Rozdział 10

Zmierzchało, kiedy Montoya wsiadł do samochodu, zawrócił i ruszył w drogę. Jechał w stronę Nowego Orleanu, kiedy zadzwoniła jego komórka.

– Montoya – powiedział i włączył światła.

Dzwoniła Bonita Washington z informacjami na temat postępów w sprawie zabójstwa Giermana. Pod paznokciami Courtney LaBelle nie była niczyjego naskórka ani w ogóle niczego, z czego można by pobrać materiał DNA. Odciski palców zebrane na miejscu zbrodni nie pasowały do żadnych z systemu identyfikacji albo więc zabójca nie zostawił odcisków, albo nie było go w bazie danych. Znaleziono plecak Courtney LaBelle, pusty. Na nim także nie odkryto żadnych śladów. Autopsja nie przyniosła żadnych niespodzianek. Obie ofiary zginęły od pojedynczych strzałów oddanych z małej odległości. Obie były wcześniej skrępowane i zakneblowane, zapewne więc zostały porwane.

– Czyli – ciągnęła Bonita – poza śladami butów w rozmiarze dwanaście i jednym ciemnym włosem na sukni ślubnej, nie mamy na czym się oprzeć.

– Zawsze to coś.

– No tak. Włos jest teraz w laboratorium, badamy DNA. Powiem ci, jak dostaniemy wyniki. Jeszcze coś – dodała. – Z sukni odcięto wszystkie metki, ale wygląda na bardzo drogą. To importowany jedwab. Przy dekolcie i rękawach jest obszyta paciorkami. Założę się, że to suknia jakiegoś znanego projektanta. Nie jestem wprawdzie ekspertem w tej dziedzinie, ale znam kogoś, kto nim jest. Może będzie wiedziała, kto ją zaprojektował i gdzie mogła być kupiona.

– Jakoś nie mogę sobie wyobrazić naszego zabójcy na pokazie mody ślubnej.

– Ja też nie. Najprawdopodobniej ją ukradł albo kupił w sklepie z używaną odzieżą czy przez Internet. Nie należała do Courtney. Pomijając już fakt, że dziewczyna chciała wstąpić do zakonu, suknia jest na nią zdecydowanie za duża. Courtney nosiła rozmiar cztery, najwyżej sześć. Była dość drobna. Ta suknia to ósemka, uszyta dla wyższej kobiety. Brzeg spódnicy jest przybrudzony tam, gdzie Courtney na niego nadepnęła.

– Była boso. Panna młoda nosiłaby buty na obcasach.

– Ale chyba nie trzydziestocentymetrowych… Suknia wygląda tak, jakby została uszyta na zamówienie, ale nie dla Courtney ani nikogo o jej posturze.

– Musimy się dowiedzieć, dla kogo.

– Tak. Jak mówiłam, porozmawiam z kimś, kto się na tym zna. Jeśli dowiemy się, skąd pochodził materiał albo te paciorki, może trafimy na krawca. Niewiele to – przyznała – ale zawsze coś na początek.

– Tak, w tej chwili przyda się nam każda informacja. Dzięki.

Rozłączył się, przejechał kilka kilometrów i zadzwonił do Brinkmana.

– Tak?

– Wiemy już, kto ostatni widział tych ludzi, kiedy jeszcze żyli?

– Tak… zaraz, mam tu notatki. Zacznijmy od Mary, dobrze? Ostatnimi osobami, które widziały ją żywą tamtego wieczoru, są prawdopodobnie dwie dziewczyny, które szły do biblioteki mniej więcej w czasie, kiedy ona wyszła z akademika. Czyli koło dziewiątej trzydzieści. Są pewne, że to była Mary. Jedna z nich, Jenny Ray, była z nią na wykładzie Nicka Giermana. Widziały ją w sportowym stroju, z plecakiem. Szła przez kampus.

– Jak zwykle.

– Przynajmniej według jej stukniętej współlokatorki.

Montoya zmienił pas i włączył wycieraczki. Zaczęło padać.

– A Gierman?

– Nie zaleźliśmy dotąd nikogo, kto widział go po wyjściu z radia. Ale ktoś wyjął jego pocztę ze skrzynki i położył na blacie w kuchni jego mieszkania. Znalazłem ją, kiedy przeszukiwaliśmy mieszkanie, myślę więc, że wyszedł z radia, wrócił do domu, może coś zjadł, autopsja wykazała, że miał w żołądku resztki lazanii, a ja odkryłem puste pudełko po mrożonej lazanii w jego śmieciach. Potem pewnie wyszedł na siłownię. Ale miał mało kasy i zatrzymał się przy bankomacie. Na pewno zaraz o to spytasz, powiem więc od razu… widziałem kasetę wideo z tego bankomatu. Widać go wyraźnie, to na pewno Gierman. Był sam. Sprawdziłem nawet ludzi, którzy korzystali z bankomatu przed nim i po nim. Wszystko się zgadza.

– No i nic nie mamy?

– Niewiele.

– Dowiedzieliście się czegoś na ulicach? Może ktoś coś widział? Albo słyszał?

– Nie… tak przynajmniej twierdzą nasi stali informatorzy. Facet, który to zrobił, trzyma język za zębami. Facet albo babka.

– Zgadzam się z Zaroster, tej zbrodni nie popełniła kobieta – powiedział Montoya, zirytowany faktem, że Brinkman ciągle ma na liście podejrzanych Abby Chastain.

– Cóż, czas pokaże.

Montoya wyłączył telefon sfrustrowany. Przed nim wyrosła panorama Nowego Orleanu, wysokie budynki, które zdawały się sięgać szarego nieba, ale on był myślami gdzie indziej. Przed oczami stanęła mu Abby, jej uwodzicielski uśmiech, inteligentne oczy, smukła, wysportowana sylwetka. Do diabła z tą kobietą, naprawdę go oczarowała. Pani Chastain, była żona Nicka Giermana, mąciła mu jasność myśli.

Nie podobał mu się sposób, w jaki rozmawiał z nią Brinkman. Po raz pierwszy w życiu Montoyę drażniły policyjna podejrzliwość i szorstki ton przesłuchania, co było zupełnie absurdalne. Ale cóż, nie był tak obiektywny, jak powinien.

Zjechał z autostrady, wjechał do miasta i skręcił w stronę kipiącej życiem Dzielnicy Francuskiej. Ale cały czas myślał o Abby Chastain. Musiał przyznać, czy tego chciał czy nie, że go pociągała. Fizycznie, ale nie tylko. Czuł coś takiego po raz pierwszy od czasu, kiedy Martha… Cóż, nie mógł wybrać gorzej.

Miała i środki, i sposobność. A motyw? Pół miliona dolarów to dobry powód. Podobnie jak fakt, że Gierman publicznie ją ośmieszył.

Jak jednak zdołałaby obmyślić skomplikowany plan zabójstwa w tak krótkim czasie? Nie udałoby się jej nawet wynająć płatnego zabójcy. I po co miałaby zabijać Courtney LaBelle? Nie, to niemożliwe.

Teoria Brinkmana nie trzyma się kupy i tyle.

– Do diabła z tym wszystkim – mruknął i stanął na światłach, spoglądając we wsteczne lusterko. – Musisz być obiektywny – powiedział do siebie surowo.

Kiedy światła się zmieniły, minął dwie ostatnie przecznice i zatrzymał samochód na parkingu przed policyjnym budynkiem.

Kobiety zawsze były problemem.

Lubił je.

A one lubiły jego.

Po prostu.

Tak było do chwili, kiedy poznał Marthę. Przez krótki czas należał tylko do niej.

Ale to już przeszłość, pomyślał, szybko pokonując schody. Wszedł do biura wydziału zabójstw i natychmiast natknął się na Brinkmana, który zmierzał właśnie do drzwi, pospiesznie wkładając marynarkę. Brinkman zatrzymał się, znalazł papierosa w jednej z kieszeni marynarki i włożył go do ust.

– Wiesz nad czym się zastanawiam? – zagadnął. – Dlaczego nikt w tej cholernej sprawie nie nosi własnego imienia? Courtney chce, żeby nazywać ją Mary, jej stuknięta koleżanka to O… O co w tym wszystkim chodzi?

– Nie mam pojęcia.

– Zaraz, zaraz, nawet ty chciałeś kiedyś, żeby mówić na ciebie Diego, prawda? Kiedy się wybierałeś na kobitki?

Montoya doszedł do wniosku, że lepiej nie informować Brinkmana o tym, że jego ciotka nazywa go Pedro. Wszystko było już i tak wystarczająco skomplikowane.

Brinkman ruszył w dół schodami, szukając w kieszeniach zapalniczki.

– Przy okazji – zawołał jeszcze przez ramię – Bentz wrócił. Szukał cię. Myślę, że przejmie moją działkę – dodał bez cienia żalu. Chyba jednak nie lubił Montoi. Z wzajemnością.

Brinkman zbiegł na dół, a Montoya podszedł do swojego biurka, sprawdził wiadomości, wydrukował raporty Bonity Washington i wpiął je do segregatora. Potem wsadził segregator pod pachę, wziął dwie filiżanki z kawą z małej kuchni i poszedł do biura Bentza.

Bez pukania pchnął uchylone drzwi ramieniem. Rick Bentz siedział przy biurku, na którym leżało mnóstwo papierów i stały fotografie jego żony i córki.

– Hola, mi amiga – powiedział z uśmiechem. Był potężnym mężczyzna który walczył z nadwagą, tłukąc codziennie w worek treningowy. Sprawiał wrażenie człowieka łagodnego usposobienia, ale bywał wybuchowy, zwłaszcza jeśli ktoś wszedł w drogę jego córce, Kirsti, obecnie dwudziestopięcioletniej, albo Olivii, od kilku lat jego żonie. – Como es usted?

– Chyba chciałeś powiedzieć amigo. Jestem mężczyzną. Varon! Rozumiesz? Soy un hombre, para el motivo del Dios! Przetłumaczyć? Jestem facetem, na litość boską!

Bentz spojrzał wymownie na kolczyk w uchu Montoi i uśmiechnął się krzywo.

– Skoro tak mówisz…

– No dobra, nie zaczynaj znowu.

– To tylko tak, na przełamanie lodów, hombre. Wróciłem na stare śmieci. – Upił łyk kawy i podniósł filiżankę. – Gracias.

– A ja już myślałem, że rozbiłeś bank w Vegas. – Montoya także upił łyk kawy i oparł się o szafkę z dokumentami, na której dogorywał kaktus w doniczce. – Byłem pewien, że wygrałeś majątek w karty, wpadłeś tu tylko zabrać swoje rzeczy i pożegnać się ze starymi kumplami.

– Właśnie tak było – zaśmiał się Bentz. – Tyle że to była ruletka. Jestem teraz tak bogaty, że mógłbym kupić Asę Pomeroya i Gregory’ego Raya Furlougha razem wziętych.

– A więc zostałeś nowym panem Trumpem…

– Jasne. – Bentz rozparł się na krześle, które zaskrzypiało żałośnie.

– Wiesz, że Trump ma na imię Donald, prawda? Myślę, że tak cię będziemy od dziś nazywać.

Bentz parsknął śmiechem, a Montoya poczuł się lepiej niż kiedykolwiek, odkąd zaczęła się ta historia z podwójnym morderstwem. Z Brinkmanem nie pracowało mu się tak dobrze; Bentz był inteligentniejszy i milszy w obejściu. Spokojniejszy. Równoważył impulsywność Montoi.

– A więc, Donaldzie – powiedział – przydałby mi się nowy komplet opon. Najlepiej ferrari, ale może być też porsche.

– Będę o tym pamiętał – odparł Bentz. – Zbliża się Boże Narodzenie. – Sięgał do szuflady, wyjął fiolkę ze środkiem na nadkwasotę i połknął jedną tabletkę, a potem pochylił się w stronę ekranu komputera, na którym widniały zdjęcia z miejsca zbrodni. – A teraz powiedz mi coś więcej o tej sprawie. Widziałem już raporty wstępne. Masz coś jeszcze?

Montoya podał mu segregator i opowiedział o swoich przypuszczeniach.

– Z jednej strony nie mamy podejrzanych, bo nie wpadliśmy na trop nikogo, kto chowałby urazę do Courtney LaBelle. Była dziewicą, zamierzała wstąpić do zakonu Naszej Pani od Cnót.

– Ale z drugiej strony – przerwał mu Bentz – ofiarą jest też Nick Gierman, który miał mnóstwo wrogów, poczynając od mniejszości seksualnych, a na grupach religijnych kończąc, bo w swoich programach obrażał, kogo się dało.

– Zgadza się.

– Narzędzie zbrodni?

– Rewolwer, który Courtney LaBelle dostała od swojego ojca. W kampusie nikt o nim nie wiedział. Sprawdziłem to dzisiaj. Nawet jej współlokatorka, niejaka O, nie miała o tym pojęcia.

– Cóż, ktoś jednak wiedział.

– Tak. – Montoya podrapał się po brodzie. – Wiesz, to dziwne. Dziewczyna nosi pierścionek na znak, że postanowiła poświęcić swoje dziewictwo Bogu, a ojciec daje jej rewolwer na wypadek, gdyby musiała się bronić. – Zmarszczył brwi. – Bóg i broń jakoś do siebie nie pasują.

– Mylisz się. Pomyśl o wyprawach krzyżowych albo o tym, co się dzieje na Bliskim Wschodzie. Religia i pieniądze to źródło wszystkich wojen.

– Zostałeś, jak widzę, filozofem.

– Filozofem, który przypadkiem wygrał fortunę w ruletkę. – Bentz błysnął zębami w uśmiechu i sięgnął po okulary do czytania. Przez chwilę przyrzucał kartki raportów wpięte do segregatora. – Masz coś jeszcze?

Montoya powiedział mu wszystko, co wiedział na temat alibi osób, które były jakoś powiązane z ofiarami, i o braku śladów na miejscu zbrodni. Ciągle trwały badania odcisków opon w pobliżu chaty, szukano też producenta butów, których ślady odkryto. To pozwoliłoby odnaleźć osoby, które kupiły takie buty w rozmiarze dwanaście w ciągu kilku ostatnich lat. Żmudna procedura, ale konieczna.

Powiedział też Bentzowi o sukni ślubnej i ciemnym włosie znalezionym na tkaninie.

– Włos jest teraz w laboratorium DNA. Miejmy nadzieję, że należał do kogoś, kto znał obie ofiary.

Bentz zmarszczył brwi. Obaj wiedzieli, że zajmie to mnóstwo czasu, obaj też nie wierzyli, że ofiary zostały wybrane przypadkowo. Morderstwo zbyt dobrze zaplanowano.

– Oto pytanie, kto mógł pragnąć śmierci Giermana i Courtney LaBelle – powiedział Bentz. Sięgnął znowu do szuflady, wyjął paczkę miętowej gumy do żucia i wyciągnął ją w stronę Montoi.

– Nie, dzięki.

– Nadal nie palisz? – spytał Bentz, wkładając gumę do ust.

– Tak.

– I jak się czujesz?

– Świetnie – warknął Montoya. Za nic nie przyznałby się przed Bentzem, że chwilami miał ochotę oddać pięć lat życia za jednego papierosa.

Bentz uniósł z niedowierzaniem brwi, ale nic nie powiedział.

– Przemyślmy to jeszcze raz. Ostatnimi osobami, które widziały Courtney LaBelle, były jakieś dzieciaki, które wchodziły do biblioteki, kiedy ona z niej wychodziła, tak?

– Na to wygląda.

– A ostatnią osobą, która widziała Nicka Giermana, był Maury Taylor z radiostacji.

Montoya pokiwał głową.

– Czyli że Gierman został najprawdopodobniej porwany koło szóstej czterdzieści, a dziewczyna trzy godziny później.

– W Baton Rouge. Półtorej godziny drogi dalej. Co ten gość zrobił w tym czasie z Giermanem? Zamknął go w bagażniku?

– Chata stoi niedaleko zachodniego brzegu jeziora Pontchartrain.

– Trzydzieści kilometrów od autostrady numer 10.

– Gdzie ten facet mieszka? – zastanawiał się głośno Bentz. – I skąd wiedział o tej pustej chacie?

– Nie ma żadnych powiązań między właścicielami chaty a ofiarami. To zostało już sprawdzone. – Montoya dopił kawę, skrzywił się i wylał resztki do donicy z półżywą rośliną.

– Jedyne, co łączy ofiary, to wykład Giermana, na którym była Courtney, i fakt, że matka byłej żony Giermana była pacjentką w szpitalu, w którym pracowali rodzice Courtney, a ona sama miała zamiar wstąpić tam do klasztoru.

– Słabe powiązanie – przyznał Montoya.

– Prawie żadne.

– Myślisz, że to zbieg okoliczności?

Bentz odchylił się na oparcie krzesła, które znowu zaskrzypiało, i przez chwilę w zamyśleniu żuł gumę.

– Znasz moje zdanie na temat zbiegów okoliczności – powiedział.

– Tak. Nie wierzysz w nie tak samo jak Brinkman. – Montoya spojrzał na monitor. Nagie ciało Giermana, przykryte częściowo ciałem dziewczyny w skrwawionej ślubnej sukni. Tak, zostali upozowani. To było przesłanie. Od kogoś o chorym umyśle.

– Zgadzasz się z tym?

– Owszem.

Bentz potarł kark dłonią i zmarszczył brwi.

– Ktoś, kto robi coś takiego, chce zwrócić na siebie uwagę.

Montoya wiedział już, do czego zmierza partner.

– Myślisz, że zrobi to znowu?

Starszy policjant podniósł na niego oczy.

– Mam nadzieję, że nie.

Загрузка...