Rozdział 3

Może być o trzeciej – powiedziała Abby, przytrzymując słuchawkę ramieniem.

Od czasu, kiedy słuchała audycji Nicka, jadąc na spotkanie w sprawie ślubu, na którym miała robić zdjęcia, minęły dwa dni. Z torbą z zakupami w jednej ręce, a portfolio w drugiej wracała do domu. Prawie cały dzień spędziła w studiu, przeglądając rachunki i zdjęcia dyplomowe studentów college’u, później wstąpiła do sklepu i szybko wróciła.

Rzuciła torbę z zakupami na kuchenny blat. Ansel siedział koło okna i obserwował ptaki, nerwowo poruszając ogonem.

– Uciekaj stąd – powiedziała cicho do kota i wróciła do rozmowy z kobietą, która chciała zobaczyć dom.

Tabliczka z napisem na sprzedaż bez pośredników wisiała przed domem zaledwie od dwóch dni, a już zadzwoniło kilku potencjalnych nabywców. Ta kobieta była pierwszą klientką, która chciała „obejrzeć nieruchomość” po usłyszeniu ceny. Abby poszła do salonu, zostawiła portfolio i wróciła do kuchni.

– Może pani powtórzyć nazwisko? I numer telefonu? – poprosiła, wyciągając z torebki długopis. Zanotowała je szybko w leżącym obok telefonu notatniku. – Dziękuję, do zobaczenia o trzeciej.

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. Do trzeciej zostały niecałe dwie godziny.

Na szczęście w domu panował względny porządek – pomijając szarą kocią sierść, która zbierała się w kątach. Mimo wysiłków nie była w stanie odkurzać domu wystarczająco często, zwłaszcza kiedy Ansel przechodził linienie.

– Może powinnam kupić golarkę dla ciebie zamiast odkurzacza, co?

Kot podszedł do tylnych drzwi i zaczął miauczeć. Otworzyła je i wypuściła go na zewnątrz, a potem sama wyszła na ganek. Słońce z trudem przeświecało przez gęste chmury. Wydawało jej się przez chwilę, że zobaczyła na niebie blady łuk tęczy, która jednak szybko zniknęła.

– Chciałabyś – mruknęła do siebie i wróciła do środka.

Rozejrzała się dookoła i doszła do wniosku, że będzie musiała jednak trochę posprzątać, zanim zacznie kogokolwiek oprowadzać po domu.

W sypialni zrzuciła bluzkę i spodnie i przebrała się w „rzeczy do sprzątania”, ukochane stare dżinsy i poplamiony podkoszulek. Potem zebrała rozwichrzone loki w koński ogon i zabrała się do polerowania stołów, mycia okien i pastowania drewnianych podłóg.

Włączyła telewizor i jednym uchem wysłuchała ostrzeżeń przed tropikalną burzą, zbierającą się na Atlantyku. Po prognozie pogody zaczęły się reklamy, a potem nastąpił ciąg dalszy wiadomości.

Abby wycierała właśnie parapet, kiedy usłyszała coś, co przykuło jej uwagę.

– Nasza Pani od Cnót…

Podniosła głowę. I spojrzała na mały telewizor stojący na półce z książkami.

– …Szpital znajdował się w tej okolicy od prawie stu lat – mówiła dwudziestoparoletnia dziennikarka. – Budynek, który widzicie państwo za mną, przechodził w tym czasie wiele zmian i kryje w sobie ślady wielu, czasami sensacyjnych, historii.

O Boże, chyba nie wywloką teraz tego, co stało się z moją matką?

Abby zesztywniała, jakby w oczekiwaniu ciosu.

– Wybudowano go na sierociniec, po drugiej wojnie światowej w budynku urządzono szpital, prowadzony przez katolicki zakon żeński.

Teraz kamera objęła cały, niegdyś wspaniały budynek z czerwonej cegły.

– W ostatnich dziesięcioleciach mieścił się tu szpital psychiatryczny, lecz choć był własnością prywatną, także ucierpiał, kiedy skończyły się fundusze federalne. Po samobójstwie jednej z pacjentek, blisko osiemnaście lat temu został zamknięty…

Abby zacisnęła zęby i opuściła gąbkę. Widok na ekranie wydał jej się nagle i dziwnie nierealny.

Nad telewizorem, na górnej półce obok kominka, stało duże zdjęcie jej matki. Była na nim uśmiechnięta, ciemne włosy okalały miękko jej twarz, a złoto-brązowe oczy nie zdradzały cierpień, jakich musiała doświadczać jej dusza.

Abby podeszła do półki i wzięła fotografię do ręki.

– …szpital zostanie wyburzony, prawdopodobnie w przyszłym roku, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem…

Abby szybko spojrzała na ekran. Mają zamiar zburzyć stary szpital?

– W przyszłości powstanie tu dom opieki dla osób starszych wraz z przylegającym do niego ośrodkiem zdrowia.

– Dziękuję, Dario – powiedział spiker w studiu, podnosząc leżące przed nim kartki. – Po przerwie dalszy ciąg informacji na temat losów szpitala.

– Nie, dziękuję. – Abby wyłączyła telewizor i twarz spikera zniknęła.

Westchnęła głęboko i zaczęła myśleć o tym, co usłyszała. I co z tego, że szpital, w którym jej matka zakończyła życie, zostanie zburzony? Co z tego, i że nowy budynek zastąpi stary? Na tym właśnie polega postęp, prawda?

Postawiła zdjęcie matki na półce, poszła do kuchni i otworzyła lodówkę. Nie było wody mineralnej.

– Do diabła.

Wzięła szklankę z kredensu i odkręciła kran. W starych rurach zabulgotało jękliwie. Oparła się biodrem o blat, napełniła szklankę wodą i przypomniała sobie wszystkie powody, dla których postanowiła wrócić do Luizjany.

Bo właściwie wcale nie miała ochoty tu wracać.

Uważała, że Seattle – ze względu na swój klimat, bliskość gór, interesującą historię, a przede wszystkim ponad trzy tysiące kilometrów dzielące je od Luizjany – to dla niej wymarzone miejsce.

Obiecała sobie jednak, że wróci tam, gdzie jej życie zmieniło się na zawsze po tragicznej śmierci matki. Bo doszła do wniosku, że aby raz na zawsze odciąć się od duchów przeszłości, musi odwiedzić ten stary szpital, zrobić zdjęcia i jeszcze raz spróbować odtworzyć tę noc, którą pamiętała tak mgliście.

Zadzwoniła komórka w torebce, którą zostawiła w jadalni obok portfolio. Podeszła do niej szybko i wyciągnęła telefon.

– Halo?

– Cześć, Abby, tu Maury – usłyszała, nieprzyjemne zaskoczona. – Maury Taylor. Pamiętasz? Pracuję z Nickiem.

– Tak, pamiętam cię, oczywiście – odparła chłodno. Maury idiota

– Słuchaj… nie miałaś przypadkiem ostatnio wiadomości od Nicka?

– Nie – powiedziała powoli, podejrzewając, że to może być pułapka. Jeden z głupich kawałów Nicka. Był znany z tego, że wystawiał ludzi na pośmiewisko w czasie programu, bawił się cudzym kosztem.

– Na pewno?

– Oczywiście. Po co miałabym się z nim kontaktować?

– Nie wiem. – Maury wydawał się zdenerwowany. – On… eee… nie przyszedł wczoraj do radia. Nie zrobił programu. Musieliśmy puścić z taśmy jakiś stary materiał z ubiegłego lata.

Abby nie bardzo chciało się w to wierzyć, a poza tym doszła do wniosku, że nic jej to nie obchodzi. Skończyła z Nickiem Giermanem raz na zawsze.

– Dlaczego sądzisz, że mogłabym wiedzieć, gdzie on jest?

– Nie wiem… Pomyślałem, że może słuchałaś jednego z jego programów w tym tygodniu, tego o byłych małżonkach.

Abby nie odpowiedziała, ale nagle zrobiło jej się gorąco. Drań, pomyślała, przypominając sobie wszystkie kłamstwa, które Nick tak gładko wypowiadał do mikrofonu. Zacisnęła palce na telefonie.

– Nick… cóż, pewnie i tak już o tym wiesz… nie zostawił na tobie suchej nitki.

– I dlatego miałabym się z nim spotykać? – spytała drwiąco. Jakoś udało jej się opanować gniew. Ciągle nie była pewna, czy to nie pułapka. – Uroczy pomysł. Nie, nie mam pojęcia, gdzie jest Nick. Żegnam.

– Nie, zaczekaj, Abby! – rzucił Maury gorączkowo, jakby się bał, że Abby odłoży słuchawkę. – Przepraszam. Ten program był… no wiesz, naprawdę ostry, ale słuchacze takie właśnie lubią…

– Do rzeczy, Maury.

– No więc… po tym programie Nick zniknął. Nie pojawił się w swoim klubie fitness, a wiesz, że zawsze po pracy chodzi na siłownię.

Tak, pamiętała. Nick miał obsesję na tym punkcie. Dbałość o kondycję fizyczną przybrała u niego formę manii.

– Nikt nie miał od niego wiadomości. Poszedłem nawet do niego do domu, ale nie otworzył. Dzwoniłem na telefon domowy i na komórkę, ale nie odbiera.

– Na pewno wkrótce się pojawi – powiedziała Abby lekko. Postanowiła, że nie da się w to wciągnąć.

– Ale…

– Nie widziałam się z nim. Jak zauważył ostatnio na antenie, jestem jego byłą żoną. – Była już naprawdę zła i z trudem panowała nad sobą. – Nie interesuje mnie, co robi. Dlaczego nie porozmawiasz z jego dziewczyną?

– Nia… tak, no cóż… Nick i Nia… – zaczął Maury, ale urwał.

– Co? – spytała niecierpliwie.

– Nia nie wie, gdzie może być.

Abby czuła, że Maury mógłby jeszcze coś dodać na ten temat, ale nie była zainteresowana.

– Może wie, tylko nie chce powiedzieć.

– Nie… To takie do niego niepodobne. – Maury był zaniepokojony. Poważnie zaniepokojony.

Świetnie. Niech sam się martwi o Nicka. Jej nie obchodzą chore zabawy byłego męża ani jego życie osobiste. Nie martwiła się o niego. Był znany z tego, że sfingowałby własną śmierć, gdyby mogło mu to przysporzyć popularności.

– Nie widziałam Nicka od ubiegłego weekendu, kiedy przyjechał po Hershey, psa, którym się wspólnie opiekujemy. Niestety, nie mogę ci pomóc. I lepiej, żeby Nick dobrze się opiekował moim psem.

– W porządku, w porządku… ale gdyby się z tobą skontaktował, powiedz mu, żeby natychmiast zadzwonił do radia. Producent jest naprawdę wściekły.

– To świetnie. – Właśnie to miała ochotę usłyszeć. Rozłączyła się i postanowiła, że nie będzie więcej o tym myśleć. To, co robi Nick, nie ma żadnego znaczenia. Są rozwiedzeni. Koniec i kropka.

A jego rzeczy zniknęły z garażu.

Poszła jednak do sypialni i otworzyła drugą szufladę nocnej szafki.

Jak zawsze od lat leżał tam rewolwer, należący kiedyś do ojca Nicka. Podniosła go i ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Okłamała Nicka. Ale poczucie winy szybko minęło.

Na razie go zatrzyma.


– W porządku… Co my tu mamy? – detektyw Reuben Montoya, w dżinsach, podkoszulku i czarnej skórzanej kurtce, ruszył powoli w stroną niewielkiej, rozsypującej się chaty na obrzeżach moczarów. Poranne słońce przeświecało przez gałęzie drzew. Czuł ostry zapach moczarów, zapach stojącej wody, gnijących roślin… i czegoś jeszcze… Po chwili zorientował się, że to odór rozkładającego się ciała.

Zrobiło mu się trochę niedobrze, ale opanował mdłości. Zazwyczaj potrafił wykonywać swoją pracę, nie zwracając ostatniego posiłku.

– Wygląda na morderstwo i samobójstwo – powiedział Don Spencer, niski mężczyzna o błękitnych oczach i krótko przyciętych rudawych włosach. – Ale nie wszystko pasuje. Ciągle pracujemy. Zespół jest tu od godziny.

Montoya kiwnął głową i rozejrzał się dookoła. Chata została już otoczona żółtą taśmą, przy której stało teraz kilku policjantów.

– Ty byłeś tu pierwszy? – spytał Montoya, podpisując stosowny dokument.

– Tak. Mieliśmy telefon od jednego z miejscowych… Wędkarz, przyznał się, że wszedł do chaty. Jechał nad rzekę, zauważył, że drzwi są otwarte, i wszedł do środka.

– Jest tu jeszcze?

Policjant kiwnął głową.

– Siedzi w swojej furgonetce, tam. – Spencer wskazał ruchem głowy starego czerwonego dodge’a, który zdążył już spłowieć w ostrym słońcu Luizjany. Z tyłu leżał mały kajak i sprzęt wędkarski. W samochodzie siedział czarny mężczyzna. – Nazywa się Ray Watson. Mieszka jakieś siedem kilometrów stąd w górę rzeki. Nienotowany.

– To jedyny świadek?

– Jak dotąd tak.

– Zatrzymaj go jeszcze trochę. Będę chciał mu zadać kilka pytań.

– Jasne.

Montoya marzył o papierosie, ale włożył białe ochraniacze na buty i ruszył w stronę chaty, starając się nie przeszkadzać fotografowi, który właśnie utrwalał zarośniętą ścieżkę prowadzącą do drzwi. Chwasty były zdeptane, wyraźnie ktoś tędy niedawno chodził.

Montoya wszedł do środka i stanął jak wryty.

– Co to jest, do diabła? – spytał. Znowu ogarnęły go mdłości.

W ostrym świetle policyjnych lamp dostrzegł pióra, krew i wymioty pokrywające podłogę. W powietrzu unosił się silny zapach zgnilizny, krwi, uryny i kurzu. Po wnętrzu chaty krzątało się kilka osób, zbierających odciski palców szukających innych dowodów.

Pośrodku leżało dwoje ludzi. Mężczyzna, biały, wysportowany, wyglądający na jakieś czterdzieści lat, leżał nagi jak go matka urodziła, z twarzą zwróconą do góry. Na jego piersi widniała rana od kuli i cienka strużka zakrzepłej krwi. Było jej jednak mniej, niż można by się spodziewać. Widać zmarł szybko.

– Jezu – szepnął Montoya.

Druga ofiara, młoda kobieta w białej sukni ślubnej, leżała na mężczyźnie, jakby upadła na niego po strzale wymierzonym w głowę. Długi koński ogon leżał na jej nagich plecach – suknia miała głęboki dekolt z tyłu. Jasne włosy na skroni były zlepione krwią.

Fotograf robił zdjęcie za zdjęciem, błyskając fleszem, a Bonita Washington, która tu dowodziła, dokonywała pomiarów wokół leżących ciał. Czarne włosy zwinęła w ciasny węzeł na karku, brwi zmarszczyła w skupieniu.

– Podpisałeś się, Montoya? – spytała, spoglądając na niego znad okularów z kwaśną miną. Była Afroamerykanką, dumną z tego. Lepiej było z nią nie zadzierać. Bonita zarządzała zespołem kryminologów żelazną ręką.

– A co myślałaś?

– Tylko pytam. Bez mojego zezwolenia nikt tu nie wejdzie. Muszę wiedzieć, kto tu wchodzi, i mieć to na liście. A tobie nieraz już zdarzało się naginać przepisy.

– Podpisałem się. Wszystko w porządku.

– To dobrze. Gdzie Benz?

– Na urlopie z żoną. W Vegas. – Rick Benz był partnerem Montoi od lat, odkąd przeprowadził się tu z Los Angeles. Montoya dopiero zaczynał pracę w policji. – Wraca za kilka dni – powiedział, potarł zarośnięty podbródek i uśmiechnął się do Bonity. – Na razie będziesz musiała radzić sobie ze mną.

– Szczęściara ze mnie – odparła, uśmiechając się lekko, ale zaraz znowu spoważniała. – Uważaj, gdzie stajesz i czego dotykasz. Ciągle zbieramy odciski.

Montoya spojrzał na nią z ukosa.

– Bywałem już na miejscach zbrodni i to dość często!

– W porządku. – Zmarszczyła brwi, ale kiwnęła głową. – Jestem już po wstępnych oględzinach. Wygląda na to, że wszystko wydarzyło się w tym pomieszczeniu. Z rozmieszczenia plam krwi i pozycji ciał wynika, że obie ofiary zostały zabite dokładnie w tym miejscu. Dłonią w rękawiczce wskazała podłogę. – Ale niewykluczone, że mamy do czynienia z upozorowaniem.

– Upozorowaniem?

– Aha. To albo morderstwo i samobójstwo, albo podwójne morderstwo. Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem.

Montoya nie wątpił w to ani przez chwilę.

– Myślę, że mężczyzna był przywiązany do tego krzesła. – Wskazała stare plastykowe krzesło stojące w kącie. – Są na nim ślady krwi i widać, że zostało przeciągnięte po podłodze… Tu jest ślad ciągnięcia, a obok ślady stóp. W butach. Nasz przyjaciel – spojrzała na martwego mężczyznę – jest bosy. Nie znaleźliśmy tu męskich butów. Ślady są zbyt duże, by mogła je zostawić dziewczyna, myślę więc, że był tu ktoś jeszcze. Rosły mężczyzna, sądząc ze śladów stóp. Na razie będziemy go nazywać Rozmiar Dwanaście.

– Zabójca.

– Tak. Ten facet nosi rozmiar dziewięć i pół, najwyżej dziesięć. Wszystko tu sprawia wrażenie, jakby ktoś to upozorował, ale nie dość zręcznie, żebyśmy tego od razu nie zauważyli. Czyli albo ten ktoś jest idiotą, albo chce, żebyśmy wiedzieli, że za tym stoi. Popisuje się przed nami. – Bonita spojrzała na Montoyę znad okularów. – Na rękach kobiety jest trochę krwi, ale coś tu śmierdzi.

– Kto zwymiotował?

– Ona, sądząc po stanie sukienki.

– Suknia ślubna? Była panną młodą?

– Nie wiem. Nie sądzę. Widzisz te rzeczy? Szorty i podkoszulek. Przebrała się. Albo ktoś ją przebrał. Przed śmiercią, bo suknia jest cała zaplamiona krwią.

– Po co miałaby się przebierać?

– Nie mam pojęcia. Ale kimkolwiek jest zabójca, chce, żebyśmy zauważyli, że mężczyzna jest rozebrany, nagi wobec całego świata, a dziewczyna jest w drodze na swój ślub… czy coś w tym rodzaju.

Montoi nie podobała się ta sugestia. Spojrzał na leżącego na wznak martwego mężczyznę. Było w nim coś…

– Poznajesz go? – spytała Bonita, wskazując mężczyznę ołówkiem.

– A powinienem?

– To Nick Gierman. Lokalna osobistość. Prowadzi szokującą audycję w radiu.

– „Gierman i goście”. – Montoya przypomniał sobie kontrowersyjnego radiowca. Nigdy nie miał okazji go poznać, ale widział jego zdjęcie w gazetach.

– Miał przy sobie dowód, a także karty kredytowe i gotówkę. Wszystko nietknięte, w każdym razie w tej chwili na to wygląda. Dwieście sześć dolarów i pokwitowanie z bankomatu First Congressional Bank na Decatur Street, i z datą z ubiegłej nocy i godziną szóstą trzydzieści sześć.

– Mógł zostać porwany mniej więcej o tej porze. – Montoya postanowił sprawdzić kamery w banku.

– Może. A jeśli chodzi o nią… – Bonita wskazała kobietę leżącą na Giermanie. – Nazywa się Courtney LaBelle. Znaleźliśmy dowód w portfelu. Nie miała przy sobie torebki, tylko płaski skórzany portfelik w kieszonce szortów. Żadnych kart kredytowych i tylko pięć dolców. Ale miała przy sobie prawo jazdy, z którego wynika, że jest z tego miasta z Garden District. – Bonita pokręciła głową ze smutkiem. – Osiemnaście lat. Lekarz obejrzał ją już i uważa, że biorąc pod uwagę zesztywnienie, plamy opadowe i temperaturę ciała, zgon nastąpił dwa dni temu, prawdopodobnie między dziesiątą wieczorem a trzecią rano. Na razie nie jest w stanie powiedzieć nam nic bliższego.

– Niedługo po wizycie Giermana w bankomacie.

– Tak.

– Znała Giermana? – spytał Montoya, spoglądając na dziewczynę. Jej skóra była woskowobiała, twarz zakrwawiona, ale nie można było mieć wątpliwości, że jeszcze kilka dni temu była naprawdę piękna.

– Tego właśnie musisz się dowiedzieć. Gierman miał podobno słabość do młodych dziewcząt, ta mogłaby mu wpaść w oko.

Montoya zaczął robić notatki. Bonita czasami strasznie go wkurzała, ale wiedział, że była dobra w pracy. Bardzo dobra.

– Mamy broń?

– Tak. Rewolwer, dwudziestkadwójka. Znaleziony w dłoni dziewczyny.

Montoya spojrzał na podłogę. Na starych zakurzonych deskach walały się pióra, pomieszane z błotem i krwią.

– Skąd te pióra?

– Z poduszki. Prawdopodobnie przywiązano ją do Giermana. Może zabójca chciał stłumić odgłos wystrzału. Zostawił ją koło krzesła. Strzelał z bliskiej odległości. Jak już mówiłam, ślady na rękach i nogach Giermana wskazują, że był skrępowany. Wygląda na to, że nogi w kostkach przywiązano mu do nóg krzesła. Sądzę też, że usta zaklejono mu taśmą. Nie ma jej teraz, ale na twarzy zostały ślady jakiejś klejącej substancji.

– Byli małżeństwem?

– Nie. Gierman był stanu wolnego, chyba rozwiedziony. Co do niej, nie ma pewności, ale na serdecznym palcu lewej ręki widać zadrapanie, jakby ktoś zdjął pierścionek czy obrączkę i zdarł jej przy tym sporo skóry.

– Jezu – mruknął Montoya, pochylając się nad dziewczyną.

– Zdaje się, że były problemy z przysięgą małżeńską – powiedziała Bonita. Czarny humor.

Montoya widział wiele dziwnych zabójstw, odkąd zaczął pracować w policji, ale to przechodziło wszelkie wyobrażenia. Wyprostował się.

– Myślisz, że to mógł być jakiś udawany ślub? Że zabójca był księdzem i najpierw włożył dziewczynie pierścionek na palec, a potem go zdarł? Znaleźliście ten pierścionek?

– Nie, nie znaleźliśmy żadnej biżuterii poza łańcuszkiem, który dziewczyna ma na szyi. – Bonita wskazała delikatny złoty łańcuszek z krzyżykiem złożonym z małych diamentów.

– A buty? – spytał. Zauważył teraz, że dziewczyna też ma bose stopy.

– Oboje mieli tylko adidasy. Chyba wybrali się poćwiczyć albo właśnie wracali z siłowni. Oboje na początku mieli na sobie szorty, podkoszulki i sportowe buty, ale on został całkiem nagi, a ona w sukni ślubnej. Żadnych butów, welonu ani pierścionka… Bardzo dziwne.

– Zgadzam się.

Washington przycisnęła notatnik do piersi i włożyła ołówek do ust.

– Wiesz, ten facet wkurzał mnóstwo ludzi. Mnóstwo. Grupy religijne. Stowarzyszenia rodziców. Miał nawet jakąś sprawę w sądzie. Był popularny, ale także znienawidzony.

– Nie lubiłaś go.

– Nie przepadałam za nim, fakt, ale pytanie brzmi: kto nienawidził go tak bardzo, by chcieć go zabić?

– Courtney LaBelle? – podsunął Montoya.

– Nie, nie sądzę. Po co studentka college’u miałaby go sprowadzić aż tutaj, związać, a na końcu zabić i jego, i siebie samą?

– Może był to rodzaj perwersyjnej zabawy seksualnej?

– On jest nagi, ale ona nie. On został przywiązany do krzesła, w pozycji mającej wyrażać uległość. – Bonita spojrzała na niego uważnie. – A poza tym suknie ślubne raczej nie należą do rekwizytów sadomaso.

– Skąd wiesz?

– Cóż, jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz. Obroże, bicze, czarna skóra i tak dalej… – Uśmiechnęła się do niego żartobliwie. – Ciągle stawiam na naszego pana Rozmiar Dwanaście, ale dowiemy się czegoś więcej, kiedy skończymy badanie śladów.

– Dobrze.

– Proponuję, żebyś postarał się zebrać jak najwięcej informacji o ofiarach.

Montoya sam wiedział, że będzie musiał się tym zając, ale miał ochotę się kłócić.

– A co z resztą chaty?

– Chyba nikt tam nie wchodził, ale sprawdzamy wszystkie pomieszczenia, łącznie ze strychem.

– Zamki w drzwiach?

– Stare i zardzewiałe. Zepsute. Pracujemy nad nimi.

– Czy ktoś wie, do kogo należy to miejsce?

Bonita spojrzała na niego ostro.

– Ktoś na pewno wie, ale nie ja. To jeszcze jedna rzecz, którą powinieneś się zająć – odparła i wróciła do swojego rysunku.

Montoya wyszedł, minął dwóch mężczyzn badających odciski opon i podszedł do starego czerwonego pikapa. Za kierownicą siedział postawny czarny mężczyzna, wystukując palcami rytm granej w radiu piosenki.

– Ray Watson? – spytał Montoya, pokazując mu odznakę przez okno.

– To ja. – Watson miał koło pięćdziesiątki, ciemną, płaską twarz o szeroko osadzonych oczach i kilka złotych zębów. Był ubrany w podkoszulek i dres, a na przetykanych siwizną włosach nosił podniszczoną czapeczkę bejsbolową. Na siedzeniu obok niego leżały: para krótkich wioseł, latarka i puszka tytoniu.

– Panie Watson, może mi pan powiedzieć, co pan tu zastał? I jak to się stało?

– Sam pan widział. – Watson szeroko otworzył oczy. – Niczego nie ruszałem. Tylko otworzyłem drzwi. Jechałem na ryby, jak zawsze, ale tym razem coś było inaczej niż zwykle… sam nie wiem… Zobaczyłem, że drzwi są otwarte, no to wszedłem do środka. No oni tam byli, ci ludzie… – Pokręcił głową. – Nie wierzyłem własnym oczom. Facet nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył i kobieta ubrana, jakby się wybierała na własne wesele… – Spojrzał w stronę chaty, a potem prosto w oczy Montoi. – Popatrzyłem, zobaczyłem, że oboje nie żyją i zadzwoniłem na 911.

– Znał pan którąś z ofiar?

– Nie. – Watson stanowczo pokręcił głową.

– Kiedy to mniej więcej było?

– Jakieś półtorej godziny temu. Koło piątej – odparł mężczyzna, spoglądając na zegarek. – Przyjeżdżam wcześnie, żeby zacząć łowić przed świtem. Kiedy tędy przejeżdżałem, było jeszcze ciemno, ale poświeciłem latarką, jak zawsze, i jak już mówiłem, coś tu było nie tak. Często tędy jeżdżę, więc wiem, jak to zwykle wygląda. Pomyślałem sobie, że lepiej sprawdzę, co jest.

– I wszedł pan do środka.

– Zgadza się. – Watson zmarszczył nos, jakby na wspomnienie odoru, który kłosił się w chacie. – W życiu czegoś takiego nie widziałem.

– Wie pan, do kogo należy to miejsce?

– Teraz nie. Kiedyś chata należała do faceta nazwiskiem Bud Oxbow. Czasem wędkowaliśmy tu razem.

– Gdzie jest teraz Oxbow?

– Przeszedł na emeryturę i przeprowadził się na północ, gdzieś koło Chicago. Jakieś pięć czy sześć lat temu. Nigdy tu nie mieszkał, tylko przyjeżdżał na ryby i przesiadywał w Lottie’s Diner. Tam się poznaliśmy. – Watson podrapał się po głowie. – Chyba wspomniał coś, że odziedziczył tę chatę po wuju, ale nie jestem pewny.

Montoya wypytał Watsona jeszcze raz, ale usłyszał to samo, co za pierwszym razem. Zwolnił go więc, zamienił jeszcze parę słów ze śledczymi przed chatą i doszedł do wniosku, że niczego więcej się tu nie dowie. Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku miasta.

Zapowiadał się wspaniały dzień. Dwa trupy, a był dopiero polanek.

Загрузка...