. Kusząco uśmiechniętą. Tak bardzo podobną do twarzy Faith.
Ona także go zdradziła, tak jak jej matka.
Chciał wierzyć, że jest aniołem.
Ale w głębi duszy wiedział, że jest zwykłą dziwką.