Gregory Ray Furlough nie miał zamiaru poddać się bez walki. Porywacz zakneblował go, zawiązał mu oczy, przywiązał do krzesła i zostawił w miejscu przesiąkniętym zapachem wilgoci, zgnilizny i brudu.
Nie był w stanie opanować strachu. Wysoki, szeroki w ramionach mężczyzna miał na sobie czarny kombinezon i maskę. Był szybki, sprawny i chciał go zabić. Gregory Ray nie miał co do tego wątpliwości. Czytał o popełnionych ostatnio morderstwach dość dużo, by rozumieć, że człowiek w masce jest właśnie tym zabójcą.
Aldora nie dostanie listu z żądaniem okupu.
Nie będzie negocjacji w sprawie jego uwolnienia.
Nie odetną mu nawet ucha czy palca, na dowód, że istotnie został porwany.
Nie, czeka go tylko śmierć.
Chyba że zdoła zrobić coś, by się uratować.
Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Ile razy powtarzał tę radę? Czas, by sam się do niej zastosował.
Zastanawiał się, kim jest ten szaleniec. I dlaczego na swoją ofiarę wybrał właśnie jego, Gregory’ego Raya Furlougha?
To nie miało sensu. Nikt przecież nie mógł pragnąć jego śmierci. Uwielbiali go parafianie i media. W jego kościele podnosiły się nawet głosy, że powinien zająć się polityką. A jednak ktoś go nienawidzi. Ktoś, kto miał dość sprytu i odwagi, by przeskoczyć przez ogrodzenie i wejść do jego sanktuarium.
Pewną pociechę stanowiła myśl, że przynajmniej Aldora i dzieci są bezpieczni… prawda? Szaleniec nie wracał po rodziny ofiar, na pewno nie.
Ale przecież… ten człowiek zabija parami…
Mężczyznę i kobietę.
Zakładając, że to ten sam człowiek… Może to jakiś naśladowca… Ale kimkolwiek jest, jest silny i zdeterminowany.
Może… może jeśli będzie dość szybki, uda mu się zaskoczyć tego świra. Ale choć Gregory Ray był w dobrej formie, ten mężczyzna był wyższy i potężniejszy. Potraktował go paralizatorem, a potem zaraz przycisnął do ziemi, skrępował taśmą, zakneblował i zasłonił mu oczy.
Potem przerzucił go sobie przez ramię i zaniósł do garażu, gdzie jeszcze raz przyłożył do niego paralizator i pociągnął za spust. Ciało kaznodziei przeszył ból kilku tysięcy wolt. Chwilę później napastnik wrzucił go na tylne siedzenie mercedesa.
Przez całą drogę Gregory Ray modlił się żarliwie o ratunek. Nie miał pojęcia, dokąd jadą. Stracił poczucie kierunku, kiedy samochód skręcił w główną drogę. Nie wiedział też, dlaczego został porwany. Czuł jednak, że zrobił to psychopata odpowiedzialny za śmierć czworga innych ludzi.
Mniej więcej po pół godzinie samochód skręcił w jakąś wyboistą drogę, a kilka minut później zatrzymał się gwałtownie i kierowca wysiadł. Otworzył tylne drzwi i jeszcze raz potraktował swoją ofiarę paralizatorem. Gregory Ray, oszołomiony, został szybko rozwiązany, rozebrany i pchnięty na krzesło. Pod nagimi pośladkami wyczuł pęknięcie w plastykowym siedzeniu. Porywacz skrępował mu ręce na plecach taśmą, a nogi, również za pomocą taśmy, przywiązał do nóg krzesła.
A potem pochylił się nad Gregorym Rayem i wypowiedział pierwsze i jedyne słowa, odkąd wszedł do jego gabinetu:
– Niech moc Boga będzie z tobą, bracie.
Gregory’ego ogarnęła groza, jakiej dotąd nie znał.
Później porywacz wyszedł. Gregory Ray, drżąc na całym ciele, usłyszał szum odjeżdżającego mercedesa.
Zrozumiał, że musi działać szybko. Szaleniec wróci tu, by go torturować, a następnie z nim skończyć, albo zostawi go tu, żeby zmarł z odwodnienia.
Próbował wszystkiego. Rzucał się na krześle, usiłując zbliżyć się do jakiegoś wyjścia, szarpał taśmę krępującą nadgarstki, wierzgał stopami, aż rozbolały go nogi i plecy.
W końcu udało mu się przewrócić wraz z krzesłem na brudną podłogę. Poczuł zapach kurzu i brudu. Powoli posuwał się w stronę, gdzie, jak mu się zdawało, mogły być drzwi, boleśnie ocierając sobie przy tym ucho. Musi być tu coś, cokolwiek, czego mógłby użyć jako broni.
Mijały minuty. Był spocony, ciało miał w wielu miejscach otarte do krwi. Nagle natrafił nosem na coś miękkiego… jakiś materiał? Przesunął po tym twarzą i poczuł coś metalowego, co było przyczepione do długiego, wąskiego… Wąż! Słodki Jezu! Cofnął się gwałtownie, czekając na atak.
Ale nie usłyszał ostrzegawczego syku.
Nie wyczuł żadnego ruchu.
Czyżby wąż był martwy? Schwytany w pułapkę na myszy? Leżącą na stercie szmat? Przecież ten metal… Ale ten metal był gładki. Wypolerowany. Drogi? Nie pasował tu… a szmaty nie wydzielały zapachu kurzu ani stęchlizny… wręcz przeciwnie, pachniały dość przyjemnie, jakby znajomo…
Serce podskoczyło mu w piersi.
To nie wąż!
To jego pasek. Tak! I jego ubranie? Najwyraźniej natknął się miejsce, gdzie porywacz rzucił jego rzeczy. Spieszył się. Gregory Ray to czuł. Jakby brakowało mu czasu. Zostawił ubranie wraz ze wszystkim, co było w kieszeniach. Wraz z kieszonkowym scyzorykiem ultra, produktem Pomeroy Industries. Gregory Ray dostał ten scyzoryk od syna na Boże Narodzenie w ubiegłym roku. Scyzoryk był wyposażony we wszystko, od korkociągu po cążki do paznokci, a także piętnaście różnych ostrzy. Gregory’emu Rayowi wystarczyłoby tylko jedno. Obojętnie które. Dodatkową zaletą scyzoryka było to, że otwierał się bardzo łatwo, wystarczyło trafić na mały przycisk, by wyskoczyły dwa najczęściej używane ostrza. Syn powiedział mu z dumą, że dzięki temu przyciskowi ultra to „fantastyczny przybornik i broń w jednym”.
Wtedy Gregory Ray uśmiechnął się tylko i pomyślał: „Do licha, synu, a komu to potrzebne?” Teraz myślał o scyzoryku z wdzięcznością.
Pracował gorączkowo, starając się przyjąć wraz z krzesłem odpowiednią pozycję. Mimo bólu w ramionach zaczął szukać palcami kieszeni. Oddychał głęboko i przypominał sobie ból, jakiego doświadczał jako sportowiec: połamane palce, złamany nos, obite łokcie i kolana, no i oczywiście kostka nogi. Więc i to zniesie. Tak! Zacisnął zęby i znalazł jedną kieszeń. Dobrze! Wsunął w nią palce i natrafił na… zapalniczkę. Doskonale. Starannie odłożył ją na bok, mogła się jeszcze przydać. Teraz przednia kieszeń. Musnął palcami rozporek, znalazł kieszeń… Musi tu być! Zawsze nosił przy sobie ten scyzoryk! Pot zalewał mu oczy, ogarnęła go panika.
Wreszcie poczuł go pod palcami. Pomeroy Ultra. Trudno było mu go uchwycić, palce miał spocone i śliskie, w końcu jednak mu się udało. Powoli wysunął scyzoryk z kieszeni. Teraz pomóż mi. Boże, pomyślał, próbując odszukać przycisk drżącymi palcami.
Brzdęk! Ostrze wyskoczyło z ukrycia.
Alleluja!
Dzięki Ci, Jezu!
Daj mi siłę, Boże, modlił się w duchu, bym zdołał zabić tego sukinsyna.
Gregory Ray zrozumiał teraz, że musi wypełnić misję. Bóg dał mu sposobność, by usunąć z oblicza ziemi potwora, który porywa i zabija. To nie tylko próba, ale też szansa, by pokazać Bogu swą wiarę. Jeśli tego dokona, nie tylko uratuje życie sobie i zapewne jeszcze jednej osoby, ale stanie się też bohaterem. Prasa oszaleje. Parafia rozkwitnie. Napiszą o nim książkę. A potem nakręcą film…
Ale wyprzedzał fakty. Na razie musi się skupić na tym, żeby z tego wyjść. Liczył na to, co już tak wiele razy oddało mu nieocenione usługi. Na swój gniew.
Bo był zły.
Był wściekły i gotów się zemścić.
Obrócił scyzoryk w palcach, a potem wsunął ostrze pod taśmę krępującą nadgarstki.
No, chodź tu, chory sukinsynu, myślał z zimną furią, pokażę ci, kto tu rządzi.
Siostra Maria została brutalnie postawiona na nogi.
Ręce miała związane na plecach, ale porywacz rozciął taśmę krępującą jej nogi w kostkach i zdjął opaskę z oczu. Powiesił jej też różaniec na szyi.
– Ruszaj – rozkazał.
Słaba i oszołomiona poruszała się z trudem. Czując na plecach lufę rewolweru, szła w ciemności, potykając się, w stronę… czego? Co mogło na nią czekać? Tortury? Niewykluczone. Gwałt? Prawdopodobnie. Śmierć? Na pewno.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Porywacz oświetlił latarką dom na kółkach, który wyglądał tak, jakby od dawna nikt w nim nie mieszkał. Metalowe elementy były zardzewiałe, szyby w oknach popękane…
Pchnął ją i siostra Maria weszła na dwa rozchwiane stopnie, a potem do mrocznego wnętrza. Oparła się o ścianę, a mężczyzna, nie odrywając lufy rewolweru od jej pleców, zapalił lampę.
Serce podeszło jej do gardła. Na środku niewielkiego, brudnego, zalatującego stęchlizną saloniku, siedział przywiązany do krzesła Gregory Ray Furlough. Był nagi, oczy miał zawiązane, usta zaklejone.
– Nie! – wydała stłumiony przez taśmę okrzyk. A potem pochyliła się i zaczęła wymiotować.
– Cholera! – Porywacz zdarł jej taśmę z ust i zaczekał, aż skończy.
Jak to możliwe? Dobry Boże, nie!
Łkała i krzyczała, zmiażdżona bólem.
Nie! Nie! Nie!
Na wszystkich świętych, skąd ten potwór wie? Czego od niej chce? Krztusząc się i kaszląc, spojrzała na mężczyznę w masce, który ją porwał, a teraz stał nad jej synem.
Nie może na to pozwolić. Nie może pozwolić temu szaleńcowi skrzywdzić jej syna, dziecka, które wydała na świat tak wiele lat temu.
– Nie rób tego – powiedziała błagalnie. – Proś Boga o wybaczenie i więcej nie grzesz.
Mężczyzna zesztywniał.
– To nie ja jestem grzesznikiem – powiedział powoli i zdjął opaskę z oczu Gregory’ego Raya.
Gregory Ray spojrzał na nią. Zrozumiała natychmiast, że i on już cierpiał. Nie patrzyła na jego nagość, tylko na jego twarz, w ciemne oczy, tak bardzo podobne do oczu jego ojca… Chłopca, którego poznała w młodości i który już od dawna nie żył.
– Znacie się – powiedział porywacz zimnym, pełnym satysfakcji tonem, a Maria, ku swemu przerażeniu, zorientowała się, że została rozpoznana przez syna. – Matka i syn. Oboje żyjący w kłamstwie.
Gregory Ray spojrzał na porywacza, z wściekłością mrużąc oczy. Siostra Maria zrozumiała, że zaraz zrobi coś głupiego, coś bardzo ryzykownego. Wiedziała, że nie może na to pozwolić.
Musi go uratować. Nawet gdyby musiała w tym celu zabić. Zabójstwo to grzech śmiertelny… jej dusza pójdzie prosto do piekła.
A więc niech tak się stanie.
Gregory Ray udawał, że jest skrępowany i zdezorientowany, ale nie był w stanie oderwać wzroku od kobiety, która wydała go na świat, a potem opuściła, oddała ludziom zbyt głupim, by rozumieć podstawowe prawa genetyki.
Stała teraz przed nim w koszuli nocnej, stara, zmęczona i przerażona, z różańcem na szyi, i bezgłośnie poruszała ustami. Bez wątpienia liczyła na boską interwencję.
Ona. Zakonnica. Która była jego matką.
Dziwka.
Dziwka obleczona w zakonny habit.
Udająca pobożność.
Nienawidził jej, ale jeszcze bardziej nienawidził człowieka, który zamierzał ich oboje zamordować za pomocą rewolweru, podejrzanie podobnego do rugera z kolekcji Gregory’ego Raya. Trzymał go zawsze pod siedzeniem mercedesa.
Porywacz odwrócił się tylko na sekundę. I w tym momencie Gregory Ray i wykonał swój ruch. Skoczył do przodu i z siłą, którą z pewnością dał mu sam Bóg, wbił nóż w klatkę piersiową mężczyzny.
Trysnęła krew.
Zakonnica krzyknęła i rzuciła się na mężczyznę, który ryknął dziko i uderzył Gregory’ego Raya w twarz rewolwerem. Gregory Ray, ze zmiażdżonym nosem, runął do tyłu i wypuścił z ręki scyzoryk. Chciał dźgać oprawcę, póki mu sił starczy, ale ręce miał śliskie od krwi, a zakonnica wepchnęła się między nich, rzuciła na tego mężczyznę z pazurami, jakby miała zamiar zabić go gołymi rękami.
Nie!
Mężczyzna, teraz już bez maski na twarzy, ze scyzorykiem ciągle tkwiącym w piersi, uderzył siostrę Marię w twarz, złapał ją, kiedy upadała i wcisnął jej do ręki rewolwer…
Ruger wypalił, a w piersi Gregory’ego Raya eksplodował ból. Zamrugał i zaczął krztusić się krwią. Szaleniec wykręcił nadgarstek siostry Marii, aż krzyknęła z bólu, a potem powoli skierował lufę ku jej skroni i pociągnął za spust. Gregory Ray zamknął oczy i wyszeptał słowa ostatniej modlitwy.
Ciało zakonnicy zwiotczało w jego ramionach. Ostrożnie położył je na ciele kaznodziei. Matka i syn.
Przeszywał go ból. Spojrzał w dół, na nóż, który nadal tkwił w jego piersi, i poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Ten drań go zranił. Na szczęście ostrze trafiło w żebro, rana była bolesna, ale nie zagrażała życiu. Wyciągnie nóż, ale najpierw musi się stąd zabrać. Nie może zostawić tu jeszcze więcej krwi.
Zachował się głupio. Nieostrożnie. Nie przyszło mu do głowy, że kaznodzieja może okazać się tak pomysłowy. Jak zdołał się uwolnić? Jego wzrok powędrował w stronę sterty ubrań. A więc pastor dotarł do nich jakoś, wyjął scyzoryk z kieszeni, uwolnił się i czekał. Ale po co? Dlaczego po prostu nie uciekł?
Zabrakło mu czasu?
Nie spodziewał się, że porywacz wróci?
A może chciał zostać bohaterem, pokazać, że „gra w drużynie Jezusa”, jak często mawiał. Hipokryta.
Zadowolony, że ułożył ciała tak jak chciał, zdjął różaniec z szyi zakonnicy, a potem wsunął go do kieszeni. Potem wziął rewolwer, należący do Furlougha.
Cicho wyszedł na zewnątrz. Wiedział, że ma krew na butach, i starannie wytarł je na schodkach. Otworzył bagażnik mercedesa i wyjął apteczkę, starając się nie zwracać uwagi na ból w klatce piersiowej. Potem ruszył długą ścieżką w stronę starej, rozpadającej się przystani. Łódź była tam, gdzie zostawił ją kilka godzin wcześniej. Usiadł w niej i oświetlił latarką sterczący z piersi nóż. W apteczce znalazł kilka gazików i plaster. To na razie wystarczy. Zacisnął zęby i wyjął ostrze z ciała. Szybko przytknął do rany wszystkie gaziki naraz i zakleił je plastrem. Rana bolała i krwawiła, ale żaden organ wewnętrzny nie został uszkodzony. Tym razem miał szczęście. Przyjrzał się broni i na ostrzu dostrzegł napis „Pomeroy Ultra”.
Otworzył usta ze zdumienia.
Drań!
Nienawidził Gregory’ego Raya, a teraz okazało się, że za jego sprawą także Charles Pomeroy powiedział ostatnie słowo.
Cóż, i tak było już dla nich za późno.
Zanurzył ostrze w wodzie, wyczyścił je, a potem wrzucił scyzoryk do apteczki, wraz z różańcem i rewolwerem.
Szybko chwycił wiosło i zaczął niemal bezgłośnie płynąć w stronę miejsca, gdzie ukrył swoją furgonetkę, zaledwie cztery kilometry od domu kaznodziei.
Musi się spieszyć. Za kilka godzin zacznie świtać, a wtedy powinien być już daleko stąd.
Poza tym miał jeszcze dużo pracy. Rana pulsowała bólem, ale starał się o tym nie myśleć. Skierował łódź do brzegu, wyskoczył i ukrył w wysokich szuwarach. Zmienił buty na lżejsze, które miał w plecaku, i odetchnął, najpierw płytko, później głębiej. Ból był do zniesienia. Wsadził apteczkę do plecaka i ruszył przez pola w stronę wiejskiej drogi. Stamtąd zostaną mu jeszcze cztery kilometry do furgonetki.
Wszystko szło jak po maśle.
Dopóki Gregory Ray Furlough omal go nie przechytrzył, a ta zakonnica… Kto by pomyślał, że ta potulna kobieta znajdzie w sobie dość sił, by go zaatakować? Jak mogło do tego dojść? To on jest geniuszem!
Furgonetka czekała tam, gdzie ją zostawił: przy zajeździe, w którym był częstym gościem. Zajazd był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę; często zatrzymywali się tu na kawę i ciasto kierowcy ciężarówek, wieczorami także na piwo albo coś mocniejszego. Był tu dobrze znany i z pewnością nie dziwił widok jego samochodu na parkingu. Zawsze zostawiał go wśród innych furgonetek, które podjeżdżały tu o każdej porze. Zawsze też starał się być zauważony, kiedy przychodził i wychodził; czasem od strony baru na tyłach, czasem od strony restauracji. Ktoś musiał go widzieć przynajmniej raz na dwie godziny. Ludzie sądzili, że jest wędkarzem albo myśliwym, choć żartowano, że nigdy niczego nie upolował. Uśmiechał się wtedy, stawiał wszystkim kolejkę i mawiał, że chodzi mu przede wszystkim o kontakt z naturą.
Nikt nie zadawał zbyt wielu pytań. I o to mu właśnie chodziło.
Teraz rozejrzał się dookoła. Było ciemno, choć na wschodzie niebo nieznacznie pojaśniało. Szybko zrzucił buty i mokry kombinezon i wciągnął dżinsy. Drżał z zimna, a gaza, którą opatrzył ranę, była przesiąknięta krwią. Włożył błękitną bawełnianą koszulę, na wierzch narzucił nylonową granatową kurtkę.
Chwilę siedział w samochodzie, żeby odpocząć, a później wysiadł, kupił w kiosku gazetę i udając zainteresowanie tytułami z pierwszej strony, wszedł do restauracji. Była pełna ludzi, głównie kierowców ciężarówek pijących poranną kawę. Pomachał do rudowłosej kelnerki – wiedział, że wkrótce skończy zmianę – usiadł na stołku i zamówił kawę, tosty i jajka na bekonie. Potem wrócił do gazety.
Zauważył, że informacje na temat Pomeroya i Jefferson znajdowały się teraz u dołu pierwszej strony, choć wiadomość o pogrzebie Giermana i jego zdjęcie były na samej górze.
– Pieprzony świr – mruknął kierowca furgonetki, który dostarczał jajka. Przechodził właśnie obok i wskazał gazetę palcem. Do roboczego kombinezonu miał przyczepioną plakietkę z imieniem Hank. – Nie mogę się doczekać, aż go złapią i powieszą za jaja.
– Tak – odparł i spojrzał na talerz z jajkami na bekonie, który właśnie postawiła przed nim rudowłosa kelnerka.
– Przykro mi, że żółtko się rozlało – powiedziała. – Nowy kucharz. Nie przeszkadza to panu?
Przeszkadza!
– Mogłabym przynieść nowe.
Nie rób tego. Nie zwracaj na siebie uwagi. Uśmiechnij się i zachowuj, jakby nic się nie stało.
– Nie ma problemu – odparł.
– Na pewno?
Jezu, kobieto, odczep się wreszcie!
– Na pewno.
– Dobrze, w takim razie przyniosę panu kawałek ciasta. Na koszt firmy. Świeżo upieczone.
Kiwnął głową, a Hank klepnął go w plecy.
– Smacznego, chłopie.
– Nawzajem – powiedział bez tchu, zaskoczony nagłym bólem. Hank spojrzał w dół i zmarszczył brwi.
– A to co? Coś ty sobie zrobił, człowieku? – spytał, wskazując palcem czerwoną plamę na niebieskiej koszuli. – Zaciąłeś się przy goleniu?
Wiedział, że musi coś wymyślić, i to szybko.
– Wczoraj ścinałem krzewy i łańcuch się zerwał w pile.
– Chryste, mogłeś się zabić. Z tymi urządzeniami trzeba być bardzo ostrożnym.
– Trafiłem w sęk – mruknął, udając zakłopotanie własną niezręcznością. – Zszyli mi to na pogotowiu, ale chyba będę musiał tam wrócić.
– Chyba tak. – Hank zdjął kapelusz, przygładził włosy i z powrotem nasadził go na głowę. – Do zobaczenia – powiedział i w końcu ruszył w stronę swojego stolika.
Zapiął kurtkę i zaczął jeść szybko. Żeby sprawić przyjemność tej cholernej kelnerce zjadł nawet spory kawałek ciasta, popił je czarną kawą i zostawił w barze napiwek w wysokości piętnastu procent.
A w duchu cały czas przeklinał Gregory’ego Raya Furlougha.
Cóż, dostał drań za swoje.
Świtało, kiedy zajechał w okolice szpitala. Samochód podskakiwał na zapomnianej, wyboistej drodze, która prowadziła do opuszczonej farmy. Zostawił samochód w stodole, przeszedł przez dziurę w ogrodzeniu i po chwili znalazł się na terenie starego szpitala.
Poszedł od razu do łazienki i przemył ranę zimną wodą z prysznica, a następnie nałożył na nią środek dezynfekujący, znaleziony w apteczce pastora. Otworzył kilka opakowań z gazą – prezent od starego szpitala – i zakrył nią ranę. Gazę przykleił plastrem, a potem obwiązał klatkę piersiową bandażem elastycznym, który znalazł w jednej z szuflad. Mogłoby się wydawać, że szpital został zamknięty poprzedniego dnia, a przecież minęło tak wiele lat.
Kiedy skończył, zaniósł plecak do swojego pokoju i zapalił świece. Otworzył sekretarzyk i wyjął z plecaka nowe skarby. Włożył opleciony różańcem rewolwer do jednej z przegródek. Przez chwilę oglądał wcześniejsze zdobycze, zegarek i pierścionek, mały krzyżyk i spinkę do banknotów… jego kolekcja się powiększała, ale nie była jeszcze kompletna. Miał sześć przedmiotów; musi zdobyć jeszcze osiem… każdy miał należeć do jednej z wybranych osób.
Otworzył album fotograficzny i obejrzał stare zdjęcia – szpital, personel, pacjenci, zakonnice. Nie wszyscy byli na fotografiach – jego zadaniem jest także odnalezienie brakujących zdjęć.
Pomyślał, że dokonał właściwego wyboru. Spędził wiele lat, opracowując swój doskonały plan. Tych czternaście osób nie zostało wybranych przypadkowo. W pewnym sensie same się wybrały, prawda?
Przesunął palcem po twarzach zaznaczonych czerwonymi krzyżykami, a potem podniósł wzrok na portret Faith. Myślał przez chwilę o niej i o swojej wielkiej namiętności.
Potem pomyślał też o innych… delektował się wspomnieniami morderstw, siły, jaką wtedy odczuwał, seksualnej ekscytacji…
Teraz musi się ukryć.
Wylizać rany.
Odpocznie kilka godzin, może nawet dni.
– Ale nie dłużej – powiedział, patrząc na zdjęcie Faith. – Nie dłużej.