Rozdział 21

W szpitalu było ciemno, na korytarzach panował półmrok, schody zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Abby szła szybko, niosąc paczkę z prezentem. Chciała zrobić matce niespodziankę. Miała jej tak wiele do powiedzenia, z tylu rzeczy chciała się jej zwierzyć. Zaprosiła Treya na tańce… o Boże… A on, cud nad cudy, powiedział „tak”. Biegła w górę schodów. Ale pudełko było wielkie i wydawało się cięższe z każdym krokiem. Nie potrafiła go utrzymać. Chwyciła się poręczy, usiłując złapać równowagę, i wtedy pudło wyśliznęło jej się z rąk. Nie udało jej się go złapać. Patrzyła, jak stacza się ze schodów w ciemność. Zaczęła schodzić, żeby je podnieść i zabrać, ale powstrzymał ją głos matki.

– Abby? Abby Patricia? – Głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka, jakby matka znajdowała się na końcu długiego tunelu.

– Już idę, mamo – odkrzyknęła.

Wiedziała, że prezent przyniesie Gina. W końcu całą drogę kłóciły się o to, kto ma go dać matce. Niech Gina to zrobi. Co za różnica?

Ale patrząc w dół, zastanawiała się, gdzie jest Gina. I gdzie jest ojciec? Ile czasu może zabrać zaparkowanie samochodu?

– Abby! – Głos Faith brzmiał ostro. Była w nim nuta strachu.

Abby odwróciła się i pobiegła do góry. Na drugim piętrze usłyszała cichy szloch. Rozpaczliwy, rozdzierający płacz.

– Mamo?

Niemożliwe, by to jej matka płakała! Ale wszystkie drzwi na drugim piętrze były otwarte, jak rozdziawione, czarne paszcze potworów.

Tylko drzwi do pokoju 307 były zamknięte.

Nacisnęła klamkę.

Nic

– Och nie, nie… Proszę, nie… – Zza drzwi dobiegał błagalny głos jej matki.

– Mamo! – Abby uderzyła w drzwi pięścią. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

Jedna za drugą, cyfry składające się na numer pokoju zaczęły spadać na podłogę.

Trzy.

Zero.

Siedem.

A potem nagle drzwi otworzyły się szeroko.

Abby weszła do pokoju… W wazonie stał bukiet więdnących kwiatów. Lustro nad kominkiem było zbite, szkło poplamione krwią. Matka była przy oknie… ale nie sama… mężczyzna w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi, stał odwrócony plecami do Abby. Trzymał dłonie na ramionach Faith i popychał ją w stronę okna. Faith miała rozdartą sukienkę, jeden but spadł jej ze stopy.

Pomóż mi, błagała spojrzeniem, patrząc na córkę ponad ramieniem mężczyzny. Abby Patricia, pomóż mi!

Oszołomiona Abby chciała się ruszyć, ale jej nogi były ciężkie jak ołów.

– Mamo! – krzyknęła, wyciągając ręce i rozpaczliwie usiłując dosięgnąć matki.

Lekarz z całej siły pchnął Faith, która upadła do tyłu z krzykiem i uderzyła w okno. Szyba pękła. Abby, choć bardzo się starała, nie była w stanie powstrzymać matki przed wypadnięciem.

Lekarz wyszedł i zniknął w ciemnym korytarzu. Do pokoju przez rozbite okno wpływało gorące, wilgotne powietrze.

Faith, zakrwawiona, chwyciła dłoń Abby i przyciągnęła ją do siebie.

– Wybaczam ci – wyszeptała.

Razem runęły w ciemność.


Abby z krzykiem usiadła na łóżku. Była zlana potem, serce biło jej gwałtownie, nie mogła złapać tchu. Sen był tak realny.

– O Boże – szepnęła, odgarniając włosy z twarzy. Po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zobaczyła w otwartych drzwiach sylwetkę mężczyzny. Krzyknęła znowu i skuliła się w sobie. Mężczyzna podszedł bliżej.

– Abby? – Detektyw Montoya włączył nocną lampkę. W ręce miał rewolwer, a na sobie tylko dżinsy. Widząc, że jest sama, położył broń na stoliku. – Wszystko w porządku?

– Ciągle mnie o to pytasz – powiedziała, usiłując uspokoić galopujące serce, i odwróciła oczy. Kiedy rozstawała się z nim wieczorem, był przecież ubrany.

– Ja… eee… o Jezu. – Oparła się o wezgłowie i założyła włosy za uszy. – Znowu… znowu miałam ten sen. Przepraszam, nie chciałam cię zbudzić.

Uśmiechnął się lekko.

– Nie szkodzi.

Nie zaprotestowała, kiedy usiadł obok niej i przyciągnął do siebie tak, że poczuła jego zapach i bicie jego serca.

– Lepiej już?

– Tak… Chyba tak. Mam nadzieję…

Przyciągnął ją jeszcze bliżej.

– Usłyszałaś coś? A może coś zobaczyłaś?

– Nie… to był tylko sen. Ten sam, który nachodzi mnie od lat. Za każdym razem jest trochę inny, ale… – Wzdrygnęła się. – Zawsze dotyczy tej nocy, kiedy zginęła matka.

– To było bardzo dawno temu, a jednak ciągle do ciebie wraca – zauważył.

– Właśnie dlatego, za radą jednego z psychologów, pojechałam wtedy do szpitala.

– Ale nic się nie zmieniło?

– Jak dotąd, nie – zmarszczyła brwi. – Myślę, że tam jest coś ważnego, w pokoju mojej matki. – Spojrzała w jego ciemne, zatroskane oczy. – Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale czuję, że jeśli tam wrócę, uda mi się to wszystko zostawić za sobą – powiedziała. – Muszę tam wrócić.

– Dlaczego? – Montoya podciągnął nogi pod siebie i oparł się o poduszki, nie wypuszczając Abby z objęć.

– Bo kiedy byłam tam ostatnio, pokój mojej matki był zamknięty na klucz. Wszystkie inne były otwarte. Poza drzwiami na dole. Drzwi zewnętrzne były zamknięte, okna też, ale drzwi do pokojów były otwarte. Tylko pokój 307 był zamknięty. Pokój mamy. – Spojrzała na niego i zobaczyła, że zmarszczył brwi. – Nie wydaje ci się to dziwne?

– Kochanie, wiele rzeczy wydaje mi się dziwnych – przyznał. Spojrzeli sobie w oczy i Abby nagle poczuła, że zaraz ją pocałuje. Chwilę potem Montoya poruszył się i szybko przyciągnął ją do siebie, tak blisko, że poczuła jego oddech na twarzy.

Nie rób tego, pomyślała, ale podniosła głowę.

Sekundę później jego usta dotknęły jej warg. Palce jednej ręki wsunął w jej włosy, drugą przesunął w dół jej pleców. Nie zrobiła nic, by go powstrzymać. Tylko zamknęła oczy.

Od jak dawna nie całowała się z mężczyzną? Kochała się z mężczyzną?

Nie wierz w to… to nic nie znaczy. To tylko dwoje samotnych ludzi, którzy przypadkiem znaleźli się razem w nocy pod jednym dachem. Niezobowiązujący seks. Nie tego chcesz, Abby. Nie tego.

A jednak nie mogła się powstrzymać.

Myśl, Abby. Pomyśl o tym, co będzie jutro i pojutrze, i popojutrze.

Ale zagłuszyła głos rozsądku. Nie będzie go słuchać. Nie dziś. Dziś nie będzie postępować zgodnie z zasadami.

Silne, zręczne dłonie przesuwały się po jej ciele, dotykały piersi i ust. Jego pocałunki paliły, gorące, namiętne. Nie myślała o tym, co jest dobre, a co złe. Nie myślała o wątpliwościach, które pojawią się rano.

Pragnęła go.

Teraz.

Jej ciało domagało się zapomnienia, choć na kilka godzin, o koszmarnych snach, bólu przeszłości i niepewnej przyszłości.

Ta noc należała do nich i Abby uległa, oddając pocałunki, dotykając silnego, muskularnego ciała, czując, jak krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach.

– Ooooch – jęknęła, przesuwając dłońmi po twardych ramionach i silnych, szczupłych plecach. Był silny i twardy Kochał, bez wątpienia, wiele kobiet i walczył z wieloma mężczyznami. Może nawet zabijał.

Zsunęła dłoń w dół płaskiego brzucha i rozpięła pierwszy guzik spłowiałych, seksownych dżinsów.

– Uważaj – szepnął. – To niebezpieczne terytorium.

– Tu wszystko jest niebezpieczne – odparła.

– Abby, może… może powinniśmy to przemyśleć. – Oddychał ciężko, na jego ciele wystąpiły kropelki potu.

– Dlaczego?

– Bo kiedy przekroczymy pewną granicę, nie będzie już odwrotu.

– Myślisz, że o tym nie wiem?

– Jestem w samym środku dochodzenia w sprawie morderstwa i…

– Wydaje mi się, że w tej chwili jesteś w środku czegoś zupełnie innego – powiedziała przekornie. – Chyba dobrze odczytałam sygnały – przytknęła wilgotne usta do jego brzucha.

– Usiłuję zachować się rycersko – jęknął.

– Zostanie to odnotowane.

– Abby…

– Co? – Przesunęła wargami w dół. Palce Montoi zacisnęły się na jej nadgarstku, a potem nagle rozluźniły.

– Chryste – szepnął. – Jeśli tego właśnie chcesz, kochanie, to dostaniesz. – Podciągnął ją do góry, ujął jej twarz w dłonie i zaczął całować tak, jakby nigdy nie miał przestać. Z jej pomocą zdjął spodnie, składając tysiące pocałunków na jej brzuchu i między piersiami.

Rozchyliła uda, a on zarzucił sobie jej nogi na ramiona i wszedł w nią tak gwałtownie, że krzyknęła cicho. Zaczęła poruszać się w tym samym rytmie, coraz szybciej, aż całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy. Chwilę później on także odrzucił głowę do tyłu, a potem ukrył twarz na jej piersi, obejmując ją ramionami.

– O Boże… Montoya… – jęknęła cicho.

– To właśnie chciałem usłyszeć – odparł chrapliwie.

– Co?

– Imię Boga i moje własne, w tej samej chwili.

Abby zaśmiała się cicho.

– Jak możesz teraz żartować?

Serce ciągle dziko waliło jej w piersi, brakowało jej tchu.

– A kto żartuje?

– Drań – mruknęła i trąciła go łokciem.

– Najpierw Bóg, a zaraz potem drań. – Pocałował ją w szyję, a Abby westchnęła z zadowoleniem. Nie myślała o poranku i ciężarze, jaki kolejny dzień złoży na jej ramiona.

Do świtu będzie żyła tylko ulotną radością miłości.


Wielebny Gregory Ray Furlough wstał późno. Mieszkał w swoim studiu, prywatnym sanktuarium, z dala od całego świata. Studio było oddzielone od głównego domu sosnami, dębami, wierzbami i drzewami magnolii oraz ogrodzeniem z kutego żelaza i miało osobne wejście, a składało się z kilku pokoi, garażu na trzy samochody, basenu i boiska do koszykówki. Dość zbytkowne, być może, ale Gregory Ray Furlough uważał, że odrobina ostentacji jest konieczna, by móc głosić Słowo Boże.

Nigdy nie czuł się tak blisko Pana, jak wtedy, kiedy ociekając potem, jednym celnym rzutem umieszczał piłkę w koszu. Ten rzut był jego popisowym numerem, odkąd Gregory został członkiem drużyny Hornets.

I to na boisku do koszykówki po raz pierwszy ujrzał światło.

Podskoczył wysoko, jakby miał skrzydła, wyciągając ręce w stronę piłki. A zaraz potem runął na ziemię wraz z kilkoma innymi zawodnikami. Złamał kostkę i przez dziesięć minut był nieprzytomny. W tym czasie zdążył zobaczyć twarz Chrystusa, a kiedy się ocknął, poprzysiągł, że jeśli odzyska sprawność – i zagra w przyszłym sezonie – poświęci swoje życie Bogu i Jego Synowi.

I tak się stało.

Odzyskał sprawność po wielu godzinach bolesnej terapii, w czasie której otrzymał setki listów i kartek od ludzi, którzy go nie znali, ale modlili się, by wrócił do zdrowia, aby drużyna Hornets w kolejnym sezonie mogła rozbić przeciwników w proch i pył.

I tak się stało.

Ozdrowiał w cudowny sposób i był pewien, że nie stało się to tylko dzięki jego samozaparciu i ciężkiej pracy, ale dlatego że złożył obietnicę Bogu. Przysiągł, że jego drużyna wygra w barażach, z Bogiem i dla Boga.

I tak się stało.

Drużyna Hornets zmiażdżyła przeciwników i zajęła pierwsze miejsce w lidze dzięki wytrwałości i brawurowej grze Gregory’ego Raya.

Tłum oszalał. Zaraz po meczu Gregory Ray z ręcznikiem na szyi i rozjaśnioną twarzą udzielił wywiadu lokalnej stacji. Dysząc ciężko, patrzył prosto w obiektyw kamery i dedykował zwycięstwo, puchar i tytuł mistrza Bogu.

Otrzymał setki listów gratulacyjnych i telefonów. Jedna z chrześcijańskich stacji przez całe tygodnie przeprowadzała z nim wywiady.

Ale nie zaoferowano mu stałego kontraktu.

Nikt nie zadzwonił, by zaprosić go do NBA.

Cóż, jego college był jednym z mniejszych, a liga, w której grała drużyna Hornets, nie mogła się równać z tymi, do których należały duże uniwersytety.

Jeśli chodzi o nogę, kilku lekarzy twierdziło zgodnie, że jest zdrów jak ryba i silniejszy niż kiedykolwiek. Na boisku nadal mógł dać z siebie wszystko mimo dwóch śrub w kostce.

Tylko kilku najbliższych przyjaciół wiedziało, z jakim bólem zmagał się po każdym meczu.

Na szczęście nietrudno było mu znaleźć lekarza, absolwenta college’u, który chętnie przepisał konieczne leki… Gregory nigdy ich nie nadużywał, brał je tylko po to, by uśmierzyć ból i wściekłość, która temu towarzyszyła.

A wokół było tylu ludzi, którzy w niego wierzyli, prosili go o zdjęcia i autografy na swoich piłkach i czapkach. Kibice. Wielbiciele.

Uznał brak kontraktu za znak od Boga i postanowił „zagrać w drużynie Jezusa”. Gregory nie był głupcem i szybko się zorientował, że może być członkiem tej drużyny przez resztę życia i zarobić na tym więcej pieniędzy niż w NBA. Że może zostać gwiazdą.

I tak się stało.

Ten sam upór i furia, które kierowały nim na boisku, pomogły mu stworzyć liczącą kilka tysięcy parafię. Nikt nie wiedział, skąd bierze się jego niespożyta energia. Nikt nie wiedział, że kryje się za nią gniew. Nikt nie wiedział, jak bardzo czuł się zdradzony od czasu, kiedy odkrył, że jego rodzice – para dobrych, ciężko pracujących ludzi – okłamywali go od samego początku.

Nigdy mu nie powiedzieli, że został przez nich adoptowany. Odkrył to sam, na lekcji biologii, w wieku lat czternastu. Ludzie o niebieskich oczach nie mogą spłodzić dziecka, które ma oczy brązowe… więc albo jego matka była cudzołożnicą, albo został adoptowany.

Łatwo było ustalić, co jest prawdą. I ustalił to.

Ileż to razy później usiłował wybaczyć prostym, biednym ludziom i ile razy nic z tego nie wyszło?

– Daj mi siłę – wyszeptał, siedząc w swoim gabinecie, i potarł rękami oczy.

Był zmęczony, czuł, że powinien się już położyć. Miał tu też sypialnię z wielkim łóżkiem i ogromnym telewizorem, a nawet kominek na gaz. Wolał sypiać samotnie tutaj niż w wielkim domu, który przez lata budowała jego żona.

Owszem, sypiał w swoim małżeńskim łożu w każdą sobotnią noc i kochał się z żoną, jakby nadal miał na to ochotę. Rano jedli razem śniadanie, a potem osobno jechali do kościoła, ona z dziećmi, on sam swoim samochodem.

A kiedyś mieli w sobie tyle namiętności. Zdarzało się nawet, że uprawiali seks na kuchennym stole. Ale to było, zanim jego żona stała się oziębła. Zanim nie zaangażowała się tak bardzo w życie dzieci, że przestała mieć czas dla męża.

Na myśl o tym znowu ogarnął go gniew. Rozpiął górny guzik koszuli i spojrzał na notatki nabazgrane na małych żółtych karteczkach. Pracował nad kazaniem cały tydzień, odkąd usłyszał o morderstwach. Ta straszna tragedia była świetną okazją, by przyciągnąć więcej ludzi do Pana.

Wszyscy oczekiwali wielkiego występu.

Oczekiwali namiętności.

Gniewu.

Siły.

A przede wszystkim Bożej Miłości.

Gregory Ray to wszystko miał.

Będzie to wspaniałe kazanie, o gniewie Boga, o miłości Jezusa, o… podniósł głowę. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk. Kroki? Nasłuchiwał przez chwilę, ale w domu panowała cisza. Tylko wiatr poruszał na zewnątrz suchymi, jesiennymi liśćmi. Nie, nic nie słyszał. Po prostu jest zmęczony po całym tygodniu pracy, wywiadów, udzielania wsparcia rodzinom ofiar i wyrażania gniewu z powodu maniaka, który krąży po ulicach miasta… O tak, tak, tak. Chwycił pióro i zaczął pisać.

Skrzyp.

Znowu podniósł głowę.

Tym razem był prawie pewien, że usłyszał skrzypnięcie deski w podłodze. Odchylił się do tyłu i nasłuchiwał.

– Jest tam kto? – zawołał w końcu.

Ale odpowiedziała mu cisza.

To tylko zmęczenie, zmęczenie i napięcie.

Może powinien się pomodlić. Położył pióro na biurku i wziął głęboki oddech, a potem zamknął oczy i zaczął prosić Boga o łaskę natchnienia.

– Boże, pomóż mi – mówił głośno. – Pozwól mi dostrzec światło, pozwól mi czuć swą obecność, włóż w moje usta Twoje słowa…

Znowu ten dźwięk.

Gregory Ray otworzył oczy.

A potem zerwał się na równe nogi.

Przed nim, z czymś, co przypominało rewolwer, w dłoni, stał Szatan.

Zanim Gregory Ray zdążył wydobyć z siebie choć słowo, Lucyfer przytknął broń do jego piersi i pociągnął za spust.


Siostra Maria wyczuła coś przez sen.

Przewróciła się na wznak.

A wtedy dłoń w rękawiczce zakryła jej usta.

Ogarnięta paniką, natychmiast oprzytomniała. W pokoju było zupełnie ciemno; do jutrzni zostało jeszcze sporo czasu.

Nie widziała napastnika, ale czuła, że jest silny.

Zdeterminowany.

Pełen gniewu.

Czuła ten gniew. Czuła jego pot.

A potem poczuła też jakiś inny, mdlący zapach.

Eter!

Pamiętała zapach eteru z czasów, kiedy pracowała w szpitalu.

Nie! Pomyślała. Nie! Nie! Nie!

Zaczęła się wyrywać. Próbowała krzyczeć. Walczyła z całych sił i dyszała przy tym ciężko, wciągając w płuca ten zapach…

Jej ruchy spowolniały.

Zaczęło jej się kręcić w głowie.

Wiedziała, co się dzieje, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa.

W końcu uległa i ogarnęła ją nieprzenikniona ciemność.

Wybacz mi. Ojcze, modliła się sennie, bo zgrzeszyłam…

Загрузка...